Przybyszów z odległej krainy nad Wisłą w obozie Al Nawatef oczekiwał Mohammed, który nie jest wprawdzie jego właścicielem, jednak z uwagi na niezwykle życzliwe usposobienie, zyskał bezsprzecznie status obozowej atrakcji, żeby nie powiedzieć… maskotki. Przesympatyczny przyjaciel wszystkich turystów został już wcześniej naprostowany przez gości z Polski, z których ust odebrał stosowną edukację, nie tylko w savoir-vivre’owskim zakresie dzieńdobrowania czy dziękowania, lecz także specjalistycznej wiedzy językowej z wąskiej dziedziny gaszenia pragnienia. Ha, wiem o czym mogłeś teraz pomyśleć, Miły Czytelniku. Nic z tych rzeczy! Mohammed nie umie powiedzieć „Żywiec”, „wódeczka” ani „śliwowica”. Od napojów wysokoprocentowych, namiotowy baron woli bowiem (przynajmniej w kontekście częstowania swych gości) napoje wysokotemperaturowe – kawę i herbatę. Ponieważ kawa mogłaby dla mnie nie istnieć, nie podejmuję się oceny baristycznego fachu przesympatycznego pracownika. W kwestii herbaty zaś doprawdy nie jestem w stanie rozstrzygnąć, co bardziej skradło moje serce – smak mohammedowskiego naparu czy może jednak przeuroczy sposób, w jaki wypowiadał słowo „herbatka”.
Po pokrzepiającej herbatce z jedynych słusznych rąk, zapakowaliśmy się do wyjątkowo wyeksploatowanych, choć nieprzesadnie wiekowych busików, by po raz kolejny zaskoczyć telefonowe liczniki kroków ponadprzeciętną dzienną aktywnością fizyczną. Wcale nie musiałem – z tylnej kanapy cechującej się niebywałym podnóżkowym luksusem w postaci walającego się po podłodze koła zapasowego – wykrzykiwać „ahoj przygodo!”, by zbudować napięcie przed nadchodzącymi atrakcjami. Emocjonalny oraz dosłowny rollercoaster rozpoczął się bowiem już w momencie wrzucenia pierwszego biegu przez kierowcę, którego styl jazdy zdradzał zamiłowanie do sportów motorowych… albo po prostu był reprezentatywnym przykładem arabskich realiów komunikacyjnych.
Trasa do wejścia na szlak Wadi Ghuweir w Rezerwacie Biosfery Dana była długa i kręta, jednak za sprawą wirtuoza kierownicy i pedałów, minęła szybciej, niż by na to kilometraż i liczba ostrych zakrętów wskazywały (za swym mistrzem, w ogólnym rozrachunku całkiem godnie nadążył drugi kierowca). Odwrotna tendencja miała miejsce w przypadku etapu pieszego – tym razem czasowe szacunki okazały się… niedoszacowane. Nikt nie spodziewał się, że na niewinnie na mapie wyglądającym około szesnastokilometrowym odcinku ukryto portal czasoprzestrzenny, wydłużający wędrówkę o blisko dwie godziny względem poczynionych pierwotnie założeń. W nadawaniu pożądanego tempa wyprawy nie pomógł nawet wzrokowy bicz Saddama – lokalnego przewodnika, który za sprawą charakterystycznego gumowego, odkrytego obuwia zyskał w polskich szeregach pseudonim „Sir Klapek”.
Utworzony w 1993 roku Rezerwat Dana sygnowany majestatem UNESCO obejmuje obszar ponad trzystu kilometrów kwadratowych wzdłuż afrykańsko-arabskiego systemu rowów tektonicznych, do którego załapała się znaczna część terytorium Jordanii. Według priorytetu jordańskiej perspektywy, rozciągający się aż na sześciu tysiącach kilometrów najdłuższy na świecie ciąg ryftowy, biegnie południkowo od Rowu Jordanu i Morza Martwego przez Zatokę Akaba aż do doliny dolnej Zambezi w południowej Afryce. Oddalanie się od afrykańskiej płyty tektonicznej płyt arabskiej i somalijskiej poskutkowało powstaniem licznych rowów tektonicznych, w których częstokroć schronienie znalazła woda, zarówno płynąca – rzeczna, jak i stojąca – jeziorna czy morska.
Rezerwat Dana krajobrazowo daleki jest więc od suchego przestworu oceanu i to nie tylko dlatego, że spacerującym po nim turystom w dużej mierze towarzyszą cieki wodne, które w okresie zimowym potrafią nawet przyjąć poziom wypraszający wszelkich odwiedzających, lecz przede wszystkim z uwagi na wyjątkowo zróżnicowaną rzeźbę terenu. To właśnie współistnienie wodnego biegu ze skalnymi ogranicznikami skutkuje „zimowym” wezbraniem, latem zaś ogranicza się do wijącej się wzdłuż szlaku mokrej towarzyszki wyprawy, która nieraz wprosiła się do suchego jedynie w początkowej fazie spaceru wnętrza adidasów. Szczęśliwi wszyscy ci, którzy specjalistyczne obuwie trekingowe zostawili w walizce, decydując się na niepochwalane raczej przez profesjonalistów sandały. Pomimo kilku ambitniejszych skalnych etapów, przykład Sir Klapka dobitnie dawał do zrozumienia, jaka forma stopowego odzienia najlepiej sprawdza się w lokalnych warunkach.
Nie dość że Rezerwat Dana zajmuje największy obszar spośród tego typu form ochrony przyrody w całej Jordanii, to jeszcze na dodatek wręcz grzeszy turbobioróżnorodnością. W tym jordańskim kotle biologicznym wymieszały się gatunki europejskie, afrykańskie i azjatyckie w zmutowanej liczbie. Siedemset przedstawicieli świata roślin, 190 ptaków, 37 ssaków, 36 gadów, a do tego żądny wrażeń homo touristicus. Organizmy te, poza ostatnim, który – jak wiadomo – jest wszędobylskim obywatelem świata, pochodzą z irańsko-turańskiej, saharyjsko-arabskiej, sudańskiej oraz śródziemnomorskiej strefy biogeograficznej. Nazwy te, nawet bez atłasu świata w ręku, sugerują wszechstronny napływ życia do pozornie tylko wymarłych nieziemskich krajobrazów rezerwatu. 25 jego objawów jest uznawanych za zagrożone wyginięciem (i nie chodzi tu bynajmniej o przedstawicieli turystycznego królestwa kapitalizmu). Doprawdy nie trzeba też być znawcą ani miłośnikiem przyrody, aby spostrzec, że „coś” na kamieniu czy w strumieniu się rusza, a niektórzy mieszkańcy rezerwatu wręcz pchali się do obiektywu.
Zaludnienie terenów wokółrezerwatowych, podobnie zresztą jak stopień rozwoju cywilizacyjnego lokalnej społeczności nie zaimponowałyby ani przedstawicielom „zgniłego Zachodu”, ani nawet przybyszom z „Polandii-Cebulandii”. Dopiero w ciągu ostatniego półwiecza okoliczna ludność zakosztowała luksusów, takich jak murowane domy z wciąż niestabilnym dostępem do wody i elektryczności, które doprowadziły do częściowego porzucenia tradycyjnego koczowniczego stylu życia.
Towarzyszący nieustannie całej wyprawie objaw stanu ciekłego H2O, w miarę wyczerpywania zapasów wody butelkowanej, stawał się coraz bardziej irytujący. Gaszenie podgrzewanych słonecznym ogniem płomieni pragnienia przy pomocy choćby kranówki, a więc co dopiero jej pierwotnej wersji (przy założeniu jakichkolwiek prób oczyszczania wody z naturalnych zbiorników przed jej wpuszczeniem do systemu wodociągowego) jest bowiem skrajnie odradzane przybyszom z innych stref bakteryjnych.
Niezbyt imponujące resztki energii, jakie pozostały mojemu organizmowi na zapewnienie przetrwania w ciągu najbliższych godzin, wydatkowałem na uporczywe przeskakiwanie nad zakazanym strumieniem, dążąc do osiągnięcia ambitnie postawionego przed sobą ideału, jaki stanowiłyby suche adidasy po zakończonej wędrówce. A kiedy drugi brzeg znajdował się poza zasięgiem skoku w dal, konieczne okazywało się subtelne skalne przemeblowanie, objawiające się głuchym uderzeniem pokaźnego głazu lub grupy mniejszych kamieni w strategicznym punkcie w pobliżu środka nurtu. Swoiste jednopunktowe mosty rzeczne oraz skoczne wyczyny, o które nie podejrzewałby mnie żaden szkolny wuefista, faktycznie uchroniły wysłużone buty od ponadpodeszwowej kąpieli. Jordańskie kozicowanie miało jednak swą cenę – pod koniec skocznej wycieczki, nie miałbym już chyba siły na kilka pamiątkowych zdjęć, nawet jeśli lokalną bioróżnorodność okazał się reprezentować mamut czy tygrys szablozębny.
Kiedy morale zespołu przewodzonego niezmordowanym, lecz wyjątkowo introwertycznym entuzjazmem Sir Klapka osiągnęło poziom niższy niż najgłębsza światowa depresja Morza Martwego, do końca wędrówki brakowało już naprawdę niewiele. Dystans czasowy pozostający do miejsca postoju dobrze znanych wieloosobowych rydwanów oceniony został przez lidera na dziesięć minut, dlatego właśnie dotarcie do upragnionego celu zajęło około pół godziny. Zasłużone miejsce pochówku na tylnej kanapie zająłem ponoć w towarzystwie niespotykanej dotąd na mojej twarzy zieloności.
Półtora litra wody później zmęczone przypalaniem ludzkiego naskórka słońce poczęło chylić się ku zachodowi. Fotograficzny postój urządziliśmy w pobliżu pozostałości wczesnoneolitycznej wioski. Być może właśnie dlatego, że ze zwrotu „pozostałości wczesnoneolitycznej wioski”, najbardziej rzucały się w oczy „pozostałości”, show o zachodzie słońca skradł jordański system samozwańczego parkowania. Nietrudno się domyślić, że wzdłuż wąskiej i krętej drogi, której – nie jest to w Jordanii zaskoczeniem – nie spotkał nawet zaszczyt w postaci znaków poziomych, brakowało nie tylko jakichkolwiek miejsc postojowych, lecz także choćby centymetrowej szerokości asfaltowego pobocza. Nie stanowiło to jednak problemu dla jordańskiego Schumachera i jego ucznia, których kierownicza zręczność wcale nie wzrastała wraz z raptownym przemieszczaniem się wskazówki prędkościomierza w kierunku trzycyfrowych wskazań. A że Jordańczycy nie gęsi i gęsiego parkować nie będą, przysadziste vany ustawili na całej szerokości jezdni, blokując przejazd w obu kierunkach.
Wbrew pozorom była to jednak kiepska blokada drogowa – jedyny w ciągu kilkunastominutowego przystanku tester drożności przejazdu, bez najmniejszego dźwiękowego sygnalizowania swojej obecności ominął hyundaiowe zasieki zgrabnym wypadem w kamienistą nawierzchnię. To całkiem bezproblemowe rozwiązanie wyjątkowo lekkomyślnie wykreowanego problemu możliwe było jedynie dlatego, że kierowca-omijacz nie przekroczył dozwolonej prędkości w takim stopniu, jak pewien pick-upowy ścigacz – kilka kilometrów dalej, po brawurowej akcji wyprzedzania podróżującego tym razem po właściwej stronie drogi busikowego duetu, wziął zakręt niezwykle ryzykownym (ale za to jak efektownym!) driftem, a chwilę później zatrzymał się przed samym skrzyżowaniem po tej stronie drogi, którą w realiach poziomego oznakowania należałoby uznać za przeciwległy pas.
Blokada postojowa to jednak nie jedyne urozmaicenie, jakie przewidziano w ramach ponaddwugodzinnej drogi powrotnej. Wkrótce zrozumiałem, że oklejenie podsufitkowych lampek paskami ledowymi nie było spowodowane buntem fabrycznie zamontowanej elektryki, lecz… rozszerzeniem usług przewozowych o kategorię „mobilna dyskoteka”. Niebieska taśma reagowała bowiem na basy, a tych w kabinie nie brakowało, po tym, jak telefon kierowcy nawiązał połączenie z całkiem wydajnym przenośnym głośnikiem. Oczywiście DJ ani na moment nie przestał być kierowcą, zabawiając pasażerów z prędkością dochodząca nawet 130 kilometrów na godzinę. Gimnastyka artystyczna to ledwie skromny przysiad przy tej zręczności, która coraz rzadziej objawiała się trzymaniem kierownicy, ustępując rytmicznemu klaskaniu, wymachiwaniu chustą pożyczoną od jednej z pasażerek oraz włochatą szczotką do kurzu, zdobiącą deskę rozdzielczą ze względu na dodatkową funkcję zwalczania owadów. Patrząc na całe zajście z boku, można by odnieść wrażenie, że na zaaranżowanej przez kierowcę imprezie najlepiej bawił się sam kierowca. Do czasu…
Doprawdy nie mam pojęcia, czy sprawiły to unikalne brzmienia arabskiego disco, zachęcające do zabawy okrzyki „yalla, yalla” (stanowiące arabski odpowiednik angielskieo „come on”), czy może jednak istny rajdowy demon, który zbudził się w kierowcy wraz z zapadnięciem całkowitej ciemności, ale pomimo przemożnego zmęczenia, wieloosobowy karawan błyskawicznie zamienił się w imprezową limuzynę rodem z Las Vegas. W topce listy przebojów tamtego wieczora znalazła się piosenka „Bam bam” w wykonaniu Doğukana Yakuta. Ta niezbyt urozmaicona, za to jakże skutecznie wpadająca w ucho i łatwa do zapamiętania kompozycja w przeważającej części składała się ze zdradzonych już w samym tytule hurtowo nagromadzonych powtórzeń członu „bam” cechującego się międzynarodowym zasięgiem językowym. Tytuł vicehitu przypadł zaś wyjątkowo brutalnemu remiksowi szlagieru „Happy birthday”.
Punkt kulminacyjny prawdopodobnie najbardziej szalonej przejażdżki samochodowej w moim życiu był gwałtowny i niespodziewany, niczym pierwsza sylaba bambamowego refrenu następująca po mimo wszystko bogatszych tekstowo fragmentach zwrotkowych. Jak bowiem inaczej odebrać bolesne dla zawieszenia i kości ogonowych przejechanie nieskutecznego jak widać progu zwalniającego? Ciszę, która momentalnie zaległa w pojeździe wskutek niemego szoku podróżnych oraz nagłego rozłączenia się systemu nagłaśniającego, didżejskie oblicze kierowcy usiłowało zagłuszyć bambowaniem przy pomocy aparatu mowy. Z każdym kolejnym wykrzykiwanym przez wodzireja „bam”, obawy o stan techniczny pojazdu stopniowo malały. Ba, wydawać by się wręcz mogło, że to stały, popisowy numer, bowiem po jego wykonaniu zza (niekontrolowanej rzecz jasna) kierownicy rozległy się pytania o to, czy było „very very good, my friend”, jak również o to, kto jest „best driver in the world”.
Nazajutrz ciężkie metalowe drzwi podjęły dość skuteczną próbę przedłużenia mojego pobytu w obozie. Właśnie wtedy, kiedy odkładana już od dłuższego czasu potrzeba skorzystania z toalety zyskała status priorytetowy, okazało się, że poprzedniego wieczora zbyt ambitnie potraktowałem wyzwanie rzucone mi przez wypaczony metal. Skrzydło drzwiowe zaklinowało się w futrynie do tego stopnia, że nie sposób było otworzyć je od wewnątrz, polegając jedynie na bezradnym ciągnięciu za klamkowy kikut. Skuteczna okazała się dopiero pomoc z zewnątrz, która objawiła się potężnym wyzwoleńczym kopniakiem wezwanego na pomoc towarzysza wyprawy.
Obóz Al Nawatef żegnaliśmy więc w komplecie, jedną ręką machając Mohammedowi, w drugiej zaś dzierżąc szeleszczące plastikowe foliówki. Na polsko-angielsko-migowe prośby, herbaciany mistrz zrywał do nich okoliczne ziołowe nuty smakowe, którymi wzbogacał popularny w całej Jordanii oryginalnie importowany ze Sri Lanki herbaciany susz sprzedawany w charakterystycznych biało-czerwono-zielonych opakowaniach.
Źródła:
- http://britannica.com/place/East-African-Rift-System
- http://en.unesco.org/biosphere/arab-states/dana
- http://encyklopedia.pwn.pl/haslo/Wielkie-Rowy-Afrykanskie;3995723.html
- http://wildjordan.com/destinations/dana-biosphere-reserve