Opowieść o Walii zacznę wyjątkowo od czegoś w rodzaju magnesowej anegdoty. Będąc w nowym kraju (a z perspektywy pobytu w Manchesterze, Walia pomimo braku zauważalnej granicy, zdecydowanie była dla mnie nowym krajem), musiałem bowiem kupić magnes.
Kiedy wszedłem do sklepiku z pamiątkami, mój wzrok przyciągnął całkiem ładny, rzeźbiony magnes z napisem „Wales” na dole. Z racji, że byliśmy w Walii tylko na jeden dzień, musiałem się szybko decydować. Jedynie znajdujący się na górze dodatkowy napis „Cymru”, powstrzymywał mnie od włączenia kolejnego magnesu do kolekcji.
„Co to jest to Cymru? Nie, nie chcę magnesu z jakiejś miejscowości, co się nazywa Cymru, bo przecież to nie w niej jesteśmy” – kołatało się w mojej głowie, podczas gdy napis „Cymru” zauważałem na coraz to większej liczbie pamiątkowych pierdółek. Narastające wątpliwości rozwiał ostatkiem sił Internet w roamingu. Jak się okazało, Cymru to po prostu Walia, tylko po walijsku. A z nazwą tą wiąże się bardzo ciekawa symbolika, którą doczytałem potem w gigantycznej przewodniko-encyklopedii pani Haliny.
Otóż podczas najazdów plemion germańskich kolonizujących wyspę, to właśnie Walia stała się swoistym bastionem celtyckości. Tutejsze ludy określały więc tę krainę Cymru (wymawiane wdzięcznie, dźwięcznie i wbrew wszelkiej fonetycznej intuicji: kamri), co oznacza „kraj swojaków, ziomków”. Starowalijskie „Cymry” oznacza też Walijczyka, ale także właśnie rodaka. Angielska nazwa Wales pochodzi natomiast od germańskiego „Walha”, które to jak na germański przystało, jest zdecydowanie mniej dźwięczne i tym bardziej mniej wdzięczne. To „negatywne brzmienie” ma negatywny wydźwięk, jako że oznacza „obcy”. Celtycka ludność „swojaków” była bowiem „obca” dla anglosaskich kolonizatorów.
Na granicy angielsko-walijskiej jedynie widniejący na umieszczonym nad drogą znaku walijski smok dawał nam do zrozumienia, że oto znaleźliśmy się w kolebce celtyckości. Bardziej zauważalnych różnic ciężko się było doszukiwać, jednak ciekawskie, spostrzegawcze oko dostrzeże, że od momentu przejechania pod walijskim smokiem wszystkie informacje na znakach podawane są w dwóch językach: angielskim i walijskim. I choć płynnie po walijsku potrafią mówić jedynie nieliczni, to tablice informacyjne w dwóch językach zdają się być swoistym manifestem odmienności od reszty Zjednoczonego Królestwa.
W nazewnictwie Walijczycy lubują się szczególnie w dudniąco brzmiących dźwiękach oraz w podwajaniu literki „l”. Są nią tak zachwyceni, że podwójne „l” w nazwach własnych zyskało w moich oczach status wallijskiego quasi-symbollu narodowego.
Ponadprzeciętny ładunek wallijskiego epilleptyzmu allfabetycznego oraz w ogóle wszelkich możliwych walorów językowych niesie ze sobą szczególna nazwa miejscowości, którą (aby skrócić czas powstawania tej relacji z grubsza o połowę) przekopiowałem z Internetu, zamiast przepisywać: Llanfairpwllgwyngyllgogerychwyrndrobwllllantysiliogogogoch.
Chwileczkę – miły Czytelniku, czy aby nie przeczytałeś tych walijskich starań lingwistycznych zbyt pobieżnie, omiatając je jedynie wzrokiem? Myślę, że Walijczycy byliby zawiedzeni… 😉
Ku mojemu rozczarowaniu automatyczny słownik walijską fantazję podkreślił na czerwono, co odbieram jako obrazę dla walijskiego języka. O dziwo nazwa nie zajęła też całej linijki w Wordzie – zupełnie jakby pomysłodawcy zabrakło weny. No właśnie – pomysłodawcy. Nazwa, czego być może można się było spodziewać, nie jest wynikiem żadnego procesu historycznego, lecz fanaberii pewnego miejscowego krawca, który w czasie budowy linii kolejowej wydziergał taką oto ideę, aby wydłużyć dotychczasową, śmiesznie krótką nazwę miasta.
Wbrew pozorom nowa, wydłużona nazwa, choć niekiedy zawierająca niehumanitarne zlepki spółgłosek, naprawdę coś znaczy. Stanowi ona całkiem sensowny przekaz, w którym ktoś jakby zapomniał spacji. Nazwa bowiem najprawdopodobniej znaczy: Kościół Matki Boskiej w dolinie białej leszczyny w pobliżu rwącego wiru i kościół św. Tysilio koło czerwonej pieczary. Po przeczytaniu tego legendarnego tłumaczenia, prawdę powiedziawszy czuję lekki niedosyt. Opis miejscowości zawarty w nazwie mógłby być przecież zdecydowanie bardziej wyczerpujący. Jestem przekonany, że parę innych obiektów oprócz wspomnianych kościołów chciałoby znaleźć w nim miejsce dla siebie.
Owa fantazja nie miała jednak służyć artystycznemu wyżyciu się miejscowego krawca, lecz jak to zwykle bywa – zarobieniu pieniędzy. Założono bowiem (skądinąd całkiem słusznie), że taka anomalia językowa przyciągnie do zapomnianego miasteczka rzesze turystów. Bo kto by nie chciał zdjęcia na tle nazwy peronu równie długiej, jak pociąg, który przy nim stoi?
Holywell
W czasie naszej jednodniowej wycieczki nie zamierzaliśmy jednak sprawdzić czy obiektywy w naszym aparacie będą w stanie objąć 58 liter walijskiej kreatywności. Na naszej trasie znalazła się zaś miejscowość Holywell. To położona wybitnie na uboczu mieścinka, w której w dużym skrócie znajduje się Tesco oraz sanktuarium, które bardzo skutecznie ukrywało się przed michaelowym GPSem. W końcu jednak dotarliśmy do celu i nawet udało nam się znaleźć miejsce parkingowe.
Bilety (!) kupuje się w sklepiku, który był mieszanką wszystkiego, co może mieć cokolwiek wspólnego z jakąkolwiek religią. Była to wyjątkowo luźna interpretacja świętych obrazków, figurek i szopek. Wszystko, co miało krzyżyk czy jakiś inny święty symbol śmiało mogło się tu znaleźć. Pamiątki regionalne stanowiły zdecydowaną mniejszość. Wybitnie nieregionalną pamiątką był za to sprzedawca wyglądający, jak tybetański mnich, czym idealnie wpisał się w ten religijny patchwork. Mieli za to magnesy – doceniam.
Tuż za sklepem z pamiątkami znajduje się wyjątkowo ekscentryczna wystawa nawiązująca swym stylem do prac sześciolatków, które dumnie przyczepiają efekty własnej twórczości do lodówek czy korkowych tablic w swoich klasach. Tuż obok znajduje się jakże tandetna scenka rodzajowa prawdopodobnie z życia tutejszej świętej – Wenefryda (znanej też jako Winifreda czy Gwenfrewi), którą „odgrywają” jeszcze gorsze manekiny niż te straszące na ekspozycji sezonowej w Makro. Nie chcę wypaść stronniczo, ale imię to pasowałoby mi raczej do mieszkanki piekieł niż świętej.
Owa święta Wenefryda niczym Wanda, która nie chciała Niemca, w czasie pobytu w klasztorze św. Zleriusza (pomocy…), odrzuciła propozycję poślubienia księcia Karadoka (…), który to w ramach kontemplowania wewnętrznego rozczarowania, kazał ściąć jej głowę. Tam, gdzie owa głowa pacnęła o ziemię, powstało źródło odwiedzane przez pielgrzymów od siódmego stulecia i sławne na tyle, by stać się jednym z siedmiu cudów Walii. Natomiast głowa Wenefrydy wróciła sobie w cudownych okolicznościach na swoje dawne miejsce i pozwoliła swej właścicielce dokończyć ziemskie bytowanie w murach klasztoru (Zleriusz team!).
Sanktuarium składa się głównie z niewielkiego baseniku, w którym można obmyć się z nadzieją uzdrowienia.
Za złotych zaś czasów uzdrawialności obok baseniku pojawiają się przeurocze przebieralnie z żółtymi zasłonkami, których nawet legendarny już Janusz i Grażynka nie powiesiliby w brodziku. Na otarcie łez pozostała nam „kąpiel” pod malutkim kranikiem, z którego wskazane jednak było nalewanie wody do butelek, oraz zaopatrzenie się w absolutnie tandetne znicze z podobieństwem tutejszej świętej.
Llandudno
Holywell nie było jednak celem naszej walijskiej wyprawy. Ręce w świętym źródełku umoczyliśmy jedynie przy okazji, a tak naprawdę odwiedziliśmy Walię, by zamoczyć ręce w Morzu Irlandzkim oblewającym zachwalane przez Halinę i Michaela Llandudno. Nazwa owego miasteczka nie jest już tak dumną esencją walijskości języka jak peronowy wąż, ale w dalszym ciągu zachowuje dobre jej imię. Kiedy bowiem wysyłałem znajomemu SMSa z pozdrowieniami z tej miejscowości, zapytał mnie: „To jakiś tamtejszy język czy ci coś na klawiaturze nie wyszło?”. Otóż wyszło. A przecież to jedno z bardziej przyjaznych dla języka walijskich słów.
Llandudno znajduje się na północnym wybrzeżu Walii, czyli w rejonie, w którym więcej niż Walijczyków jest zapewne owiec – to na południu bowiem znajduje się 9 z 10 największych miast w kraju, zaś centrum i północ to tereny dużo spokojniejsze, w których czas jakby się zatrzymał. Obfitują one jednak w atrakcje turystyczne, takie jak chociażby Park Narodowy Snowdonia czy północne wybrzeże z Llandudno na czele.
Być może w Llandudno dudniło kiedyś nie tylko w nazwie, jako że za czasów wiktoriańskich był to bardzo popularny kurort. Teraz jednak jeździ się do prawdziwie ciepłych krajów, co sprawiło, że hotele w Llandudno musiały mocno obniżyć ceny, aby przyciągnąć resztki turystów.
Ktoś zadbał o to, by widmo cywilizacji ominęło to miejsce szerokim łukiem, ustępując miejsca duchowi przeszłości, który nie straszy, lecz jest autorem niepowtarzalnego klimatu tego miejsca. Tak jak w Sopocie (który jako miejscowość letniskowa został założony według niektórych źródeł nawet około 60 lat wcześniej), tak i w Llandudno znajduje się molo, na które w przeciwieństwie do Monciaka, wstęp jest darmowy (pomijam oczywiście fakt, że nikomu w Sopocie nie chce się zostawać na nocną zmianę, więc po godzinach bramki po prostu otwierają się dla amatorów zachodów Słońca nad morzem).
Plaża zarówno na północnym, jak i zachodnim (West Shore) wybrzeżu (Llandudno znajduje się na półwyspie) jest kamienista i w zależności od pływów albo jest jej więcej, albo mniej. Bez względu jednak na porę, na obu nabrzeżach stoją ławeczki upamiętniające miłośników Llandudno. Miasto zyskało dużo więcej swych zwolenników niż Heaton Park i dlatego tutaj naprawdę jest gdzie usiąść.
W przeciwieństwie do północnego brzegu, zachodnie wybrzeże to głównie część mieszkalna, na której domy, mimo że nie wychodzą poza wyspiarskie standardy szeregowatości, są całkiem spore. Dla dalekowidzów, sięgających wzrokiem z okien swych domów, poza ulicę i spory pas zieleni, przepiękny, nostalgiczny morski widok jest z pewnością dodatkowym walorem. Przeważające w roku zachmurzenie dodaje zaś temu miejscu charakterystycznego klimatu spokoju i wyciszenia, na przekór kurortom w ciepłych krajach i w ogóle na przekór całemu pędzącemu światu.
Na samym półwyspie znajduje się Great Orme (lub dźwięcznie-walijsko: Y Gogarth) o wysokości 207 metrów. Na wzgórze można wjechać tramwajem (Great Orme Tramway lub Tramffordd y Gogarth) lub oczywiście sprawdzić swoje zdolności za kierownicą w lewostronnym pokonywaniu naprawdę stromych podjazdów. I chyba tylko fakt, że na wzgórze kursuje także wyciąg, pomoże oddać mi stromość podjazdu, który pokonują przecież samochody, autobusy i tramwaj.
Na jednym ze zboczy znajduje się zaś odkryta w 1978 roku pochodząca z epoki brązu kopalnia miedzi. Wespół więc ze znajdującymi się na szczycie restauracjami, kawiarniami oraz polem do minigolfa, Great Orme jest w stanie zapewnić rozrywkę na cały dzień.
Koniec końców Llandudno to raczej leniwe miasteczko, ożywające głównie w porze dancingów, jednak jego niepowtarzalny klimat, zbudowany niejako na echu czasów minionej świetności, daje okazję do relaksu i wyciszenia, niekiedy większą niż niejeden nastawiony na turystów kurort. Gdyby tylko ktoś odciął wielki wyimaginowany kabel z napisem „Internet”, można by tu naprawdę zaznać świętego spokoju.