W centrum Manchesteru bardzo ciężko uchwycić charakter miasta lub choćby doszukiwać się szczątkowej jego spójności. No bo jak ma pasować do siebie gotycka katedra wystająca nieśmiało zza placu Shambles Square, na którym zbudowany w 1552 roku na zasadzie muru pruskiego pub The Old Wellington Inn sąsiaduje vis-à-vis przez Exchange Square (gdzie w latach 2004-2012 stało koło widokowego) z nowoczesnym pasażem handlowym powstałym w ramach odbudowy tej części miasta po ataku nacjonalistycznej organizacji IRA w 1996 roku?
Nieco dalej, wzdłuż biegnącej na południowy zachód New Cathedral Street, na naszą trzymiesięczną pensję czekał Marks & Spencer, Hugo Boss czy Louis Vuitton.
Dalej, aby dać już święty spokój naszemu portfelowi, New Cathedral Street przechodzi miłościwie w St. Anns Square zakończony, a jakże, kościołem św. Anny.
Na południe stamtąd, znajduje się wzniesiony w wiktoriańskim gotyku ratusz, kolejny quasi-symbol miasta. Położony jest na placu księcia Alberta, męża królowej Wiktorii, na którym znajduje się (niemożliwe) pomnik księcia Alberta, męża królowej Wiktorii (wzniesiony w 1861 roku po śmierci głównego zainteresowanego).
Tuż za drzwiami wejściowymi do ratusza swoistą bramkę ochronną stanowią stojące po obu stronach (a w zasadzie siedzące) pomniki Johna Daltona (tak, to ten od daltonizmu), który zakończył swoje życie w Manchesterze oraz jego ucznia Jamesa Prescotta Joule’a (tak to ten od dżula), który z kolei w Salford (część Greater Manchester) się urodził.
Jeżeli chodzi o wnętrza ratusza, to przypominają one raczej Komnaty Hogwartu, niż chociażby salę dla interesantów urzędu warszawskich Bielan. Utrzymane w mrocznej scenerii korytarze i sklepienia tylko lekko rozjaśniane przez nieśmiałe oświetlenie ze wszystkich sił próbują zaprzeczyć, że to właśnie tutaj należy szukać angielskiego odpowiednika pani Krysi czy Wiesi, które właśnie wyszły na przerwę na kawę.
Oprócz biur urzędniczych, znajdują się tu także pomieszczenia reprezentacyjne, takie jak chociażby naprawdę wielka Wielka Sala ozdobiona obrazami przedstawiającymi historię miasta. Gdyby tylko wstawić tu cztery podłużne stoły i mównicę Dumbledore’a, to naprawdę godnie można by przyjąć tu nowych uczniów Szkoły Magii i Czarodziejstwa. Niestety podczas naszej wizyty w ratuszu owa reprezentacyjna Wielka Sala pełniła właśnie funkcje reprezentacyjne i choć nie był to początek magicznego roku szkolnego, to nawet z renomą nazwiska Michaela Jacksona nie dane nam było przekonać się o jej walorach estetycznych osobiście.
A o fakcie owych reprezentacyjnych przygotowań w Wielkiej Sali opowiadał nam bardzo „wielofunkcyjny” pan, który nie dość, że występował tam w charakterze ochroniarza, to jeszcze doskonale zastępował z doskoku dotykowy ekranik z napisem „informacja turystyczna”. Jak się okazało w trakcie rozmowy, pochodził z Polski, skąd przyjechał na wyspy 7 lat temu. Co bardzo ważne, mówił pięknie zarówno po angielsku, czego gratulował mu Michael, jak i nie zapomniał też, jak współpracować z mową polską w bardziej wyrafinowany sposób, niż można tego doświadczyć, chociażby oglądając program „Tap madl”.
Na mozaikach ratusza można zauważyć pszczółkę oraz kwiaty bawełny – symbole Manchesteru. Owa manchesterska Maja symbolizująca pracowitość klasy robotniczej w czasach rewolucji przemysłowej, towarzyszy również mieszkańcom miasta, którym droga jest czystość ulic, jako że znajduje się na tutejszych koszach na śmieci. Bawełniane logo Manchester zawdzięcza zaś rozwijającemu się tam przemysłowi włókienniczemu, za sprawą którego miasto zyskało w XIX wieku „ksywkę” Cottonopolis.
Nieco na wschód od ratusza, przy ulicy Mosley Street, znajduje się budynek, który wyglada z kolei, jakby ktoś przeniósł tu fragment Akropolu. I choć wybudowano go w 1823 roku, to stylem swym wprowadza jeszcze jeden pierwiastek chaosu w sercach tych, którzy próbowali doszukiwać się w tym mieście jakiejkolwiek systematyczności.
Za kolumnami stylizowanymi na jońskie, znajduje się wejście do Manchester Art Gallery. Sam budynek jest swoistą mieszanką przeszłości z nowoczesnością. Dwie, raczej klasycznie wyglądające części galerii połączone są niemal absolutnie szklanym łącznikiem, z którego rozpościera się widok wprost na Back George Street.
Galeria mieści około 25000 obiektów. O „obiektach” mowa tu absolutnie nieprzypadkowo, jako że w Manchester Art Gallery zgromadzono zarówno obrazy, jak i rzeźby, ceramikę, wyroby szklane czy emaliowane, a nawet elementy uzbrojenia.
Oprócz „klasycznych”, typowych ekspozycji, w pomniejszych salkach znajduje się także wystawa postaci ubranych w coś, co bardzo chciałbym nazwać ubraniami, ale po prostu nie mogę. Jeśli ktoś jest w stanie nazwać je ostatnim krzykiem mody, to jest to z pewnością wołanie o pomoc. Podobno zaś sztuka broni się sama, oddaję jej zatem następną linijkę na swą obronę, bo ja nie jestem w stanie wyrazić żadnych pozytywnych odczuć z nią związanych w ramach usług oferowanych przez słownik języka polskiego.
Manchester Art Gallery, jak każda tego typu galeria gromadząca „wszystko co się nadaje”, jest dla mojego skąpo obdarzonego refleksyjnością umysłu miejscem nijakim, bez wyrazu, bez żadnego charakterystycznego przekazu, czy choćby ciekawostki, którą można by pamiętać dłużej, niż 5 minut po wyjściu na zewnątrz.
Styrany i zmęczony odbiorem sztuki umysł potrzebuje oddechu, odpoczynku i prostoty. Dobrą ku temu okazję daje spacer na pobliski plac Picadilly Gardens. Nieprzypadkowo użyłem słowa plac, mimo że w nazwie pojawiają się ogrody, ponieważ wraz z postępem cywilizacyjnym i wkraczaniem coraz to nowych wykonawców budowlanych, dawne rzeczywiście pięknie na archiwalnych zdjęciach i obrazach wyglądające i rzeczywiście ogrody, zostają zastępowane mieszanką betonu i coraz bardziej nieśmiałych i coraz bardziej zadeptanych poletek trawki (widoczny na zdjęciu głównym postu obraz L.S. Lowry’ego z Manchester Art Gallery przedstawia właśnie złoty wiek Piccadilly Gardens).
Druga część nazwy pozostaje zaś dla mnie niewyjaśniona. Cóż to jest to piccadilly, występujące chociażby w znanym z Londynu Piccadilly Circus? Otóż Michael, rodowity Anglik w swym siedemdziesięciojednoletnim życiu wiedzy takowej jeszcze nie posiadł. Po długich poszukiwaniach udało mi się jedynie ustalić, że piccadill to rodzaj bogato zrobionego kołnierza będący źrodłem sukcesu krawca Roberta nomen omen Bakera. I o ile nazwa Piccadilly Circus pochodzi właśnie od tych kołnierzy o tyle nie do końca wiadomo, czy manchesterska nazwa ma na celu po prostu wybicie się na londyńskiej fali, czy być może kryje się za tym bardziej przemyślana historia.
Również w centralnej części miasta znajduje się manchesterska arena – miejsce ataku terrorystycznego z 22 maja 2017 roku przeprowadzonego w czasie koncertu Ariany Grande. Jest to największa zadaszona arena w Zjednoczonym Królestwie i druga w Europie – zdolna jest pomieścić 21 tys. miejsc siedzących (dla porównania w Katowickim Spodku usiąść może 11,5 tys. osób). Pod względem ilości sprzedanych biletów na różne imprezy muzyczne i sportowe (a warto wspomnieć, że i zawody pływackie miały tu miejsce) Manchester Arena zajmuje zaś czwarte miejsce na świecie.
Targany chęcią i nadzieją znalezienia spójności w tym architektonicznym freestyle’u znalazłem jedyną część wspólną – ludzi. Oczywiście nie Anglików, lecz cudzoziemców: tłumy, absolutne tłumy snujących się po placach i sklepach obcokrajowców i to nie turystów, lecz imigrantów. Co zadziwiające, tłumy te są równie gęste w godzinach pracy. A co robią ci wszyscy ludzie o tej porze? Ustami Michaela odpowiadam: nie wiem.