Mała ojczyzna poczciwego Malucha, nie jest z pewnością szczytem marzeń wśród destynacji turystycznych w naszym kraju. Mimo wszelkich starań autorów darmowego przewodnika po Bielsku-Białej, którzy na chwilę wcielili się w rolę piewców miasta, wydawać by się mogło, że prędzej Tom Hanks z wdzięczności za podarowanego mu Malucha, odwiedzi Bielsko-Białą niż stanie się ona kluczowym punktem zainteresowania na mapie turystycznej Polski.
Polski Budapeszt
Z biegiem lat Bielsko-Biała, podobnie jak Szczecin, otrzymała od losu wiele tytułów. Nazywane przed laty „Miastem Stu Przemysłów”, po dziś dzień kontynuuje przemysłową tradycję, będąc domem wielu przedsiębiorstw, w tym także zagranicznych.
Kolejne – moje małe, prywatne określenie ukłuło się w mojej wyobraźni samo, na podstawie etymologii nazwy miasta. Podobnie, jak Budapeszt, który powstał z połączenia znajdujących się po dwóch stronach Dunaju Budy (i Óbudy) oraz Pesztu, tak i ojczyzna Malucha połączyła w sobie miasta leżące po obu stronach rozdzielającej je rzeki. Może nie tak wielka jak Dunaj, ale za to bardziej wpływowa rzeka Biała stała się też inspiracją do nazwania wspomnianych osad. Prawa strona rzeki podeszła do tematu z lekka „na odwal się”, nazywając swą część po prostu „Białą”. Nieco bardziej pomysłowi okazali się lewobrzeżanie, którzy fantazjując słownie, zamieszkali w „Bielsku”. Swoista fuzja Bielska i Białej miała zaś miejsce nie tak dawno, bowiem w 1951 roku.
Miasto nazywane też bywa „Małym Wiedniem” za sprawą nawiązań architektonicznych do stolicy ówczesnego Cesarstwa Austro-Węgierskiego. Swoich wiedeńskich kuzynów mają odnaleźć budynek Teatru Polskiego, stacja kolejowa Bielsko-Biała Główna czy ratusz położony na placu, a jakże, Ratuszowym.
Bielskie powitanie
Pierwszym objawem bielsko-bialskości na naszej drodze okazał się stróż parkingowy grasujący właśnie na placu Ratuszowym, w pobliżu wypatrzonego przez nas punktu informacji turystycznej. „Bielsko-biali” stróże parkingowego prawa jak na razie skutecznie opierają się parkomatowej ekspansji, dziarsko patrolując płatne miejsca postojowe w różnych miejscach miasta.
Kiedy znaleźliśmy wreszcie upragnione miejsce postojowe, nasz nowy ulubiony stróż parkingowy, zamiast podać nam opiewający na astronomiczną sumę jednego złotego bilet parkingowy, abyśmy zgodnie ze standardową procedurą położyli go „w widocznym miejscu za przednią szybą”, własnoręcznie umieścił go za wycieraczką naszego samochodu. Ze względów zdroworozsądkowych -deszcz, wiatr czy inni kierowcy chętni posiadać ważny bilet parkingowy (ze względu na brak zapisanego numeru rejestracyjnego, bilet mógł śmiało zyskać charakter uniwersalny) – próbowaliśmy przełożyć bilet do środka pojazdu, jednak wtedy zza naszych pleców ozwał się głos wszystkowidzącego strażnika parkingowego porządku – „Zostaw mi to pani! To jest tak zamocowane, że huragan tego nie zerwie!”. Jakież to szczęście, że Bielska-Białej nie nawiedzają huragany.
Szyndzielnia
Zanim jednak wpadliśmy w polecany nam w centrum informacji wir atrakcji turystycznych ujętych na szlaku obejmującym najciekawsze miejsca miasta, udaliśmy się na położoną na obrzeżach miasta Szyndzielnię. Kiedy wspomniałem babci, że planujemy wycieczkę do Bielska-Białej, opowiedziała mi jak to w 1965 roku wjechała wyciągiem na górę z moim kilkuletnim wówczas wujkiem. Co ciekawe, napomknęła też, że w pobliże wyciągu dojechała tramwajem, jednak im dłużej jeździliśmy po mieście, tym bardziej nie mogliśmy zauważyć ani centymetra trakcji tramwajowej. Niespokojni owymi spostrzeżeniami, nie śmieliśmy jednak zwątpić w babcine opowieści. Jak się okazało, bardzo słusznie.
Tramwaje elektryczne zaczęły bowiem kursować w Bielsku już w 1895 roku, i było to trzecie po Wrocławiu i Lwowie miasto na ziemiach polskich w którym kursowały tego typu tramwaje. Tymczasem w Warszawie, Krakowie czy nawet w Wiedniu nadal funkcjonowały tramwaje konne. Tramwajowego świadectwa wielkomiejskości, pozbawiły Bielsko-Białą dopiero władze komunistyczne w roku 1971, czyli 6 lat po wizycie mojej babci. Ostatni kurs miał miejsce w przeddzień Święta Pracy, dlatego też likwidację tramwajów uznaje się za swoisty „czyn pierwszomajowy”.
Pod samą dolną stację kolei nie da się dojechać nie tylko tramwajem, ale także samochodem, a dedykowane szyndzielniowym gościom parkingi położone są spory kawałek drogi od tej wątpliwej atrakcji turystycznej. Sporym utrudnieniem w podjechaniu bliżej wyciągu jest z pewnością znak zakaz ruchu o wielu wyłączeniach, z których żadne nie obejmuje głodnych wrażeń amatorów turystyki wysokogórskiej. Bezlitosny znak nie dotyczy jednak gości położonego już dużo bliżej stacji ośrodka wypoczynkowego Beskidy Park, oferującego niewielki parking, także dla turystów spoza turnusu.
Jeszcze przed przyjazdem, na stronie internetowej kolei linowej na Szyndzielni wyczytałem pękającą z dumy wstawkę o gruntownym remoncie wyciągu, który miał miejsce na przełomie 2016 i 2017 roku. Jak się jednak okazało na miejscu, modernizacja ta była bardzo łagodna wobec historii kolei linowych w Polsce i pozwoliła, by większość infrastruktury (włącznie z dziurami w drodze) egzystowała niezmiennie po dziś dzień. Bezlitosnej sile nowoczesności poddały się w zasadzie jedynie wagoniki (wraz z mechanizmem napędzającym), których czwarta generacja zastąpiła historyczne szare puszki oszukujące grawitację już nader długo.
Przejazd trasą liczącą 1811 metrów trwa około 6 minut, a każda z nich utwierdzała nas w tym, że własnonożne wejście na szczyt położoną poniżej wyciągu trasą nie należy do najciekawszych zajęć dla ludzkości. Wysokie drzewa zasłaniają w większości ewentualne widoki, a śmigające wyżej wagoniki tylko w zapalonych amatorach wycieczek górskich nie wzbudzą zazdrości.
Gdyby ktoś wysiadając z kolejki dobrze się rozpędził, to miałby szanse minąć armię zachęcających do odpoczynku stolików i zajść na niedaleki już stąd szczyt Szyndzielni położony na wysokości 1026 metrów n.p.m. Nawet z niego widok jest jednak wyraźnie „odrzewiony”.
Aby nie zawieść nielicznych, którzy gotowi byli zostawić całkiem pokaźną sumę w kasie kolejki (lub też jeszcze mniej licznych, którzy gotowi byli wejść tu na własnych nogach) wybudowano wznoszącą się ponad drzewami wieżę widokową (oczywiście dodatkowo płatną). Z uwagi na nazwę – ZIAD Tower – można by się spodziewać, że wieżę zaprojektowano z myślą o światowym zapotrzebowaniu, jednak zagłębienie się w etymologię nazwy zdecydowanie ociepla ten „międzynarodowy” wizerunek.
Inicjatorem budowy tej 120-stopniowej konstrukcji był prezes spółki ZIAD Belsko-Biała S.A., która jest też właścicielem kolei linowej na Szyndzielni. Kolejnym stopniem ZIAD-owego wtajemniczenia było dla mnie rozwinięcie tej wciąż zagadkowej nazwy. Pod mitycznie-prostackim ZIAD kryje się Zakład Informatyki, Automatyki i Doskonalenia Zawodowego. Chyba nawet lepiej, że tworząc skróconą nazwę, zrezygnowano z ostatniego „Z”.
Życie na szczycie toczyło się jakby w zwolnionym tempie. Przy stoiskach z pamiątkami więcej było sprzedawców niż amatorów ciupag i innych góralskich artefaktów. Dwie rodziny z dziećmi, które wyglądały, jakby zaciągnięto je na szczyt za obietnicę zjedzenia wyjątkowo śmierdzących olejem frytek, siedziały w barze zaaranżowanym w dawnej górnej stacji kolejki.
W całość szyndzielnianego leniwego klimatu wpisują się idealnie porozstawiane w zaroślach dosyć tandetne figurki zwierzątek. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że liczba sarenek, owieczek, osiołków i innych przedstawicieli niekoniecznie górskiej fauny przewyższała liczbę turystów cieszących się z dotarcia na szczyt mitycznej Szyndzielni.
Aby zaś ponadczasowej spójności stało się za dość, zachomikowana przez nas z punktu informacji ulotka reklamująca Szyndzielnię wygląda na zaprojektowaną w Paincie przez ośmioletnie dziecko na lekcjach informatyki w szkole podstawowej na przełomie tysiącleci. Na stronie tytułowej jedna z gondoli unosi się na wyjątkowo koślawo dorysowanej linie w towarzystwie wagonika z wyciągu krzesełkowego pobranego raczej z Clipartów niż z rzeczywistości. Cała ta scena rozgrywa się na tle błękitu nieba (lub też po prostu niebieskiego gradientu) oraz wyjątkowo nieproporcjonalnego w stosunku do gondoli zdjęcia hotelu Dębowiec (również będącego własnością firmy ZIAD), przed którym na hotelowym parkingu na pierwszy plan wysuwa się jakże fotogeniczna biała furgonetka.
Wewnątrz ulotki w myśl zasady „od przybytku głowa nie boli” reklamowana jest rzesza atrakcji turystycznych opatrzonych przefikuśmymi WordArtami i wyjątkowo rozpikselizowanymi zdjęciami. Na szczególną uwagę zasługuje „Hala Widowiskow-Sportowa pod Dębow”, która przegrała z artystyczną wizją tła przypadkiem zasłaniającego literki.
Muszę przyznać, że mając w pamięci inne dużo lepiej zagospodarowane szczyty górskie, na które także prowadzi kolejka lub wyciąg, spodziewałem się po Szyndzielni dużo więcej. To, co zobaczyliśmy kazało nam się raczej zastanawiać, jak komukolwiek (nawet kultowej firmie ZIAD) może opłacać się utrzymanie kolejki na szczyt.
Koniec końców, podczas każdej z sześciu minut drogi powrotnej, debatowaliśmy nad tym, po co tak naprawdę wjeżdżaliśmy na górę.
Na otarcie łez
Po tym jak szyndzielniowy zawrót głowy okazał się raczej zawodem, szukaliśmy rekompensaty w darmowym przewodniku z punktu informacji turystycznej. Ośmiostronicowy rozdzialik: „Co warto zobaczyć?” wypadł jednak mizernie jako raczej skromna część liczącej 64 strony publikacji i zniknął gdzieś pomiędzy wyliczankami skądinąd całkiem bogatej bazy noclegowej i gastronomicznej w pozostałej części.
Również pierwsze kroki postawione w centrum miasta dały nam do zrozumienia, że w wielu miejscach czas tu się zatrzymał i nie chodzi mi tu wcale o mnogość idealnie zachowanych zabytków, lecz o słusznie minione czasy epoki komunizmu.
Sytuacja wizerunkowa miała się nieco lepiej w miarę jak zbliżaliśmy się do położonego na wzgórzu dawnego bielskiego Starego Miasta, które po połączeniu Bielska i Białej przejęło funkcję rynku całego dwumiasta.
Idąc dalej wspinającą się na rynkowe wzgórze ulicą o fantastycznej w swej prostocie nazwie Wzgórze, dotarliśmy na niewielki placyk otoczony całkiem urokliwymi, choć zaniedbanymi kamieniczkami.
Spomiędzy mniej lub bardziej urokliwych kamieniczek wyłania się katedra św. Mikołaja, której charakterystyczna wieża góruje nad rynkiem.
Bialska konkurencja
Poza wspomnianym już na samym początku placem Ratuszowym w dawnej Białej uwagę turystów próbuje również skraść plac Wojska Polskiego. Co ciekawe oba place można by śmiało nazwać parkingowymi z tą tylko subtelną różnicą, że przy tym drugim opłatę uiszcza się w jedynym dostrzeżonym przez nas w mieście parkomacie.
Kiedy zaparkowaliśmy na pustawym placu Wojska Polskiego, za sprawą znajdującego się na nim postoju taksówek, udzieliła nam się bialska zblazowana atmosfera. Wszystko zaczęło się od momentu, w którym pierwszy w postoju taksówkarz złapał klienta, choć w obliczu braku żywej duszy na rynku wydawać by się to mogło całkiem niemożliwe. Kiedy po prawie pół minuty bezustannego gnębienia rozrusznika udało mu się w końcu odpalić swoje wysłużone Volvo, rozpoczął powolny proces podróżowania w kierunku wyjazdu z placu, co odbywało się w asyście wyjątkowo niezdrowego rzężenia silnika. W tym samym czasie (a cała ta scena rozgrywała się na tyle wolno, że nie trudno byłoby obiec cały plac dookoła w czasie jej trwania) taksówkarz opierający się o otwarte przednie drzwi kolejnego samochodu, jak gdyby nic podepchnął go na luzie, zarówno biegu jeśli chodzi o bieg, jak i nastrój, na czoło postoju.
Najbardziej charakterystycznym punktem placu jest kamienica „Pod Żabami”. Siedzące nad wejściem żaby zdają się opłakiwać przekształcenie tej osobliwej atrakcji turystycznej w salon masażu „Anielski Dotyk” oraz wyjątkowo nachalny zapachowo bar chiński.
Temu wszystkiemu wtóruje zaś pobliski sklep Żabka, która jakby specjalnie na tę okazję przybrała czarne barwy logo.
Idąc dalej ulicą 11 listopada, doszliśmy na niewielki placyk, na którym władzę sprawuje Reksio.
Po mieście grasuje nie tylko Reksio, lecz także Bolek i Lolek. Postaci te są wytworem wyobraźni twórców założonego w 1947 roku Studia Filmów Rysunkowych.
Kluski niezgody
Niezaspokojoną ciekawość chcieliśmy nieco uspokoić w Maluch Cafe, gdzie zgromadzono wiele pamiątek związanych z legendarnym Fiatem 126p. Bar niestety okazał się zamknięty.
Nie samym jednak zwiedzaniem człowiek żyje i nawet bez względu na turystyczną atrakcyjność lokalu coś zjeść by wypadało. Los padł na bar „Pierożek”, który jest kolejnym dowodem na to, że w Bielsku-Białej czas ewidentnie się zatrzymał.
Wydawać by się mogło, że jedyne, co pozwala „Pierożkowi” istnieć we w zasadzie niezmienionej formie aż po dziś dzień, to kultowość tego miejsca, jednak drugim i dużo mocniejszym argumentem okazało się niesłabnące zapotrzebowanie społeczne objawiające się sporym tłumem amatorów pierogów, gołąbków, klusek na parze, ziemniaków nie tyle z wody, co z wodą oraz całej reszty baromlecznej spółki.
Oprócz raczenia kubków smakowych komunistyczną rzeczywistością, bar świadczy też usługi niemal biblioteczne, oferując w ramach uwznioślenia posiłku lekturę takich pozycji, jak reklamówka Makro obejmująca dział wyposażenia gastronomii (cóż za spójność tematyczna), gazetka promocyjna Lewiatana, oraz tuż obok Netto dla równowagi, kolorowe pisemko „Beskidzka Mama po godzinach”, a także ulotka węgierskiego zoo położonego w miejscowości Nyíregyháza.
Bielsko-bialskie za i przeciw
Miasto, z którego rzekomo dojrzeć można latarnię morską w Ustce, delikatnie mówiąc, nie zachwyca. Czujemy się jednak bielsko-bogatsi o wyobrażenie na temat miasta, a nasz dość bolesny osąd oparty jest na własnych doświadczeniach, nie zaś na wyczytanych opiniach. Jednodniowy pobyt pomimo korkowych skłonności miasta wystarczy, by wyrobić o nim raczej jednostronne zdanie, a korzystanie z opisanej w przewodniku bogatej bazy noclegowej wydawać się może zbędne. Podobać się może jednak bliskość Beskidu Śląskiego i Małego oraz możliwość uprawiania turystyki górskiej.