Zarówno na lekcjach języka angielskiego na różnych poziomach edukacji, jak i we wszelkich bardziej lub mniej kulturalnych przekazach faszerowano mnie typowymi brytyjskimi skojarzeniami. Jednym z nich były kultowe piętrowe czerwone autobusy mknące przez ulice Londynu. Klasyczne Routemastery, których miniaturowe modele zdobią zapewne kolekcje żelaźniaków dzieciaków z zakątków świata, zadomowiły się w brytyjskiej świadomości na tyle mocno, że kiedy ząb czasu nie wypuszczał kilkudziesięcioletnich modeli z bezwzględnego ucisku, wprowadzano nowe generacje, w dalszym ciągu czerwone i w dalszym ciągu dwupiętrowe.
Podobnego rodzaju dwupiętrowej kultowości spodziewałem się w Manchesterze. Okazało się jednak, że na przykładzie stwierdzenia: „jeżdżą tam prawie londyńskie autobusy”, śmiało można by tłumaczyć, jak kolosalną różnicę, w myśl popularnej reklamy, robi słowo „prawie”. To może chociaż do rangi symbolu Manchesteru urastają piętrowe, prawie londyńskie autobusy? Chyba niekoniecznie – w tym wypadku „prawie” robi zdecydowanie dużą różnicę. Choć rzeczywiście na wielu trasach podróżuje się właśnie double-deckerem (pełnią one często także funkcję autobusów dalekobieżnych), to nie są one ruchomą ambasadą angielskich dóbr narodowych, jak to ma miejsce w przypadku czerwonych autobusów z Londynu. Poza tym, jakim cudem ambasadorem Anglii miałby być kierowca z Pakistanu?
Poza tym, manchesterska komunikacja miejska po raz kolejny utwierdziła mnie w przekonaniu, że na tabor spod znaku warszawskiej syrenki, naprawdę nie wypada narzekać. Tutejsze pojazdy są w dużo gorszym stanie niż warszawskie, a londyńska czerwień występuje tu w zasadzie tylko w tylnych światłach. Ponadto malowanie manchesterskich autobusów ma niewiele wspólnego z jakąkolwiek formą jednolitości. Przemawia za tym fakt, że połączenia obsługuje kilka firm, podobnie zresztą jak w Warszawie, gdzie jednak czerwono-żółte (w większości jednolite) barwy nosi dumnie każdy autobus (z drobnymi wyjątkami, o których nie miejsce tu mówić).
Manchesterskim „piętrusem bez duszy” można dotrzeć w zasadzie w najdalsze zakątki kompleksu Greater Manchester. Upolowanie miejsca przy przedniej szybie na górnym „pokładzie” na miejską lub międzymiastową podróż nie powinno stanowić większego problemu. W czasie naszych autobusowych wojaży autobusy jeździły prawie puste, ale mimo tego z reguły przewoziły w danym momencie przynajmniej po jednym przedstawicielu każdego koloru skóry.
Ku mojemu zaskoczeniu, w zorganizowanym i uporządkowanym kraju, jakim wydawała się Anglia, w autobusie do Bury więcej niż pasażerów naliczyliśmy wszelkiego rodzaju śmieci, z których najwięcej wrażeń wzrokowo-słuchowych dostarczały butelki przetaczające się po podłodze z co gwałtowniejszym hamowaniem. Biorąc pod uwagę ilość śmieci przypadających na metr kwadratowy podłogi autobusu, nie mogłem wyjść z podziwu, że w tej dwupiętrowej śmieciarce, w pobliżu kierowcy znajduje się kosz na zużyte bilety. Paradoksalnie, w imię szlachetnego celu oczyszczenia naszej planety z kilkucentymetrowego papierowego świstka, jakim jest bilet autobusowy, można potknąć się o przemierzającą podłogę autobusu pustą butelkę lub poślizgnąć na papierku po batoniku.
Poza obserwacjami natury środowiskowej podczas podróży do Bury uwagi domagały się także czynniki komunikacyjne. Znamienny był chociażby fakt, że przystanki porozmieszczane były niemal częściej niż latarnie. Kiedy bowiem autobus stał na jednym przystanku, bez trudu i bez okularów widać już było wcale nie w oddali następny. W ten sposób droga z położonego na północy Manchesteru przystanku, przy którym niegdyś znajdował się pub Half Way House, do znajdującego się na północnym skraju Greater Manchester Bury liczy sobie około 12 km i aż… 34 przystanki. W tej sytuacji ciężko próbować zapamiętać, że oto powinniśmy wysiąść na przykład na piętnastym przystanku. Ponadto, z powodu formuły przystanków „na żądanie” oraz niewielkiego nimi zainteresowania, kierowca niejednokrotnie mija przystanek kompletnie niezauważenie dla pasażerów. W gruncie rzeczy jednak opuszczenie autobusu na następnym przystanku, który znajduje się średnio jakieś 300 metrów dalej niż ten przegapiony, nie robi większej różnicy. Czasem okazuje się to wręcz nieuniknione, bowiem kiedy przy jednym przystanku stał właśnie inny autobus, kierowca naszej linii najzwyczajniej w świecie ominął zaistniałe zjawisko, bez względu na to czy wiózł na pokładzie kogoś, kto chciał wysiąść właśnie tam.
Z tego też powodu atrakcje organizacyjne w rodzaju godziny przyjazdów autobusów wypada traktować raczej orientacyjnie – ciężko je przecież dokładnie ustalić, skoro kilka przystanków może nagle wypaść z rozkładu, a na następnym autobus postoi dobre 5 minut, bo nadspodziewanie dużo osób wsiada, kupując rzecz jasna bilety.
Warto jeszcze pochylić się na chwilę nad przyciskiem obwieszczającym kierowcy potrzebę nieolania najbliższego przystanku (na co z dużym prawdopodobieństwem miałby ochotę). W autobusie do Bury, inaczej niż w Warszawie, każdorazowe wciśnięcie guzika oznaczało metaliczny dźwięk dzwonka pieszczącego dość nachalnie uszy kierowcy i zapewne poprawiającego jego percepcję za kierownicą. Z warszawskiego przyzwyczajenia, na wszelki wypadek wcisnąłem przycisk tak ze trzy razy, na wypadek, gdyby za pierwszym razem nie od razu zadziałał. Kiedy zorientowałem się, że za każdym razem „dzwoniłem”, zrobiło mi się trochę głupio, tym bardziej, że byłem jedynym pasażerem wysiadającym na tamtym przystanku. Do drzwi odprowadziło mnie zaś dość pogardliwe spojrzenie kierowcy.
Skoro nieczerwone i do tego nie-zawsze-piętrowe autobusy, to może chociaż na miano symbolu Manchesteru zasłużył Metrolink, czyli w skrócie ambitniejszy tramwaj pełniący funkcję naziemnego manchesterskiego metra. Choć idea nie jest obca także w innych regionach świata, to stała się w pewien sposób charakterystyczna dla Greater Manchester. Warto zaznaczyć, że słówko Greater pojawiło się tutaj nie bez kozery, bowiem na przykład do Bury można dotrzeć nie tylko autobusem, lecz właśnie Metrolinkiem.
Tutejszy szaro-żółty metrotramwaj jeździ jakby z większym sensem – ma dużo mniej przystanków niż standardowe tramwaje, dzięki czemu połowa podróży z punktu A do B nie mija na otwieraniu i zamykaniu drzwi. Czasami w warszawskiej zatrzymującej się co chwila siedemnastce, szlag może człowieka trafić szczególnie kiedy kilka tramwajów zakolejkuje się na światłach. W Manchesterze trasy Metrolinka, podobnie jak linie kolejowe, przebiegają raczej na uboczu, co umożliwia szybkie i bezkolizyjne dotarcie w okolice punktu docelowego.
A czy kogokolwiek śmieszy fakt, że tramwaj urasta tutaj niejako do symbolu tego miasta bez większego wyrazu? Metrolink, przez swoją unikatowość, znalazłby się pewnie na dość wysokim miejscu, gdyby zapytać ludzi o skojarzenia z miastem i – nie śmiejemy się – widnieje nawet na pamiątkowych magnesach, a autorytetu twórców magnesów podważać nie wypada.