Warszawa Centralna od lat rozpaczliwie domaga się remontu, a nowoczesna antresola upchnięta na siłę w tę śmierdzącą halę nie ratuje wizerunku warszawskiego dworca. Wsród tych nieprzychylnych głosów był także i mój, który jednak zdecydowanie zamilkł po wizycie na bratysławskim dworcu głównym. A więc ku pokrzepieniu serc i w myśl zasady „cudze chwalicie, swego nie znacie”, czas na słów kilka o słowackiej siostrzyczce Dworca Centralnego.
Hlavná stanica swym kształtem przypomina macdonaldowego cheeseburgera. Być może to tak jak z Fiatem Multiplą, która miała przypominać delfina. I rzeczywiście ma w sobie coś z delfina. Ostateczny efekt sugeruje jednak, że samochody najwidoczniej nie powinny przypominać delfinów. Być może analogicznie jak w przypadku Multipli, dworce nie powinny przypominać cheeseburgerów. Ten bratysławski cheeseburger jest już dość stary – owa fastfoodowa wstawka została dobudowana w 1988 roku i w związku z planowaną przebudową placu przed dworcem, ma zostać wyburzona (sam dworzec wybudowano w stylu eklektycznym, znikł on pod socjalistyczną maską nałożoną w latach 60.). Po dziś dzień obiekt ten figuruje więc w katalogu dokonań minionej epoki spod znaku sierpa i młota i nawet wyjątkowo ponura tabliczka o unijnym dofinansowaniu nie potrafi go stamtąd wyciągnąć.
Już sama infrastruktura towarzysząca, wita nas swymi otwartymi szeroko ramionami. Po lewej machają do nas urocze wiaty końcowych przystanków autobusowych, których zygzakowy kształt podsuwa na myśl te fantazyjne szlaczki którymi dzieci w pierwszej klasie podstawówki oddzielają tematy w zeszytach. Tuż za nimi znajdują się zabudowania wyglądające gorzej niż podrzędna buda z kebabem, a widniejące na nich napisy informują, o zgrozo, że znajdują się w nich miejsca noclegowe.
Po prawej zaś stronie oko cieszy przystanek tramwajowy, który wprawne rączki słowackich architektów zaprojektowały, chwała Bogu, poniżej poziomu ulicy. Tych, którzy dotarli na dworzec tramwajem i z wrażenia nad pięknem architektonicznego stworzenia nie zapomnieli, po co przyjechali na dworzec, tuż przed wejście do serca słowackiego systemu kolejowego zaprowadzą na chwałę cywilizacji, schody ruchome!
Niestety po przekroczeniu progu, jest już tylko gorzej. Nieszczęśnika, który z konieczności bądź przypadkiem, znajdzie się w sercu dworcowego cheeseburgera, osaczą zewsząd sklepiki oferujące cukrovinky (słodycze), nealko lub też alkoholické nápoje albo inne bagety (trzech ostatnich nie ma potrzeby tłumaczyć). I o ile oferta sklepików jest raczej standardowa, o tyle ich wygląd odstrasza nawet wygłodniałych i spragnionych.
Od standardowych sklepików spożywczych, drastycznie odbiega sklep dla fanboyów słowackiego odpowiednika PKP (Železničná spoločnosť Slovensko), gdzie kupić można puzzle z modelem parowozu, scyzoryk w kształcie rybki, memory z obrazkami pociągów, nóż do grzybów, naklejki z minionkami czy albumik „Slovensko z neba” (Słowacja z lotu ptaka) za jedyne 15 euro. Brakowało mi tylko modelu kopniętej piramidki słowackiego radia.
Pomiędzy sklepikami malują się także wyjątkowo ponure kasy. Obdarzeni mniejszymi wadami wzroku, już z daleka zauważą uśmiechy na twarzach kasjerek czekających z niecierpliwością na kolejnych klientów. Umięjetność mówienia po angielsku owe panie wpisują w CV tuż za uprzejmością.
O przyjaznym nastawieniu do podróżnych zadba także absolutne crème de la crème dworcowego nazewnictwa – zákaznícke centrum czyli… centrum obsługi klienta.
Frontem do klienta nie stoją natomiast położone w podziemiu toalety. To jak czerwona tabletka w Matrixie, pozwalająca poznać prawdę o najskrytszych zakamarkach słowackiego dworca. Dostatecznej wiedzy na temat wnętrza dostarczają już jednak schody i korytarz doń prowadzące. Tym bardziej woleliśmy więc pozostać na poziomie złudzeń niebieskiej tabletki.
Na piętrze zaś (wszak to double cheeseburger) znajduje się poczekalnia, która położona jest najdalej od tablicy odjazdów, jak to tylko możliwe bez wychodzenia na zewnątrz. Choć, jak głosi ogłoszenie, prawo do przebywania wewnątrz mają jedynie posiadacze ważnych biletów. Jedyną osobą w tym smutnym i pustym pomieszczeniu był bardzo wczorajszy pan, który zgodnie z piosenką, nie dba o bagaż, nie dba o bilet.
Za ścianą (a w zasadzie za sklejką) znajduje się restauracja o jakże oryginalnej nazwie „Hlavná stanica”. Jeżeli podawane tam jedzenie jest tak stare, jak wystrój, stanowczo odradzam zamawianie tu choćby herbaty. Kompliacja znaków kolejowych i walizek używanych w minionej epoce nie pozwoliła mi przejść obojętnie bez zrobienia choćby jednego malutkiego zdjęcia. Tej niegroźnej potrzebie fotograficznego spełnienia stanowczo zaprzeczyły kelnerki, jednak jak zwykle w takich sytuacjach, wystarczyło rzucić jakieś standardowe „I don’t understand”.
Zarówno z balkoniku przed restauracją, jak i z holu głównego, uwagę zwraca malowidło ścienne umieszczone ponad tablicami odjazdów. Jego autorem jest František Gajdoš. Obraz jak obraz, jednak warto poświęcić mu chwilę ze względu na dobrze odzwierciedlony klimat minionej epoki. Trzy postacie po lewej stronie to oślizgli kapitaliści w charakterystycznych garniturach. Jeden z nich upuszcza pistolet. Ich ucieczkę obserwuje przedstawiciel klasy robotniczej, który właśnie został uwolniony z kajdan (oczywiście nie przez uciekających kapitalistów). Na prawo od środka obrazu, ponad grupą uczonych, widnieje chyba największy smaczek – Sputnik zaprojektowany 3 lata przed powstaniem dzieła (1960). Całości scenki dopełnia powiewająca czerwona flaga i aż nie chce mi się wierzyć, że w dobie naszej dekomunizacji i deuzbekizacji, socjalistycznego fresku z Hlavnej stanici nie przykryła pierwsza lepsza reklama „Macdonalda”.
W przyziemnej opozycji do niemal podniebnego malowidła stoją schody, których stopnie nie wiedzieć czemu zdobią nijak ze sobą nie połączone i przy tym bardzo dziwne fotografie. Jedynym motywem spajającym niektóre z nich był plastikowy widelec: widelec leżący na obrusie w kratkę, widelec na papierowej tacce, rozsypanka z widelców, widelec na tle ściany budynku. Nic tylko czekać aż topos plastikowego widelca stanie się jednym z zagadnień matury ustnej.
Naprzeciwko tej kulturalnej scenki, tuż nad wyjściem, wszelkich przyjezdnych wita wielki napis „Welcome to Slovakia” okraszony całkiem chwytliwym mottem „Slovakia. Little Big Country”.