Dwa i pół tysiąca kilometrów – tyle mniej więcej liczy sobie odległość w linii prostej między południowo-wschodnim wybrzeżem Islandii a północno-zachodnią granicą Austrii. Zaplanowana w najdrobniejszych szczegółach i zarazem dająca pole do spontaniczności islandzka objazdówka, za sprawą horrendalnych sanitarnych obostrzeń, nakładających na przyjezdnych obowiązek odbycia pięciodniowej kwarantanny okraszonej klamrą kompozycyjną podwójnego testu koronawirusowego, zmieniła status z „pakuj walizki” na „co się odwlecze, to nie uciecze”.
Cenowe realia islandzkiego raju w zestawieniu z koniecznością pokrycia kosztów pięciodniowej stagnacji i próbą upakowania siedemnastodniowego planu w dwanaście dni dostatecznie zniechęciły nas do podróży w tak niepewnych warunkach. Powodowani przekonaniem, że COVID-19 to jeszcze nie koniec świata, a islandzkie dowody potęgi natury nie zamierzają w ciągu najbliższych lat zniknąć z powierzchni Ziemi, postanowiliśmy wybrać kierunek bezpieczniejszy i pewniejszy przede wszystkim ze względu na położenie w zasięgu samochodowym. Pinezka na majaczącej w naszych głowach podróżniczej mapie świata wbiła się w terytorium Austrii. Osławione i ukochane przez Europejczyków Alpy, które jawiły się nam dotąd jedynie jako mglista ogólnogeograficzna śpiewka, miały w końcu stać się rzeczywistością i – co więcej – już na starcie obarczone zostały brzemieniem godnego zastępstwa niepowtarzalnych islandzkich krajobrazów.
Trasa z Warszawy pod czeską granicę, za sprawą „A-jedynkowych” wokołoczęstochowskich i wokołokatowickich usprawnień minęła nader szybko i przyjemnie, czego nie zmącił nawet remontowany odcinek za Piotrkowem. Czeskiego przejazdu, poza koniecznym zakupem winiety i benzynowym pit-stopem, w zasadzie niemal nie zauważyliśmy i jeszcze tego samego wieczora minęliśmy przygraniczny Mikulov, by w końcu móc przekonać się, co to znaczy komunikacyjny Ordnung na austriackich drogach.
Jakiegokolwiek uporządkowania brakowało za to w planie naszej podróży, a to wszystko z tego prostego powodu, że… nie mieliśmy żadnego planu. Gdy więc mijaliśmy pozorne schengenowskie granice nie zmierzaliśmy bynajmniej do wyszperanego na krańcach Internetu wymarzonego miejsca noclegowego. Pozwoliwszy prowadzić się w nieznane spontanicznej ciekawości, zaufaliśmy, że istnieje coś takiego, jak austriacka gościnność (lub ewentualnie dobre oferty last minute na portalach rezerwacyjnych).
Gattendorf
Pierwszy nocleg – w niewielkim miasteczku Gattendorf – był mieszanką obu tych czynników – bookingowego farta z miłym przyjęciem przez właścicieli uroczego poddasza z przepięknym tarasem, na którym poranne śniadanie następnego dnia – choć powstałe z dobrze nam przecież znanych składników wyjętych z bagażnika – smakowało dużo lepiej, niż w domowych realiach.
Zanim jednak przyszedł czas na śniadanie, wypadało się przywitać z gospodarzami, którzy w praktyce przetestowali moje niemieckojęzyczne zdolności tak dziarsko wpajane i opornie przyswajane od końca podstawówki, przez całe gimnazjum i liceum, aż po dwuletni epizod na studiach. Test wypadł – co typowe w uniwersyteckich realiach – „bardzo dobrze, dostatecznie”, a ponieważ dzień przyjazdu miał jeszcze w zapasie kilka chwil do zachodu, wybraliśmy się na przeszpiegi pierwszego ambasadora Austrii, który – choć optycznie odpowiadał rozmiarom pierwszej lepszej polskiej przydrożnej mieścinki – zrobił na nas całkiem pozytywne wrażenie miasteczka urokliwego, zadbanego, lecz kompletnie bezludnego o tak późnej porze, jaką jest godzina osiemnasta.
Gattendorf godnie reprezentuje założenia urbanizacyjne spod znaku kościoła i remizy…
…a ponieważ w powyższej sakralno-pożarniczej wyliczance nie znalazła się żadna restauracja (ani tym bardziej czynna restauracja), pierwszą austriacką podróż przez żołądek do serca odbyliśmy w pobliskim Neusiedl am See.
Neusiedl am See
Sens istnienia tego miasteczka najlepiej wyrazi przetłumaczenie jego nazwy: Neusiedl nad Jeziorem (które notabene od tej właśnie miejscowości bierze swą nazwę). Jest to zaskakująco popularny kurort, którego zaludnienie okazało się dla nas wręcz szokujące w porównaniu z naoczną demografią Gattendorfu.
Na dobranoc został jeszcze spacer, który – choć po zmroku nie mógł już pokazać nam rozmiarów jeziora Neusiedl ponaddwukrotnie dublującego powierzchnię Śniardw – to utwierdził nas w fakcie, że znaleźliśmy się w istnym centrum sportów wodnych na skalę całej Austrii.
Samo miasteczko okazało się zaś tworem pełnym sprzeczności. Z jednej strony, tylko dzięki naprawdę dużej liczbie parkingów, udało nam się znaleźć miejsce dla czerwonej strzały, z drugiej zaś spora część ulicznych barów wciąż podsuwała skojarzenia z wymarłym miastem. Idąc dalej – marki tych samochodów przywodziły na myśl urzeczywistnienie marzeń miłośnika motoryzacji, a jednak asortyment witryn większości sklepów pasowałby raczej do Bazaru Różyckiego. Dominujące w kategorii „czynne” najpodlejsze budy z kebabem to zaś nie jest przecież miejsce, w którym żołądki napełniają posiadacze Mercedesów czy BMW.
Pomimo tego, że 65 kilometrów kwadratowych jeziornej tafli znajduje się już za węgierska granicą, Jezioro Neusiedl, po austriackiej stronie zajmujące 220 kilometrów kwadratowych, dzierży miano największego akwenu w kraju. Jakżeż przewrotnie jednak zaczynać wyprawę do krainy gór od zamoczenia rąk w nizinnym jeziorze! Upragnione alpejskie szczyty wkrótce pojawiły się jednak na horyzoncie (spoiler!!!).
Już na wstępie wypada też przyznać, że spontaniczna austriacka objazdówka na tyle mocno przemeblowała nasze podróżnicze standardy i przyzwyczajenia, że – aby lepiej oddać realia życia „z dnia na dzień” – w relacji z tego wyjazdu wyzbyłem się klasycznego grupowania atrakcji pod względem charakteru, miejsca czy jakiejkolwiek innej kategorii, która w przypadku konkretnego posta okazywała się akurat sensowna. Austriackie wrażenia, przeżycia, Atrakcje przez duże „A”, oszołamiające ATRAKCJE czy wreszcie pomniejsze atrakcje, na które jedynie rzucaliśmy okiem, przyhamowując lekko w trasie, są do tego stopnia nieklasyfikowalne i nieujmowalne w żadne kategoryzacyjne ramy, że jedynym słusznym sposobem ujęcia ich w słowa, wydaje się być formuła swoistego dziennika podróży – pełnego nie tylko szczegółowych opisów i ciekawostek, lecz także codziennych potyczek z mniej lub bardziej zaskakującą rzeczywistością. A zatem – to był dzień pierwszy.
Źródła:
- http://encyklopedia.pwn.pl/haslo/Sniardwy;3984169.html
- http://neusiedlamsee.at/en/tourismus/neusiedl-am-see/general/
- http://neusiedlersee.com/
- http://neusiedlersee.com/en/activities/nature-experience/lake-neusiedl.html