Przemierzając bezkresny przestwór wirtualnego oceanu, natknąłem się przypadkowo na wzmiankę o tajemniczym Bornem Sulinowie, które na mapie Polski oficjalnie pojawiło się dopiero w 1993 roku, co wcale nie oznacza jednak, że stanowi dziś ono jedno z najmłodszych miast w kraju. Jeszcze bardziej zagadkowa, niż same okoliczności opadnięcia kurtyny tajemnicy, która prawdę o borneńskiej ziemi skrywała pod płaszczem terenów leśnych, jest niemiecko-radziecka przeszłość wysycająca niemal każdy metr kwadratowy powierzchni.
Spis treści:
- Wehikuł czasu spod znaku czerwonej gwiazdy – Gościniec Rossija w Bornem Sulinowie
- „… a od największego bunkra klucz jest u mnie” – zakwaterowanie pełne atrakcji
- Bunkier samoobsługowy – Grupa Warowna „Góra Śmiadowska”
- Jedno miasto czy cztery miasta? – historyczny spacer po Bornem Sulinowie
- Ocalić od zawalenia – najsłynniejsze ruiny Bornego Sulinowa
- Historia pewnej Octavii – prywatna izba muzealna Andrzeja Michalaka – borneńskiego przewodnika
- Jedyny taki zlot – Międzynarodowy Zlot Pojazdów Militarnych „Gąsienice i Podkowy” i Muzeum Historii Militarnej w Bornem Sulinowie
- Polska Prypeć? – miasto duchów – Kłomino
- Jedno wielkie cmentarzysko – miejsca pamięci wokół Bornego Sulinowa (cmentarz radziecki, polsko-radziecki cmentarz wojskowy, pozostałości obozu Oflag II D)
- Atomówki – historia prawdziwa – tajna radziecka baza atomowa w Brzeźnicy-Kolonii
- Borneńskie za i przeciw – podsumowanie
Wehikuł czasu spod znaku czerwonej gwiazdy
Już same subtelne wzmianki o owianej do niedawna tajemnicą przeszłości Bornego Sulinowa dały mi do zrozumienia, że nocleg w jakimś, tfu, nowoczesnym obiekcie byłby grzechem przeciwko podróżniczej autentyczności. Poza tym, nie jest to miejsce, w którym – jak grzyby po nazistowsko-radzieckim deszczu – wyrastają dziś przejawy architektonicznej nowomowy. Czas się tu więc nawet nie tyle zatrzymał, co wręcz cofnął i warto było z tego skorzystać.
Gościniec Rossija – jedna z pierwszych ofert zakwaterowania, na które się natknąłem – dość płynnie przeszła od rosyjskiej wyprowadzki z początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku do świadczenia usług turystycznych. Jak wynikało z iście klimatycznych zdjęć wnętrz obiektu, poprzedni właściciele zapomnieli zabrać ze sobą ducha Armii Czerwonej, który wciąż wił się między charakterystycznymi samowarami i chował za wiszącym na ścianie leninowskim sztandarem. Choć obrazki te mogły wydawać się nieprawdopodobne, nie miałem na nosie czerwonych okularów. Noclegowy wehikuł czasu odjeżdżał prosto do czasów słusznie minionej radzieckiej przeszłości z najpopularniejszego chyba w przypadku pobytowych rezerwacji serwisu Booking.com, którego wiarygodności podważać nie sposób.
Ciekawość kazała jednak sprawdzić, czy nie istniała przypadkiem pozabookingowa strona internetowa obiektu. O dziwo, rezultat tych poszukiwań był pozytywny i – co tym bardziej zaskakujące – okazało się, że Rossija dysponuje także własnym systemem rezerwacyjnym. Co prawda adres linku nie wzbudzał zbytniego zaufania, jednak dwunastoprocentowa zniżka premiująca ryzyko za rezerwację w ciemno ostatecznie wygrała w moim przypadku z bookingowym znakiem jakości, tym bardziej, że nie wymagano płatności internetowej. Szokowi nad sprawnością funkcjonowania poradzieckiej internetowej myśli technicznej nie było końca – mail potwierdzający założenie rezerwacji dotarł szybciej niż obwieszczenie zapisania się do rządowej kolejki po szczepienie przeciwko COVID-19. Nie pozostało mi więc nic innego, jak oczekiwać odpowiedzi na moje pytanie pozostawione nieśmiało w polu uwag. Oprócz noclegu, włożyłem bowiem do wirtualnego koszyka także śniadanie oraz – spodziewając się późnego raczej przyjazdu – kolację. Nie wiedziałem jednak, czy w warunkach pandemicznych moje gastronomiczne zachcianki będą mogły zostać zrealizowane.
Gołąb pocztowy niosący moje zapytanie do Rossiji najwidoczniej nie przeszedł jednak pomyślnie kontroli w pozostałościach dawnych posterunków wjazdowych, bowiem wiadomość zwrotna nie nadchodziła, a termin wyjazdu zbliżał się nieubłaganie. Postanowiłem więc zamówić międzymiastowe połączenie z pożądanym obiektem noclegowym, aby przeprowadzić rozpoznanie telekomunikacyjne. W słuchawce powitał mnie niski i spokojny głos, który absolutnie nie widział problemu w nakarmieniu turysty w potrzebie, jednak zdziwił się dlaczego turysta ten pyta o kolację, a nie obiadokolację. Faktycznie – na rossijowej stronie rezerwacyjnej można było zamówić zarówno obiad, jak i kolację oraz obiadokolację. Do tamtej pory żyłem jednak w przekonaniu, że różnica między tymi pozycjami dotyczyła przede wszystkim godziny podania. Tymczasem okazało się, że pory serwowania posiłków ustalane były zgodnie z zasadą „pan mówi, kiedy chce”, a prawdziwą różnicę między kolacją a obiadokolacją można by określić następująco: kolacja to po prostu wieczorne śniadanie, a obiadokolacja – wieczorny obiad. Ponieważ rozbieżność cenowa nie była duża, natychmiast spróbowałem naprawić swój błąd.
„Zaraz podejdę do komputera i zobaczymy, co tam pan wybrał” – rozległo się w słuchawce. Nastałą po tych słowach dość niezręczną ciszę wypełniło wkrótce uderzanie w klawisze klawiatury – powolne, miarowe i głośne do tego stopnia, że przywodziło na myśl pracę niezbyt wprawnej maszynistki. Nawet jeśli w Rossiji wciąż posługują się maszynami do pisania, dysponują one najwyraźniej połączeniem internetowym. Wkrótce byłem bowiem szczęśliwym posiadaczem rezerwacji śniadania, obiadokolacji i noclegu w budynku, który w latach 1935-1945 użytkowany był przez oficerów niemieckich, a potem płynnie przeszedł w służbę oficerom radzieckim trwającą aż do roku 1992.
Doświadczenie telefoniczno-obiadokolacyjne wspomagane wyobrażeniami estetycznymi rossijowego wystroju dobitnie dało mi zaś znać, że nie będzie to zwyczajny pobyt turystyczny. Dodatkowo, buszując po rossijowej stronie internetowej, trafiłem na przykładowy plan imprezy integracyjnej z ery przedcovidowej. Ho ho – przejęcie przez patrol wojskowy na rogatkach miasta i eskorta do bazy wojskowej po wręczeniu przepustek, a na miejscu, po powitalnym stakanie wódki zagryzionym ogórkiem, przydzielenie kwater wzorowane na dawnej komisji poborowej – przynajmniej w założeniach robiło to duże wrażenie. Może więc lepiej, że czekał mnie „zwykły” nocleg u wujaszka Lenina.
„… a od największego bunkra klucz jest u mnie”
O ile przydział kluczy w recepcji, w której półkę nad biurkiem zajęła głowa Lenina, można uznać za typowy, to mój przyjazd do Rossiji faktycznie odbył się bez szczególnych fajerwerków.
Nim udałem się na poszukiwanie radzieckich pozostałości w mojej „kwaterze” zapytałem jeszcze gospodarza, jak odbierane jest tutaj buszowanie po opuszczonych budynkach, które przecież – nie ma, co ukrywać – było głównym celem przyjazdu do Bornego Sulinowa. Odpowiedź była taktycznie zachowawcza, podobnie jak strategia Armii Czerwonej w czasie Powstania Warszawskiego. Za pomocą zgrabnego slalomu pomiędzy kwestiami właścicielskimi opuszczonych budynków (wiele z nich ma swoich prywatnych „panów”, którzy jednak traktują je częstokroć, jak niechciane dzieci) a głośnym wypadkiem śmiałka eksplorującego pobliski pustostan, płynnie przekierował rozmowę na pożądane tory, którymi pojechaliśmy wprost do początku lat trzydziestych ubiegłego wieku. W grudniu 1930 roku zapadła w Rzeszy Niemieckiej decyzja o budowie umocnień Wału Pomorskiego w rejonie zacofanego Pomorza Zachodniego, a pozostałości wieloetapowego fortyfikowania granicy z Rzeczpospolitą skrywają się dziś w gęstych nieprzebytych lasach.
Faktycznie, dojeżdżając do Bornego Sulinowa od południa, zboczyłem z głównej drogi (która status ten dzierży pełnoprawnie tylko dlatego, że jest jedyna), by rozejrzeć się po okolicznych zadrzewieniach. Ucieszyłem się więc, że nareszcie znaleźliśmy wspólny temat i przystąpiłem do relacji, która dla Pana Zbigniewa stanowi być może trasę przeciętnego spaceru po lesie, jednak dla warszawskiego mieszczucha była ciekawą odmianą od ponurych blokowisk, mimo iż także tu wokół betonu kręcił się świat.
„Tu jest 250 bunkrów” – najwidoczniej powyższy spacerek nie zrobił wrażenia na moim rozmówcy. Wyglądało na to, że wdrapawszy się do jednej betonowej pozostałości i zobaczywszy z oddali drugą, nie wykorzystałem nawet procenta potencjału, jaki krył się w obrębie szeroko pojętego „tu”. Wtedy właśnie padło legendarne w kontekście mojej podróży do Bornego Sulinowa zdanie z nagłówka tej części relacji: „… a od największego bunkra klucz jest u mnie”. Nie muszę chyba wspominać, że na te słowa zaświeciły mi się oczka. Car Rossiji zadał jednak kluczowe pytanie o latarkowe wyposażenie – wszak moje świecące oczka mogły nie wystarczyć do samodzielnego przemieszczania się po ciemnych korytarzach.
Ponieważ tym razem na liście rzeczy, których zapomniałem spakować na wyjazd, znalazła się właśnie czołówka, po zduszonej w zarodku salwie serdecznego śmiechu, Pan Zbigniew zaproponował, abym zamiast rozpakowywania bagaży, czym prędzej udał się w kierunku „centrum handlowego przy Stokrotce”. Przed przyjazdem do Bornego Sulinowa jako tako prześledziłem okolicę na Mapach Google’a, więc byłem świadom istnienia lokalnej Stokrotki i może właśnie dlatego ta dość szczątkowa informacja wydała mi się więc wystarczająca. Ciężko było się przecież spodziewać w tym niewielkim miasteczku zbyt wielu zgrupowań centrum handlowego oraz Stokrotki. Poza tym rossijowy car – z bliżej nieznanych mi powodów – potraktował mnie, jako zaznajomionego z lokalnymi realiami, dlatego wszelkie dopytywanie zapewne nie naprowadziłoby mnie bardziej szczegółowo na punkt docelowy.
Rzeczona stokrotka znajduje się rzut budionówką od Gościńca Rossija. W jej pobliżu próżno jednak było szukać typowego centrum handlowego. Moim oczom ukazały się natomiast niezbyt imponujące wolnostojące pawilony handlowe rozmieszczone po różnych stronach skrzyżowania ulicy Sosnowej i alei Niepodległości. Wtem, wracając nieco zrezygnowany do samochodu, ujrzałem nad jednym ze sklepów szyld głoszący drukowanymi literami: „CENTRUM HANDLOWE”. Nie było już czasu na rozmyślania, czy to przypadkiem moje mieszczuchostwo wypaczyło rozumienie pojęcia centrum handlowego. Ponieważ owo jednosklepowe centrum handlowe (pozostanę wierny wielkomiejskiemu sposobowi myślenia) przypominało zmutowany przemysłowy dział Społem, poszukiwania upragnionej latarki wśród zniczy, garnków, zdrapek Lotto czy worków do odkurzaczy mogło okazać się całkiem czasochłonne. W sklepie, w którym może znajdować się absolutnie wszystko, ciężko bowiem o jakiekolwiek trafne próby zlokalizowania pojedynczych przedmiotów.
Ha, okazało się że latarki znajdują się, niczym najcenniejsze precjoza, w zamykanej na klucz gablocie tuż obok stanowiska kasowego. Choć jedyny nagłowny model – urocza niebieska czołóweczka – wyglądem swym przypominała raczej wytrzymujący średnio kilka dni gadżet z gazetki „Kaczor Donald”, a podczas jej próbnego założenia, byłem przekonany, że gumka nie wytrzyma spotkania z obwodem głowy dorosłej osoby (co potwierdzałoby kaczorodonalnową tezę), okazał się on bardzo rozsądnym sposobem na ulokowanie kapitału w wysokości dwunastu złotych. Z sąsiedniej gabloty spojrzała zaś na mnie książka „Borne Sulinowo z GPS po bunkrach”, której wydawcą jest lokalny geodeta Waldemar Pawlak, niebędący bynajmniej byłym premierem Rzeczypospolitej Polskiej, poszukującym w poniemieckich bunkrach swego alter ego. Publikacja szczegółowo – przy pomocy map oraz fotografii dokumentuje aż 193 obiekty (liczyłem je bardzo dokładnie, jednak upraszam Cię, Miły Czytelniku o wybaczenie, gdyby zdarzyło mi się jakieś przeoczenie).
Choć imiona autorów bunkrowego vademecum na to nie wskazywały, w drodze powrotnej na umówioną obiadokolację z nutą nostalgii, towarzyszyło mi nieodparte wrażenie, że lokalny geodeta-prawiepremier oraz Ten, W Którego Posiadaniu Znajduje Się Klucz Od Największego Bunkra mają ze sobą jakiś związek. Nie myliłem się – Pan Zbigniew z nieskrywaną dumą pokazał mi swój egzemplarz publikacji, który został podpisany przez głównego autora. Podobno też, to właśnie gospodarz Rossiji miał zachęcić bunkrowego znawcę regionu do upublicznienia swojej wiedzy w formie książkowej.
Koniec końców, rossijowa obiadokolacja była tak obfita, że bardziej niż obiad na lokację, stanowiła chyba połączenie obiadu i kolacji. Nie pozostało mi więc nic innego, jak wdrapać się do mojej kwatery. Następnego dnia czekała mnie wszak samodzielna penetracja największego z okolicznych bunkrów.
Bunkier samoobsługowy
Na śniadanie, którego porę również ustaliłem zgodnie z zasadą „pan mówi”, oprócz przekraczającego moje możliwości przydziału prowiantu, otrzymałem też dość osobliwy pęk kluczy. Z ich pomocą miałem samodzielnie odryglować obiecywany poprzedniego dnia bunkier. Już na pierwszy rzut oka było wiadomo, że nie pasują one do byle furtki na szkolne boisko.
W pakiecie z kluczami otrzymałem też wskazówki dojazdu do celu, który położony był kilkanaście minut drogi od Rossiji, a także garść niezwykłych lokalnych ciekawostek. Mój śniadaniowy rozmówca – syn Pana Zbigniewa – z radością pożegnał przed laty rodzinne Katowice i, zachłysnąwszy się okoliczną przyrodą, która niegdyś maskowała działania wojskowe, a dziś wciąż nie została jeszcze opanowana przez człowieka, przyznał, że za żadne skarby świata nie wróciłby już na Śląsk. Jego opowieści z pierwszej ręki, dotyczące pierwszych lat oficjalnego istnienia Bornego Sulinowa, z przyjemnością jeszcze tu wykorzystam!
Uściślając nieco proklamowaną poprzedniego dnia „największość” tego bunkra, warto zaznaczyć, że tak naprawdę składało się na nią osiem schronów oraz system podziemnych korytarzy o długości około 290 metrów. Tytułowa Góra Śmiadowska górą jest zaś przede wszystkim z nazwy, jednak stanowi ona na tyle rozległe wzniesienie, że pomieściła w sobie jeden z największych obiektów całego Wału Pomorskiego.
A jakby wrażenia wynikające z penetrowania ciemnych i hipotetycznie pustych korytarzy były niewystarczające, moja oślepiająca latarka najprawdopodobniej zbudziła ze snu zimowego prawowitych mieszkańców bunkra – popiskujące z niezadowoleniem nietoperze.
Jedno miasto czy cztery miasta?
Rolę podręcznika obrazkowego wykładającego czteroetapową historię Bornego Sulinowa pełni długie ogrodzenie wzdłuż ulicy Orła Białego.
Pierwsze historyczne wzmianki o osadnictwie na tych terenach pochodzą z końca XVI wieku. Wówczas przybysze z Dolnej Saksonii i Westfalii w okolicach dzisiejszego Bornego Sulinowa założyli wieś o nazwie Gross Born, którą w wolnym tłumaczeniu oddaje zwrot „Wielki Zdrój” lub „Wielka Studnia”. W tym okresie powstała także miejscowość Linde, czyli… Lipa. To właśnie z jej powodu w Bornem Sulinowie jest dziś tak lipowo – lipa zdobi współczesny herb miasta, a w miejscu dawnych zabudowań wioski Linde adresów użycza ulica Lipowa stanowiąca prawie-przedłużenie ciągu Orła Białego od północy.
Lipowe, choć być może wcale nie lipne, życie musiało zakończyć swój bieg w połowie lat trzydziestych ubiegłego wieku. Za symboliczną datę przejścia uznać można 1 czerwca 1935, kiedy to powołano komendanturę mającą na celu przygotowanie placu budowy pod dwa kompleksy koszarowe – Linde (dzisiejsze Borne Sulinowo) i Westfalenhoff (oddalone kilkanaście kilometrów stąd obecne Kłomino, do którego jeszcze zajrzymy). Nowo powstający garnizon zapożyczył swą nazwę od centralnie położonej w jego obrębie wsi Gross Born. W sumie w różne rejony Rzeszy wysiedlono wówczas, za rekompensatą, około 3 300 okolicznych mieszkańców.
Uroczyste otwarcie w sierpniu 1938 roku wizytował sam Adolf Hitler, pod którego nadzorem odbyły się wówczas największe manewry Wehrmachtu w tamtym roku. Później Führer wizytował jednostkę jeszcze na początku września tuż po ataku na Polskę. W końcowym okresie swego istnienia pod panowaniem czerwonej flagi ze swastyką, poligon – na którym ćwiczyły między innymi oddziały Afrika Korps – był największym tego typu obiektem w III Rzeszy, osiągając powierzchnię 215 kilometrów kwadratowych.
Przemianowanie swastyki na czerwoną gwiazdę przebiegało bez większych walk na przełomie lutego i marca 1945 roku. Zmiana warty w Bornym Sulinowie odbyła się z zachowaniem dotychczasowej zabudowy, pomiędzy którą zmieściły się jeszcze wielkopłytowe „innowacje” konstrukcyjne. Takiego szczęścia nie miały opuszczone poniemieckie wioski, które w czasach hitlerowskich, po wysiedleniu ich dawnych mieszkańców, pozostawiono w celach ćwiczebnych. „Czerwona zaraza” wybuchowo rozprawiła się z historyczną przeszłością, aby uniemożliwić Polakom skorzystanie z pozostałości po niedawnym najeźdźcy. Dwukrotnie powiększono przy tym tutejszy poligon, a Борне-Сулиново (Borne Sulinowo) zyskało miano największego zgrupowania radzieckich wojsk lądowych na terenie Polski.
8 kwietnia 1991 roku ze stacji kolejowej w Bornem Sulinowie odjechał transport z brygadą rakiet operacyjno-taktycznych. Datę tę uznaje się za początek wyprowadzki wojsk rosyjskich z obszaru Polski. Ostatnie wagony z żołnierzami piętnastotysięcznego kontyngentu opuściły miasto 21 października 1992 roku. Tereny te przejęły wówczas jednostki Wojska Polskiego, a oficjalne otwarcie miasta przez władze cywilne miało miejsce 5 czerwca 1993 roku, przy czym na status miejski Borne Sulinowo zasłużyło sobie dopiero nieco ponad trzy miesiące później. Nic dziwnego, że świeżynka na mapie Polski zyskała wówczas status najmniejszego miasta w kraju, zamieszkiwanego przez 134 osoby (stan w dniu 1 października 1993 roku). 31 grudnia 2020 roku Borne Sulinowo mogło poszczycić się już natomiast 4 535 mieszkańcami.
Pomimo cywilnego statusu, w początkowym okresie istnienia na mapie Polski miasto wciąż funkcjonowało podług wojskowych pozostałości. Niektórzy żołnierze radzieccy ponoć wrócili nawet z sentymentem do leśnego miasteczka nad jeziorem Pile, by zamieszkać w nim na stałe. Jak opowiadał mi podczas śniadania syn Pana Zbigniewa – cara Rossiji, przez cztery lata, zamiast żołnierzy, pogarnizonowe zabudowania wykorzystywali saperzy w liczbie czterystu, którzy dzień w dzień przekopywali okolicę do głębokości jednego metra. Jak nietrudno się domyślić, mieli pełne ręce roboty, a zaprzestanie ich działań nie oznacza bynajmniej wyczerpania się zasobów wybuchowych niespodzianek skrywanych przez borneńską ziemię.
Zapotrzebowanie wynikające z pokaźnego pozasaperskiego wzrostu liczby ludności rozrastającego się miasta, zaspokajały przede wszystkim zabudowania pogarnizonowe. Do bardziej spektakularnych inwestycji niepolegających na renowacji istniejących budynków, należy przede wszystkim… nowo powstała Biedronka. Wspomniana już konkurencyjna Stokrotka (która nomen omen stanowi nowe wcielenie mieszczącej się tu do niedawna Biedronki) nie wymagała już natomiast ingerencji w historyczny układ przestrzenny, zadomowiając się w poniemieckim koszarowcu. Przechadzka po Bornem Sulinowie to więc spacer z historią, która skrywa się niekiedy pod warstwami nowej elewacji, a innym razem dostrzegalna jest gołym okiem. Najważniejsze obiekty dawnego garnizonu opisują tablice informacyjne w ramach oplatającej miasto trasy turystycznej.
Wiele najważniejszych budynków dawnego garnizonu położonych jest wzdłuż dzisiejszej alei Niepodległości, a wśród nich siedziba dowództwa, zaadaptowana na potrzeby zarządzania nowo powstała gminą i miastem Borne Sulinowo.
Przeznaczeniowe kuriozum maksimum osiągnięte zostało kilka przecznic na południowy-wschód od ratuszowego skwerku. Przypuszczam, że tej niepozornie od strony alei Niepodległości wyglądającej kolejnej kantynie oficerskiej, rozbudowanej w czasach radzieckich o kryjący się za nią budynek kina, ciężko na pierwszy rzut oka przypisać funkcje sakralne. A jednak, w dobie postępującej desakralizacja kościołów, w Bornem Sulinowie uświęcono obiekt iści świecki, powołując w nim w 1993 roku parafię rzymsko-katolicką pod wezwaniem świętego brata Alberta.
Nawet od tej właściwej – najbardziej reprezentacyjnej strony borneński kościół nie przypomina raczej typowych katolickich świątyń. Poszukując drzwi wejściowych, nuciłem w myślach: „Oszalało Borne całe, nie wie starzec ni wyrostek, czy to kino jest kościołem, czy też kościół kinem?” – czy Jacek Kaczmarski obraziłby się za taką blogorosłą przeróbkę?
Mój rozbiegany wzrok spotkał się w końcu z pytającym spojrzeniem tutejszego proboszcza, który akurat przemierzał kościelny teren i zobaczywszy mnie, nie miał już wyjścia – musiał na chwilę zamienić się w sutannowego przewodnika. Zostałem więc wprowadzony do głównego kościoła i zostawiony w nim sam wśród ścian, na których niegdyś mogły wisieć kinowe lampy i afisze. Proboszczowe zniknięcie uznałem za zaproszenie do zapoznania się z nietypowym, jak na świątynię wnętrzem.
„A cóż to za zdjęcia bez zgody księdza proboszcza?!” – rozglądanie przerwał mi niezadowolony głos parafialnego włodarza, który niepostrzeżenie pojawił się z pobliżu ołtarza. Wkrótce jednak, ze stosunkowo niezręcznej rozmowy wywnioskował, że jestem studentem, a „studentom to wszystko wolno”, więc od tamtej pory nie tylko mogłem robić zdjęcia, ale nawet zostałem oświecony oficerskimi żyrandolami.
Ocalić od zawalenia
Nie wszystkie pogarnizonowe budowle miały tyle szczęścia, by zamienić się w kościół, Stokrotkę czy kontynuować działalność zgodnie z pierwotnym przeznaczeniem. Zaryzykowałbym wręcz stwierdzenie, że to właśnie tajemnicze ruiny dużo silniej przyciągają turystów, aniżeli nawet najbardziej osobliwy spośród budynków zachowanych w stanie niewzbudzającym obaw o życie i zdrowie, kinokościołowy patchwork. Ponieważ stan tych konstrukcji konsekwentnie się pogarsza, w wielu przypadkach „ocalić od zapomnienia”, powinno raczej przyjąć formę „ocalić od zawalenia”, skutkującą priorytetowym statusem w borneńskim ratuszu.
Najbardziej wyrazistym przykładem przegranej z budowlanym losem jest Dom Oficera, który zarówno w czasach swojej świetności, jak i współcześnie, odznacza się użytecznościową wielofunkcyjnością. W czasach niemieckich, ukończony w 1936 roku budynek mieścił salę widowiskową, znaną w szeregach Wehrmachtu restaurację oraz kasyno oficerskie. Trudno się więc dziwić, że biegnąca przed wejściem ulica nosiła niegdyś nazwę Kasino Strasse. A żeby nie było, że ówczesny Dom Oficera stanowił wyłącznie symbol hazardu, odbywały się tu także szkolenia wojskowe.
Czasy radzieckie nie przyniosły wielkiej zmiany w przeznaczeniu jednej z bardziej charakterystycznych budowli Bornego Sulinowa. Funkcjonował tu wówczas Garnizonowy Dom Oficerski ze szkołą muzyczną, salą taneczną czy kinową. Działało tu kasyno, dyskoteka i teatr, a także stacja nadawcza lokalnej telewizji retransmitującej moskiewskie programy. Zgodnie z miejscową legendą, w pobliżu budynku miało się zaś znajdować zejście do rozbudowanego systemu podziemnych korytarzy oplatających teren całego miasta. Niestety legendarnej wersji wydarzeń sprzeciwiły się próbne odkrywki prowadzone pod koniec ubiegłego wieku i nie był to bynajmniej jedyny zawód w kontekście polskich losów zabytku.
Po sprzedaży przez gminę w latach dziewięćdziesiątych, budynek krążył z rąk do rąk niczym kukułcze jajo. Plany jednego z nowych zarządców zakładały nawet przeprowadzenie remontu, który ostatecznie skończył się na wymianie dachu, będącej wprawdzie dużym osiągnięciem, jednak nie odpowiadającej w pełni potrzebom konserwatorskim. Potem było już tylko gorzej, a ostateczna katastrofa nastąpiła, gdy kukułcze jajo w znacznej części skonsumował pożar z 2010 roku. Nie były to oczywiście jedyne płomienie jakie splądrowały borneński zabytek.
Obiecałem jednak, że także współczesny wachlarz zastosowań Domu Oficera rozpościera się wszem i wobec swą szeroką ofertą. Trudno podważyć tę tezę, bowiem znajduje się dziś tu wiele instytucji publicznych, takich jak: nieoficjalna noclegownia bezdomnych, plac niezbyt bezpiecznych zabaw dziecięcych, a także miejsce spotkań okolicznej ludności czy pijalnia alkoholi odznaczająca się nieczęsto spotykaną w barach zasadą konsumpcji własnej.
Wobec takiej ruinowej rozpusty, zdawać by się mogło, że budynek jest absolutnie bezpański i w gruncie rzeczy niewiele mijałoby się to z prawdą. Wskutek zadłużenia ostatniego z dotychczasowych właścicieli, w listopadzie 2020 roku zabytek trafił na skarbówkową licytację, która wystartowała z poziomu 363 700 złotych, co wydaje się całkiem niską ofertą, jak na sporej wielkości ruinę na trzyhektarowej działce atrakcyjnie położonej nad jeziorem Pile. Duże zainteresowanie sprzedażą budynku wywindowało ostateczną cenę transakcji ponad milion złotych. Z uwagi na objęcie ochroną konserwatora zabytków oraz przeznaczenie – zgodnie z zapisami planu zagospodarowania przestrzennego – pod usługi turystyczne, możliwości nowego inwestora są mocno ograniczone. Czyżby więc do przyjścia na świat szykowało się zupełnie nowe – hotelowe oblicze tej charakterystycznej budowli? Nawet jeśli tak, to na pewno zmiana się nie spieszy. Jak na razie bowiem rzeczywistość zdaje się przeczyć jakimkolwiek nadziejom.
Niedaleko pada willa Heinza Guderiana od Domu Oficera. Ta reprezentacyjna niegdyś posiadłość stanowiła miejsce pobytu wizytujących garnizon głównodowodzących wojskami III Rzeszy. Zwyczajową nazwę dzisiejszych pozostałości firmuje Heinz Guderian, pod którego dowództwem zgrupowane w Gross Born jednostki wyruszyły pod koniec sierpnia 1939 roku na pozycje wyjściowe do ataku na Polskę. Po zmianie właściciela w 1945 roku, willę zaadaptowano na mieszkania dla radzieckich oficerów, a od pożaru w 1990 roku budowla popada konsekwentnie w stan ruiny. Sytuacji tej nie odwróciła prywatyzacja niszczejącego zabytku.
We wschodniej części Bornego Sulinowa nie sposób zaś nie zauważyć dominujących w miejskim krajobrazie czterech potężnych magazynów, stanowiących zaplecze logistyczne armii niemieckiej, a później radzieckiej. Wyposażone niegdyś w windy i rampy rozładunkowe budynki, dziś w najlepszym razie posiadają jeszcze ściany, których czasem jest nawet aż za dużo – trzy z nich „wyremontowano”, w całości murując wszelkie otwory w dolnych kondygnacjach. Przestrzenie swe z poziomu gruntu prezentuje więc już tylko magazyn wysunięty najdalej na północ, jednak miłośnicy urbexu nie odbili się bynajmniej od ściany także w przypadku pozostałych konstrukcji, proponując społeczeństwu alternatywne drzwi wejściowe – skromny acz mimo wszystko przestronny boczny podkop prowadzący do podpiwniczenia jednego z „niedostępnych” budynków.
Historia pewnej Octavii
W południowej części miasta trafiłem na kolejny pokaźnych rozmiarów blok, który – choć odznaczał się nadzwyczajną w porównaniu z poprzednikami zwartością konstrukcji – lata swej świetności miał już dawno za sobą. Tym razem ciężko było nie dostrzec umieszczonej nad otworem wejściowym tabliczki informującej o własności prywatnej. Jakby tego było mało, z przyczepy kempingowej stojącej na pobliskich pozostałościach trawnika dochodziły ciche acz słyszalne szmery. Ponieważ jej drzwi były otwarte, a zasięg obserwacyjny w całości obejmował frontową ścianę mojego nowego celu, uznałem jednostkę przyczepową, za stanowisko lokalnego monitoringu, dlatego ograniczyłem się do oględzin z zewnątrz.
Ani niszczejące magazyny wojskowe, ani dużo godniej (bo z mniejszą „pomocą” osób trzecich) starzejący się blok u zbiegu ulic Wojska Polskiego i Orła Białego, nie pozwoliły mi wspiąć się na „dach” Bornego Sulinowa. Na pocieszenie, postanowiłem podjąć próbę odwiedzenia pobliskiej izby muzealnej lokalnego przewodnika, Pana Andrzeja Michalaka. Nim zdążyłem wykręcić numer podany na charakterystycznych drzwiach kryjących poniemieckie i poradzieckie pamiątki, usłyszałem wołanie zza pleców.
Z przyczepy kempingowej uznanej przeze mnie za samozwańczą stróżówkę, zbliżał się do mnie wspomaganym kulą niepewnym krokiem pewien starszy mężczyzna, którym okazał się Pan Andrzej we własnej osobie. Poszedł wywietrzyć swój dom na kółkach przed nowym sezonem – każdego roku uprawia czerwcowy karawaning, a tym razem planuje dwuetapową wyprawę śladem latarni morskich od Szczecina aż po Hel. Uszkodzone podczas niedawnego wypadku samochodowego kolano ma się już coraz lepiej, dlatego tym bardziej szykuje się do nadmorskiej trasy. Od słowa do słowa, okazało się, że w prowadzony przez niego pojazd wjechał czołowo młody kierowca, który nawet gdyby nie był pod wpływem narkotyków, nie opanowałyby zapewne samochodu pędzącego ponad 150 kilometrów na godzinę na zakręcie objętym ograniczeniem do czterdziestki. Jakżeż dziwnie się poczułem, gdy okazało się, że Pan Andrzej kierował wówczas sfotografowaną wcześniej przeze mnie zieloną Octavią o wybitnie zmodyfikowanej linii nadwozia.
Wnętrze niewielkiego pomieszczenia muzealnego po sam sufit wypełniają pamiątki podarowane w większości przez anonimowych darczyńców. Jako emerytowany żołnierz, który odsłużył 29 lat w jednostce stacjonującej w Toruniu, Pan Andrzej czuje dziś obowiązek pielęgnowania historii Bornego Sulinowa, do którego przeprowadził się, przechodząc na wojskową emeryturę z początkiem XXI wieku. Swój szacunek do żołnierzy wyraża na wiele różnych sposobów. W czasie rozmowy z dumą pokazywał mi ledwie widoczne na niewielkim ekraniku klawiszowego telefonu, zdjęcia ukazujące, jak składa hołd przy Grobie Nieznanego Żołnierza w Warszawie, którą ledwo poznał po piętnastoletniej przerwie.
Nie dziwota, że wszyscy czterej jego synowie poszli w ślady ojca i służą dziś w okolicznych jednostkach. Wciąż mieszkają jednak w Bornem, gdzie Pan Andrzej przeznaczył dla nich ciąg domostw o łącznej powierzchni ponad pięciuset metrów kwadratowych. Budynek ten zakupił w momencie przeprowadzki i – w miarę powiększania rodziny – podzielił na mniejsze mieszkania, nie zapominając też o wyodrębnieniu przestrzeni wystawowej.
Jeżeli Krzysztof Jarzyna ze Szczecina jest szefem wszystkich szefów, to Andrzej Michalak z Bornego Sulinowa to król wszystkich przewodników. Chociaż tamtej marcowej soboty, odwiedzając muzeum około godziny 13:00, byłem zaledwie czwartym gościem, w covidowym 2020 roku gościł w swoim niewielkim muzeum od ośmiu do dziewięciu tysięcy osób. Najsłynniejszy borneński przewodnik organizuje też wyprawy terenowe, w których tylko w zeszłym roku wzięło udział około sześciu tysięcy osób. Z wiadomych przyczyn, dużo większą popularnością cieszyły się wówczas wycieczki gęsiego własnymi samochodami, dlatego „zakładowy” bus poszedł niestety na sprzedaż. Swoje lokalne zaangażowanie Pan Andrzej podsumował krótko: „Co ja mam (nieco bardziej wyczulone ucho zamiast zawieszenia głosu usłyszałoby w tym miejscu prawdopodobnie najsłynniejsze polskie przekleństwo) do roboty? Wojny nie ma!”.
Jedyny taki zlot
Kiedy dowiedziałem się, że od 2004 roku Borne Sulinowo rokrocznie zamienia się, zgodnie ze swym pierwotnym przeznaczeniem, w poligon wojskowy w ramach Międzynarodowych Zlotów Pojazdów Militarnych „Gąsienice i Podkowy”, pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy brzmiała w przybliżeniu: „No przecież! Gdzie, jak nie tu!”. Skomentować to każdy umie, ale wpaść na taki pomysł i jeszcze przeprowadzić go z sukcesem ze statusu mrzonki spod prysznica do wieloletniej tradycji, nie jest z pewnością łatwo.
Do organizacji pierwszego zlotu przyczynił się król wszystkich przewodników, Andrzej Michalak. Dzięki staraniom ekipy militarnych fanatyków, w inauguracyjnym złocie wzięło uciął ponad pięćset uczestników. Głównym punktem programu były oczywiście zabytkowe pojazdy, które zaszczyciły imprezę w liczbie przewyższającej setkę. Statystyki z roku na rok rosły bardzo szybko. Na drugi w historii zlot zjechało się już niemal 1 800 uczestników oraz 465 pojazdów wojskowych. W tamtym roku w planie imprezy, oprócz charczących silników i gorących oparów oleju napędowego, znalazł się także ślub pary zlotowiczów, który odbył się w lokalnym kościele. Od tej pory organizacją cyklicznej imprezy zajmuje się specjalnie do tego celu powołane Stowarzyszenie Miłośników Militarnej Historii Bornego Sulinowa, a impreza stopniowo staje się fenomenem nie tylko lokalnym, lecz także ogólnopolskim, a nawet międzynarodowym, wszak Borne Sulinowo licznie odwiedzają również goście zagraniczni. Równolegle z letnimi zlotami od 2011 roku odbywają się też tak zwane Poligony Zimowe.
Chaos w militarnym kajecie zaprowadziła w ostatnich czasach koronawirusowa pandemia, która wymusiła odwołanie letniej edycji zlotu w 2020 roku. Zimowa odsłona po partyzancku kryła się zaś w lasach w ramach akcji o kryptonimie Lewizna 2020, czyli Antysystemowy Zlot Zimowy Borne Sulinowo.
Kalendarzowe wydłużenie militarnej zabawy, także w czasach pandemicznych zapewnia zasilane pasją wolontariuszy i hektolitrami ropy Muzeum Militarnej Historii w Bornem Sulinowie. Ponieważ nie jest to typowa wystawa niedotykalskich eksponatów, przy odrobinie szczęścia, którego miarą jest liczba chętnych, można załapać się na przejażdżkę wojskowymi zabawkami. Tamtej marcowej soboty, poza zorganizowaną grupą urodzinową, byłem niestety jedynym odwiedzającym, dlatego pozostała mi „tylko” przechadzka po muzealnych garażach i podwórkach oraz zazdrosne obserwowanie bawiącej się na tankodromie ekipy.
Polska Prypeć?
Podczas, gdy Borne Sulinowo – współczesne wydanie Gross Born Lager Linde – określić dziś można, jako całkiem nieźle funkcjonujące i nawet jako tako rozwijające się miasto, o sąsiednim obozie Gross Born Lager Westfalenhof – dzisiejszym Kłominie – niedługo nie będzie można powiedzieć już dosłownie nic.
Do roku 1939 stacjonowało tu aż sześćdziesiąt tysięcy żołnierzy Wehrmachtu, a główna ulica obozu mierzyła 3,4 kilometra długości. Tak rozległe założenie nie było potrzebne nowym „właścicielom” tych terenów, którzy w 1945 roku zorganizowali „nowe otwarcie”, zmieniając nazwę na Gródek, a układ przestrzenny na uboższy o większość dotychczasowych budynków. Wyburzenie około dziewięćdziesięciu procent zabudowy miało uniemożliwić Polakom wykorzystanie poniemieckiej pamiątki. Jakby tego było mało, Rosjaninie cześć odzyskanych materiałów budowlanych przekazali, o ironio, jako dar narodu radzieckiego na budowę Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie.
Jak opowiadał mi Pan Andrzej, wyjeżdżający w 1992 roku rosyjscy żołnierze pozostawili po sobie sześć czteropiętrowych bloków z wielkiej płyty, którymi „upiększyli” okrojone nazistowskie miasto, a także dwadzieścia trzy poniemieckie koszarowce, czternaście hal czołgowych, stołówkę, przychodnię, kino, dom kultury… mało? Ponadto Rosjanie nie zabrali ze sobą wyposażenia mieszkań, dając wiarę propagandowym zapewnieniom o czekających na nich w kraju warunkach. Dopiero na miejscu przekonywali się, że Mateczka Rosja kłamała, jednak w przeciwnym razie musiałaby zbyt długo czekać na pielgrzymujących z całym dobytkiem żołnierzy. Nie powitała więc swych synów ani pralkami, ani wersalkami, ale nie zaplanowała im też kontynuacji wycieczki dalej na wschód – w kierunku Syberii, a to chyba wystarczający powód do radości (swoją drogą, naszła mnie właśnie wątpliwość, czy to aby na pewno mieści się wyłącznie w kategorii nieśmiesznego żartu prowadzącego, wszak historia podpowiada ograniczone zaufanie do Mateczki Rosji).
Gdzie jest więc kruczek w kontekście nietypowego kłomińskiego programu mieszkań socjalnych? Jak to się stało, że do dziś zachowały się zaledwie trzy wielkopłytowe arcydzieła i tyleż samo poniemieckich koszarowców? Syn Pana Zbyszka – rossijowego cara – opowiadał mi, że o kłomińskich pozostałościach dowiedział się dopiero w 1996 roku. Wtedy jeszcze w mieszkaniach stały pralki, kuchenki czy lodówki, a w futrynach wciąż znajdowały się drzwi. A jednak, od blisko trzech dekad Kłomino doskonali się w sztuce znikania… Czy można było temu zapobiec, skoro nawet kinowe ławy przydały się w okolicznych przydomowych ogródkach? Pochłaniania pozostałości Kłomina przez szabrowniczą czarną dziurę nie powstrzymały nieudane plany zagospodarowania, które biły na głowę częstokroć wymyślne inicjatywy budżetu partycypacyjnego, przechodząc płynnie od więzienia, przez ośrodek deportacyjny dla obcokrajowców, bazę wojsk NATO, a nawet miasteczko dla harleyowców.
Swego czasu pojawiła się oferta sprzedaży Kłomina za dwa miliony złotych. Okazuje się, że była to całkiem korzystna propozycja, bowiem cena wystawionego za 995 000 złotych najlepiej zachowanego z koszarowców dopiero niedawno obniżona została do 650 000. Polemizowałbym jednak z deklarowanym przez pośrednika utwardzonym dojazdem – tragiczny stan techniczny drogi prowadzącej do Kłomina sugeruje, że okolicznym szabrownikom także nawierzchniowe odpryski mogły się do czegoś przydać. Ciężko za to podważyć atrakcyjną lokalizację nieruchomości w pobliżu lasu – wszelkie ślady okolicznej cywilizacji są bowiem sukcesywnie zacierane.
Można by pomyśleć, że tylko szaleniec skusiłby się na tę ofertę. Okazuje się jednak, że – według najnowszych gminnych statystyk – w Kłominie mieszka aż dwanaścioro takich „szaleńców”. Przejechawszy jeszcze kilka oszczędnie utwardzonych skrzyżowań, które w obecnych realiach łączą już co najwyżej pustkę z nicością, trafiłem na jeszcze jeden budynek. To jednak nie jego kształt czy stan wzbudziły moje największe zdziwienie, lecz otoczenie – okoliczne polany i klepiska wypełniały przeróżne okazy pojazdów kołowych, których dobór nie przyśniłby się nawet najbardziej wytrawnym handlarzom spod znaku „Niemiec płakał jak sprzedawał”.
Jedno wielkie cmentarzysko
O Kłominie mówi się nie tylko, że jest polską Prypecią, ale także miastem duchów. Określenie to zyska dodatkowe znaczenie, kiedy wspomnę, że według archeologicznych szacunków, w podkłomińskich lasach spoczywają zwłoki około trzydziestu tysięcy jeńców.
Naziści nie byli w stanie zdecydować się, kogo katować w pod osłoną okolicznych lasów. We wrześniu 1939 roku funkcjonował tu obóz przejściowy Dulag, w którym oprócz polskich oficerów i szeregowych przetrzymywano także cywilów. Wkrótce Dulag przekształcono w obóz dla podoficerów i szeregowych – Stalag II E, który po niecałym roku został zastąpiony przez Oflag II D o najdłuższej i przez to najmniej chlubnej historii. Jego nazwa sygnalizuje, że był to obóz oficerski (Offizierlager) w drugim okręgu wojskowym (II) jako czwarty (D) tego typu.
Po pustym lesie błąkają się dusze ciał uwięzionych w ponad czterdziestu zbiorowych mogiłach i kilkunastu mniejszych grobach. Spoczywa w nich około 2,5 oficerów polskich, rosyjskich i francuskich. Historycy są zdania że nie jest to jedyne cmentarzysko w rejonie Oflagu II D.
Z podkłomińskim Oflagiem związanych jest wiele historii w tym ta o obozowych igrzyskach olimpijskich czy francuskim podkopie. Na szczególną uwagę w kontekście obecnego kształtu Bornego Sulinowa należą dzieje pewnego tryptyku. Jego autor, podporucznik Jan Zamoyski w 1944 roku został relokowany z Oflagu II E do tutejszego Oflagu II D. W jego bagażu znajdowała się zaś rzecz nietypowa – wykonany z obozowych surowców, a więc desek z pryczy, puszek po konserwach czy papieru pakowanego trzyczęściowy ołtarz przedstawiający w centralnej swej części Matkę Boską w towarzystwie skrzydłowych – królów: Chrobrego, Jagiełły i Batorego z lewej oraz pokłonu stanów z prawej. Przymusowa wyprowadzka jeńców na zachód w 1945 roku nie objęła już niestety Matki Boskiej Jenieckiej. Z płonącej wskutek niemieckiego bombardowania obozowej kaplicy uratowali ją żołnierze 4. Dywizji Piechoty Wojska Polskiego imienia Jana Kilińskiego, którym towarzyszyła odtąd na szlaku bojowym.
A jakby w kłomińską ziemię wsiąknęło zbyt mało krwi drugowojennych jeńców, po przejęciu tych terenów przez Armię Czerwoną, urządzono tu obóz dla, o ironio, Niemców. Nie wszystko w Bornem Sulinowie ma jednak stricte wojenne konotacje. Jakkolwiek brutalnie to zabrzmi, w czasach pokoju ludzie także umierają, dlatego nawet w radzieckim garnizonie potrzebny był cmentarz cywilny. Jak to się jednak stało, że aż na 146 z 344 mogił upamiętniony jest „nieizwiestnyj sołdat”, czyli nieznany żołnierz? Dzisiejsi znawcy historii Bornego Sulinowa tłumaczą, że poligonowym „wypadkom przy pracy” mogły zostać odebrane imiona i nazwiska, aby nie psuć wojskowych statystyk.
Kilka kilometrów stąd w kierunku Szczecinka, w pobliżu wsi Krągi, ramię w ramię spoczywają zaś polscy i radzieccy żołnierze. Szacuje się, że oprócz trzech wymienionych z nazwiska oficerów Wojska Polskiego, na tym niewielkim skrawku ziemi wieczny odpoczynek znalazło około tysiąca nieznanych z nazwiska wojskowych.
Atomówki – historia prawdziwa
25 lutego 1967 roku w Moskwie podpisano tajne porozumienie między ministrami obrony PRL i ZSRR, generałem Marianem Spychalskim i marszałkiem Andriejem Greczką. Dotyczyło ono budowy na terenie Polski trzech składów amunicji jądrowej: w Podborsku, Templewie oraz Brzeźnicy-Kolonii, położonej kilkanaście kilometrów w linii prostej na południe od Bornego Sulinowa. Otwarty został w ten sposób kolejny rozdział w niewyjaśnionej wokołoborneńskiej historii.
Powstanie obiektów o numerach 3001, 3002 oraz 3003 od samego początku spowijała aura tajemniczości. Współczesnym językiem, powiedzielibyśmy, że Sowieci zapewnili know-how, a na Polską stronę spadły kwestie finansowo-realizacyjne tego przedsięwzięcia. Nic jednak dziwnego, że to „zaprzyjaźniony” naród radziecki zaprojektował owe bazy oraz dostarczył ich wyposażenie, skoro miały one służyć jako magazyny głowic jądrowych, których przecież w Polsce nigdy nie było. Na arenie międzynarodowej raz po raz deklarowaliśmy więc czystość atomową, podczas gdy już w 1967 roku rozpoczęła się budowa tajnych składów, o których prawdziwym przeznaczeniu wiedziało jedynie dwunastu najwyższych rangą polskich wojskowych.
Strona polska wyłożyła na sowieckie zabawki w sumie 180 milionów złotych i wybudowała je siłami jednostek polskiego wojska, którym sprzedano kit, że oto uczestniczą w konstrukcji tajnych obiektów dla wojsk łączności – w tej bajeczce zgodna z prawdą była chyba tylko kwestia tajności nowej fortyfikacji. Każdy z takich kompleksów składał się z dwóch bliźniaczych magazynów jądrowych oraz infrastruktury towarzyszącej – budynków administracyjnych, koszarowych czy garaży. Oprócz głowic atomowych, których – przypomnijmy – w Polsce przecież nigdy nie było, bazy z serii 3000 zdolne były pomieścić 120 żołnierzy, 60 oficerów oraz techników.
Chociaż wścibskie satelity dojrzeć byłyby w stanie co najwyżej zalesione pagórki, a prowadzące do obiektów drogi betonowe i asfaltowe przykrywała siatka maskująca, ostrożności nigdy za wiele. Okoliczne tereny najeżone były potrójną porcją drutu kolczastego pod napięciem, a pomiędzy drzewami zasiano liczne schrony i stanowiska strzelnicze. Nawet na spadochroniarzy czekała specjalna niespodzianka w postaci metalowych słupów utrudniających bezpieczne lądowanie.
Jak na tajne bunkry przystało, tajemnicą owiana jest nie tylko ich budowa i funkcjonowanie, lecz także rosyjska wyprowadzka z baz serii 3000. Nie ma zgody co do tego, kiedy Rosjanie zabrali swoje zabawki z jądrowych piaskownic. Potencjalne daty oscylują na ogół między obradami Okrągłego Stołu a rokiem 1991, w którym to na mocy porozumienia między ówczesnym prezydentem Polski Lechem Wałęsą a stojącym na czele Federacji Rosyjskiej Borysem Jelcynem objawiono społeczeństwu istnienie tajnych baz.
Od tamtej pory obiekty te budziły ogromne zainteresowanie w coraz szerszych kręgach wykraczających stopniowo poza lokalną ludność, która spacerując po okolicznych lasach, zamiast na podgrzybki i prawdziwki, natrafić mogła na widmo potencjalnych grzybów atomowych. Bazę o numerze 3002 w Brzeźnicy-Kolonii przestano dozorować 1 kwietnia 1995 roku. Po uprzątnięciu gruzów części socjalnej, resztę sprzątania pozostawiono naturze, którą prześcignęli jednak lokalni złomiarze.
W około dwudziestoletniej historii „atomówek” w Polsce najbardziej dziwi jednak to, że oficjalny komunikat Ministerstwa Spraw Zagranicznych odnośnie faktycznego przeznaczenia obiektów 3001, 3002 oraz 3003 został wydany dopiero w 2008 roku, a więc szesnaście lat po porozumieniu Wałęsa-Jelcyn. Pomimo iż od tamtej pory (bez względu na to, czy za „tamtą porę” uznać rok 1991 czy 2008) minęło już sporo czasu, zainteresowanie śladami jądrowej przeszłości naszego kraju nie słabnie.
Do leśnego parkingu wytyczonego w pobliżu pozostałości bazy 3002 prowadzi niezbyt spójnie utwardzona droga, której nawierzchnia okazała się jednak zaskakująco wyrozumiała dla nisko zawieszonych samochodów osobowych. „Grzybiarzy atomowych” wita tablica informacyjna przestrzegająca przez penetracją bunkrowych podziemi na własną rękę, a tych którzy pomimo ostrzeżeń się na to zdecydują, przed czterometrowym uskokiem kryjącym się tuż za powitalnym spowitym w ciemnościach przedsionkiem.
Świadom wewnętrznej zmiany poziomów, rozejrzałem się nieśmiało po przedsionku, po czym, wykonawszy kilka oby ostrych zdjęć – skierowałem się do wyjścia. Zamiar wspięcia do wejściowo-wyjściowej szczeliny pokrzyżowało mi jednak tajemnicze „dzień dobry” dobywające się z szeroko pojętej przestrzeni leśnej. Po chwili do wnętrza wskoczyło dwóch autorów owego „dzień dobry”, którzy zapytali mnie o sytuację w środku. Minione kilkadziesiąt sekund wprowadziło niemały popłoch w moich zasobach komunikacyjnych, dlatego jedyne, co wówczas przyszło mi do głowy to: „yyy, jest ciemno”.
„A schodziłeś na dół?” – zapytał jeden z moich nowych kolegów, który jak się wkrótce okazało, pochodzi z pobliskiego Jastrowia i w tutejszych składach bywał już nie raz. Choć wiedziałem, o jaki dół chodziło, doprawdy nie miałem pojęcia, jaką konkretnie formę schodzenia miał na myśli nielicencjonowany bunkrowy przewodnik. Moje zdezorientowanie musiało być widoczne chyba nawet w panujących wszem i wobec ciemnościach, bowiem bez dalszych pytań zostałem zaprowadzony do niewielkiego wydrążonego w rogu betonowej posadzki otworu, przez który spuszczona była drewniana drabina trzymająca się kupy najprawdopodobniej wyłącznie dzięki sile woli poprzednich bunkrołazów.
Nie minęła chwila zastanowienia, a już schodziłem po nierównych i ledwie trzymających się reszty drabiny szczeblach na dolny poziom byłej atomowej składnicy – telefonowa latarka trzymana przez tubylców nie czekałaby przecież na mnie tyle, ile Polska opinia publiczna na ostateczne odtajnienie przeznaczenia baz z serii 3000.
Powyższy scenariusz na szczęście funkcjonować może co najwyżej w formie niezbyt śmiesznego żartu, a cała nasza trójka szczęśliwie stanęła na ziemi pokrywającej sklepienie schronu.
Jakież to było zdziwienie, gdy z youtube’owej relacji dowiedziałem się potem, że bunkrorosła konstrukcja umożliwiająca osiągniecie poziomu -1 w sąsiednim magazynie wzbudzała o wiele większe zaufanie, przyjmując formę schodów posiadających nawet poręcze! Nie mam chyba jednak powodów do żalu, bowiem kierując się od bunkra-bliźniaka, z pewnością nie spotkałbym towarzyszy wyprawy, bez których napromieniowana adrenaliną przygoda nie miałaby miejsca! Moi przewodnicy, niczym rosyjskie atomówki, zniknęli jednak równie szybko, jak się pojawili, wykorzystując chwilę nieuwagi, podczas gdy zmywałem z siebie najbardziej błotniste plamy przy pomocy marcowych pozostałości śnieżnych zalegających jeszcze niekiedy na leśnych polanach. Nie zdążyłem więc nawet zaoferować im choćby podwiezienia do najbliższych objawów cywilizacji. Cóż, teraz wiszę Wam chłopaki niejedno piwo.
PS W odróżnieniu od bazy w Brzeźnicy-Kolonii, jeden z magazynów w Podborsku zachował się do dziś w znakomitym stanie i jest udostępniany do zwiedzenia pod patronatem Muzeum Oręża Polskiego w Kołobrzegu. To dobra okazja dla tych, których przyciąga zimnowojenny atom i zarazem odpycha niebezpieczna eksploracja pustostanów.
Borneńskie za i przeciw
Prowadząca przez Nadarzyce droga wyjazdowa z Bornego Sulinowa oplata podróżujące nią samochody gałęziowym uściskiem nasadzonych gęsto wzdłuż pobocza drzew. Ten leśny portal stanowi najpewniej przejście pomiędzy wymiarami, łącząc obowiązującą w większości miejsc na świecie tak zwaną rzeczywistość z równoległym borneńskim bytem czasoprzestrzennym. Gęsta mieszanina historii, tajemnicy i bunkrowego betonu, niczym czarna dziura przyciąga dziś turystów pewnego rodzaju odrealnieniem. Niby nie można powiedzieć, że czas się tu zatrzymał, a jednak ciężko uznać, że biegnie tak, jak wszędzie indziej.
Jakież było moje zdziwienie, gdy przemierzając podtoruński odcinek drogi ekspresowej S10, średnio przytomnie podniosłem wzrok na prowadzący nad jezdnią wiadukt. Było już po zmroku, ale mimo tego dostrzegłem, że poruszający się po nim obiekt nie miał kształtu zwykłej osobówki. Kompaktowe hatchbacki, dostojne sedany czy przestronne kombiaki rzadko kiedy mają przecież lufę… Czyżby skradający się pod osłoną nocy czołg wydostał się z Bornego Sulinowa przez drzewny tunel czasoprzestrzenny? Dojechawszy do domu, sprawdziłem, że ostatni akcent wojskowej wyprawy stanowił jednak element zlokalizowanej tuż przy drodze jednostki wojskowej – tej, w której, nomen omen, służył niegdyś najsłynniejszy borneński przewodnik.
Źródła:
- Fedorowicz A., Broń jądrowa w Polsce: przez 20 lat mieliśmy atomowe bunkry. Co się z nimi stało?, http://focus.pl/artykul/historia-polskich-sladow-broni-jadrowej?page=1
- Fiszer M., Mieliśmy broń jądrową w czasach PRL? To sugeruje TVP, http://polityka.pl/tygodnikpolityka/swiat/1928944,1,mielismy-bron-jadrowa-w-czasach-prl-to-sugeruje-tvp.read
- Gasiul J., Gross Born. Tak powstawał garnizon, http://szczecinek.com/artykul/gross-born-tak-powstawal/201307
- Ochremiak A., Borne Sulinowo. Cmentarz z barwną pepeszą, http://krajoznawcy.info.pl/cmentarz-z-barwna-pepesza-629
- Ochremiak A., Borne Sulinowo. O ołtarzu w dawnym kinie, http://krajoznawcy.info.pl/o-oltarzu-w-dawnym-kinie-6602
- Pawlak W., Wojewódzki T., Borne Sulinowo z GPS po bunkrach, Biuro Geodezyjno-Kartograficzne Waldemar Pawlak, Borne Sulinowo 2015
- Piotrowski P., Pompowski T., Polska miała arsenał broni nuklearnej, http://wiadomosci.dziennik.pl/polityka/artykuly/198972,polska-miala-arsenal-broni-nuklearnej.html
- Strategia Rozwoju Gminy Borne Sulinowo na lata 2020 – 2029, Urząd Miejski w Bornem Sulinowie, Borne Sulinowo 2020
- Walczak J., Matka Boża Kłomińska, http://cit.bornesulinowo.pl/cms/wp-content/uploads/2013/06/oltarz-borne-s.pdf
- Wałdoch D., „Lewizna 2020” czyli Antysystemowy Zlot Zimowy Borne Sulinowo, http://chojnice.com/wiadomosci/teksty/Lewizna-2020-czyli-Antysystemowy-Zlot-Zimowy-Borne-Sulinowo/24550
- Wełnic R., Dawny Dom Oficera w Bornem Sulinowie do kupienia. I to całkiem niedrogo, http://szczecinek.naszemiasto.pl/dawny-dom-oficera-w-bornem-sulinowie-do-kupienia-i-to/ar/c1-7933687
- Wełnic R., Dawny Dom Oficera w Bornem Sulinowie sprzedany przez skarbówkę! Niezwykle zażarta licytacja w skarbówce, http://szczecinek.naszemiasto.pl/dawny-dom-oficera-w-bornem-sulinowie-sprzedany-przez/ar/c1-8004693?fbclid=IwAR11XF0y9ehqLc-PniEjjgZbtbHNsyOQfXKZEGSoWfBH-rFb30KIjXyJWWE
- Wełnic R., Tajemnicze Kłomino, zobacz co zostało z miasta widmo. Tu żyli Niemcy i Rosjanie, http://szczecinek.naszemiasto.pl/tajemnicze-klomino-zobacz-co-zostalo-z-miasta-widmo-tu-zyli/ar/c1-7667845
- Witczuk P., Zlot Pojazdów Militarnych w Bornem – odwołany, http://szczecinek.com/artykul/zlot-pojazdow-militarnych/1007448
- Wolanin A., Dom Oficera w Bornem Sulinowie sprzedany, http://gawex.pl/wiadomosci/wydarzenia/21271/Dom-Oficera-w-Bornem-Sulinowie-sprzedany
- Zalesiński Ł., Polakom wstęp wzbroniony! Borne Sulinowo – radzieckie miasto w Polsce, http://podroze.onet.pl/polska/zachodniopomorskie/borne-sulinowo-miasto-zywe-miasto-martwe-historia-atrakcje/3xmtg1x
- http://bornesulinowo.cba.pl/index.php
- http://bornesulinowo.cba.pl/izba-muzealna.html
- http://bornesulinowo.cba.pl/zlot-i-.html
- http://bornesulinowo.cba.pl/zlot-ii.html
- http://bornesulinowo.cba.pl/zllot-iii.html
- http://bornesulinowo.pl/?page_id=536#Klomino
- http://bornesulinowo.pl/?page_id=86
- http://bornesulinowo.pl/wp-content/uploads/2011/10/IMG.pdf
- http://bornesulinowo.pl/wp-content/uploads/2021/02/06-Statystyka-na-dzien-31-grudnia-2020-r.pdf
- http://bryla.pl/bryla/1,85301,16166264,Borne_Sulinowo__Wirtualna_wizyta_w_miescie_widmo__ZDJECIA_.html
- http://facebook.com/Restauracja-Sasza-715987838535430/
- http://iszczecinek.pl/pl/19_wiadomosci-z-regionu/680_borne_sulinowo/21884_dom-oficera-sprzedany-bilo-sie-o-niego-pieciu-chetnych.html
- http://karmelborne.pl/historia-bornego-sulinowa-na-osi-czasu/
- http://metrohouse.pl/nieruchomosc/CAZY877/nieruchomosc-na-sprzedaz-dom-szczecinecki-borne-sulinowo-gm-
- http://muzeum-borne.pl/eksponaty/
- http://muzeum-borne.pl/#onas
- http://muzeum.kolobrzeg.pl/pl/godziny-otwarcia/
- http://muzeum.kolobrzeg.pl/pl/muzeum/muzeum-zimnej-wojny/
- http://pamiec1945.pl/borne-sulinowo/
- http://rossija.com.pl/o-nas/?lang=en
- http://sjp.pwn.pl/sjp/budynek;2446550.html
- http://szczecinek.com/artykul/dom-oficera-w-bornem/1101829
- http://szczecin.uw.gov.pl/systemfiles/articlefiles/5434/(20150921.130750).skan_borne_sulinowo.pdf
- http://wszystkodobasenow.pl/aktualne-przepisy-fina-dla-basenow
- http://zlot.bornesulinowo.pl/letni/zloty/ii-zlot/
- http://zlot.bornesulinowo.pl/strona/stowarzyszenie/
- http://zlot.bornesulinowo.pl/strona/tegoroczny-zlot-pojazdow-militarnych-w-bornem-sulinowie-odwolany/
- http://zlot.bornesulinowo.pl/zimowy/