„Adam Mickiewicz był nauczycielem w Kownie” – w takich właśnie okolicznościach wałkowanej do znudzenia na lekcjach języka polskiego biografii polskiego wieszcza nad wieszczami, po raz pierwszy w mojej świadomości pojawiło się drugie pod względem liczby mieszkańców miasto Litwy. Zaryzykuję twierdzenie, że znaczna część społeczeństwa, szczególnie edukacyjne produkty współczesnego wieloreformia szkolnictwa, o tym, że na Litwie istnieje jakieś drugie miasto oprócz Wilna, dowiaduje się właśnie w zbliżonych okolicznościach. Mało która polonistka wspomina jednak, że Mickiewicz, wzdychając „Litwo, ojczyzno moja”, pod nosem domamrotywał jeszcze „Kowno nie jest częścią Litwy”. Literacki ojciec Pana Tadeusza uważał miasto za wyjątkowo prowincjonalne i zacofane. Zupełnie więc jakby na złość Mickiewiczowi, położoną na obrzeżach Kowna dolinę nazwano właśnie jego nazwiskiem.
Przeciskanie się pomiędzy stromym zboczem a barierką odgradzającą przechodniów od wijących się krętą drogą samochodów, unikając przy tym sterczących niekiedy na wysokości pasa gałęzi, dużo zgrabniej przychodziło nam na czworaka (a momentami nawet na kolanach). Brakowało jeszcze tylko tego, abyśmy, pielgrzymując do mickiewiczowego dziedzictwa, w intencji bezpiecznego przedarcia się przez drzewiasty labirynt bez zostawienia na przykład gałki ocznej na jakiejś co bardziej sterczącej gałęzi, recytowali zamiast zdrowasiek wersy inwokacji.
Trud ten musiał okazać się opłacalny, jeśli uwierzyć rekomendacjom Mickiewicza, który w poemacie „Grażyna” określił ten kawałek ziemi „doliną najpiękniejszą na świecie”. Ale cóż to? Tak pochlebne zlepki wyrazowe w ustach wieszcza w kontekście znienawidzonego Kowna? Nic podobnego! Dolina ta w mickiewiczowskich czasach nie należała bowiem do administracyjnego obszaru miasta.
Wróćmy więc do kowieńskiego sedna sprawy. Bez względu na mickiewiczowy czarny kowieński PR, postanowiliśmy przekonać się na własnej skórze, czy faktycznie jest tu aż tak małomiasteczkowo, a także, czy od czasów młodości stepowego nasłuchiwacza cokolwiek zdążyło się tu zmienić. Pierwszy spacer z mieszkania położonego na Sowim Wzgórzu dał nam do zrozumienia, że mimo upływu lat prowincjonalny charakter miasta dostrzegalny jest także dziś, jeśli tylko zboczy się z tych bardziej reprezentacyjnych kowieńskich szlaków. Trzeba też wspomnieć, że nie ma ich zbyt wiele, toteż raczej dłużej się ich tu szuka, niż cieszy nimi oczy.
Reprezentacyjny kowieński Pałac Prezydencki oddalony jest od widoków z poprzednich zdjęć o zaledwie kilkaset metrów. Jakby mu się jednak bliżej przyjrzeć, to nawet reprezentacyjność tego – było nie było – jednego z ważniejszych gmachów w mieście pozostaje raczej reprezentatywna dla małomiasteczkowego wyrazu Kowna.
Jakiż ciężki musiał być los urzędujących w Kownie głów państwa, które – bez względu na kierunek skierowania swej głowy – wyszedłszy na ganek, widziały raczej następujące obrazki (z wyłączeniem nielicznych objawów niechcianej niekiedy współczesności, jak chociażby billboardy, parkometry czy dwudziestopierwszowieczne automobile):
Ulica Wileńska prowadzi wprost na staromiejski rynek. Na przeciwnym swym skraju zaś najpopularniejszy (żeby nie powiedzieć: jedyny) staromiejski deptak w Kownie przechodzi płynnie w aleję Wolności.
It’s kaunastic
Swoje nienachalnie atrakcyjne niekiedy ulice i okolice Kowno firmuje jakże zgrabnym marketingowo hasłem „It’s kaunastic”, które sensu nabierze, kiedy tylko nadmienię, że litewska nazwa Kowna to właśnie Kaunas. Tutejsza tożsamość marketingowa prawdziwego wizerunkowego kopa dostała w 2015 roku kiedy to Kowno, jako pierwsze miasto w Europie Środkowo-Wschodniej uzyskało tytuł UNESCO City of Design i faktycznie – kiedy spacerowaliśmy jego mniej lub bardziej prowincjonalnymi uliczkami, towarzyszyło nam przekonanie, jakobyśmy zanurzyli się w jakiś kaunastyczny stan umysłu.
Poza streetartowymi smaczkami, unikalny kowieński klimat budują też charakterystyczne modernistyczne budowle. Rozkwit architektury modernizmu związany jest z rozbudzaniem się Kowna do życia po I wojnie światowej, które jednak dalekie było od sielskiego niedzielnego poranka, przypominając raczej nagłą pionizację po kilkunastu przespanych budzikach w dzień ważnej porannej konferencji w pracy. Miasto przeżyło bowiem nie lada szok, zostając stolicą rodzącego się kraju po tym, jak Wilno w burzliwych okolicznościach znalazło się ostatecznie w granicach II Rzeczpospolitej. Na gwałtu rety zaczęto więc wznosić budynki użyteczności publicznej o estetyce charakterystycznej dla ówczesnego okresu, a architektoniczny licznik ustawiony na lata 1919-1940 wykazał aż dwanaście tysięcy nowych budowli.
Miasto kościołów
Ileż już razy miałem ochotę nazwać tak cały post o jakimś mieście bądź choćby wcisnąć tam taki podtytuł… Każde nowe miasto w zasadzie weryfikuje słuszność nazwania poprzednio odwiedzanego tym wątpliwie zaszczytnym mianem. W sumie nic w tym dziwnego – wszak ludzie na przestrzeni lat budowali kościoły i wciąż je budują. W Kownie sytuacja z kościołami odbiegała jednak od typowego, pospolitego „miasta kościołów”. Źródłem tej trudno uchwytnej odmienności jest chyba kościołokilometr kwadratowy – czyli wymyślona na poczekaniu pseudojednostka mierząca, jak wiele świątyń przypada na jednostkę powierzchni. Gdyby jakikolwiek instytut badawczy prowadził takie statystyki, kowieński wynik byłby zapewne imponujący, szczególnie jeśli na statystyczny warsztat wziąć obszar starego miasta. Niechaj zaryzykuję blogową wiarygodność: na losowo wybranych typowych zdjęciach starego miasta (z pominięciem detalu rzecz jasna) trafić się powinny co najmniej dwa kościoły. Przecież niejednokrotnie, stojąc w drzwiach wejściowych jednej świątyni, w zasięgu naszego wzroku znajdowała się co najmniej jeszcze jedna! Cóż więc trudnego w ujęciu w kadrze choćby czubków wież dwóch dowolnych kościołów, nawet w charakterze bohaterów drugiego planu.
Czołowym staromiejskim kościołem kowieńskim jest bazylika archikatedralna świętych Apostołów Piotra i Pawła, której przytrafiło się kilka architektonicznych „naj” na litewską miarę. Jest to bowiem jedyna trójnawowa gotycka bazylika w kraju i zarazem największa budowla w tym stylu.
Przy staromiejskim rynku mieści się też klasztor jezuicki z 1768 roku. Przypisywanie tej świątyni Jezuitom wyłącznie na podstawie tego, iż po ponad stuletniej budowie to właśnie oni mogli triumfalnie przecinać wstęgę konstrukcyjnego sukcesu oraz faktu, iż obecnie świątynia faktycznie znajduje się w jezuickich rękach, jest dużej klasy uproszczeniem. Jezuicka piecza nad obiektem była bowiem wybitnie przejściowa. Dziewiętnaście lat po zadomowieniu się w kowieńskich włościach, jezuitów wyprosiło rozwiązanie ich zakonu, w wyniku którego klasztor przejęli franciszkanie. Oni też nie mieli do tego budynku zbyt wiele szczęścia. Miejsca nie pozwoliło im zagrzać otwarcie świeckiej szkoły dwadzieścia lat po wprowadzeniu. To właśnie w tej placówce w latach 1819-1823 ziścił się ten osławiony już kowieński sen Mickiewicza. W okresie II wojny światowej świątynia została natomiast przekształcona w salę sportową. W krypcie pod głównym ołtarzem urządzono wówczas saunę fińską, a na poddaszu strzelnicę.
Obecnie jezuici spełniają się zarówno dydaktycznie – w przyklasztornej szkole, jak i biznesowo, oferując wyjątkowo kosztowne spacery panoramiczne po dachu swych włości.
Kościoła Michała Archanioła z rynku to już zaś nawet nie widać. Znajduje się on bowiem we wschodniej części alei Wolności. To właśnie odmienna od dotychczasowego wokołogotyckiego sosu architektonicznego stylistyka sprawiła, że pojawił się on w tej skromniej świątynnej litanii.
Dosyć? Tak mi się właśnie wydaje. Niechaj ta wyliczanka okaże się tym bardziej znamienna, że całe moje kościelne znęcanie (poza cerkwiokościołem) zmieściłoby się w kwadracie o boku czterystu metrów i wcale nie wyczerpało jego potencjału sakralnego.
Na dwóch wzgórzach piętrzy się Kowno?
Większość kowieńskiego dziedzictwa turystycznego mieści się pomiędzy dwoma wzgórzami: Zieloną Górą (Žaliakalnis), ograniczającą centralną część miasta od północy a Aleksotas położonym na południe od starego miasta, po przeciwnej stronie Niemna. Niezbyt wysokie (ale jednak nie płaskie) wzniesienia stanowiły dla mieszkańców istotną barierę komunikacyjną w przemieszczaniu się po małomiasteczkowych kowieńskich włościach. Rozwiązaniem deniwelacyjnych utrapień mającym przy okazji zmazać z Kowna prowincjonalną łatkę, w latach trzydziestych ubiegłego wieku okazały się „małe domki wspinające się na wzgórza”. Mowa oczywiście o szynowych kolejkach „górskich”, które na tyle skutecznie wpisały się w kowieńską (wciąż chyba jednak prowincjonalną) rzeczywistość, że funkcjonują do dziś, choć obecnie cieszą chyba bardziej turystów niż gnających do pracy mieszkańców.
Drugi biegun kowieńskiego postępu cywilizacyjnego – wzgórze Aleksotas włączone w miejski krwiobieg za pomocą bliźniaczej kolejki, dzięki atrakcyjnemu położeniu zapewnia jeszcze korzystniejsze doznania wizualno-fotograficzne.
Cztery wesela i wieża
Bezwzględnie wyliczając wieże starego miasta w Kownie, celowo pominąłem jedną – nie należy ona bowiem do żadnego z – wydawać by się mogło – niekończących się kościołów, lecz do miejskiego ratusza i – co więcej – wysoka na 53 metry ratuszowa wieża jest spośród nich najwyższa.
Ratuszowe CV jest doprawdy imponujące – od ukończenia w 1556 roku, za sprawą burzliwej historii, budynek imał się każdej niemal funkcji: cerkwi, składu broni, niewykorzystanej carskiej rezydencji, teatru, archiwum miejskiego czy oddziału Politechniki Kowieńskiej. Obecnie zaś mieści się tu pałac ślubów oraz muzeum miejskie. O tym, jak egzotyczne może być to połączenie, przekonaliśmy się na własnej skórze.
Ponieważ kasjerka jak gdyby nigdy nic sprzedała nam bilety, udaliśmy się, zgodnie z kierunkiem zwiedzania, do sal wystawowych. Po schodach prowadzących do pierwszej ekspozycji kroczyliśmy zaś ramię w ramię, welon w… czapkę z kolejną parą młodą. Zasadniczo żyliśmy w ślubno-turystycznej symbiozie, z tym skromnym zastrzeżeniem, że nasze przemieszczanie się pomiędzy salami koordynowali pracownicy gospodarczy, którzy za sprawą ślubnej nawałnicy, oprócz konserwacji powierzchni poziomych i złotoręcznictwa, do CV śmiało mogliby sobie dopisać także „wedding concierge”.
Tematyka wystaw, pod względem różnorodności w niczym nie odbiegała zaś od barwności rewii mody napotkanej w ratuszowym holu. Im dalej w wystawienniczy las, tym bardziej jednak eksponatowa zbieranina zaczęła charakterem swym przybliżać się niebezpiecznie do popularnego raczej w minionej epoce hasełka „mydło i powidło”.
W ratuszowych podziemiach natknęliśmy się natomiast na archeologiczno-ceramiczne połączenie wystawiennicze i – o dziwo – uniknęliśmy przy tym konfrontacji z weselnikami.
Najciekawszym i zarazem najdziwniejszym ratuszowym eksponatem okazała się zaś wieża ratuszowa. Dotarcie do niej, od zbudowanej z concierge’owskiego przedramienia bramki kontrolującej liczbę odwiedzających w tej części ekspozycji, zakładało dość nietypowy spacer po ratuszowym poddaszu, które – założę się – jeszcze do niedawno stanowiło składzik miejskich użyteczności w rodzaju składanych krzeseł, barierek estradowych czy świątecznych dekoracji miasta.
Choć nie napastowały nas tu żadne objawy ceramicznego wyrazu artystycznego ani choćby jakaś wystawa fotografii, wspinanie się po ciasnych i krętych schodach ratuszowej wieży uznaliśmy za jedno z ciekawszych doświadczeń kowieńskiego epizodu. Tym bardziej, jeśli uwzględnić inne alternatywne wobec jezuickiego tarasu spojrzenie na staromiejski rynek przez malutkie, przybrudzone wieżowe okienka.
Bilans odwiedzin kowieńskiego ratusza okazał się więc dość niespodziewany w porównaniu z początkowymi założeniami: cztery wesela, samozwańcze zdobycie ratuszowej wieży zdecydowanie przyćmiły patchwarkowe starania ekspozycyjne muzealnych wizjonerów.
Tylko z zewnątrz!
Po tym, co w Kownie warto, wypadałoby też wspomnieć o tym, co w drugim największym (co – przypomnijmy – wcale nie oznacza: dużym) mieście na Litwie warto… ominąć. Lub ewentualnie: zobaczyć z zewnątrz. Kłam powszechnemu, wprawdzie niekoniecznie do zabytków turystycznych się odnoszącemu, stwierdzeniu, w myśl którego liczy się przede wszystkim wnętrze, zadają dwie bodaj najsłynniejsze budowle Kowna. Dramatyczny zawód turystyczny stał się bowiem naszym udziałem przede wszystkim w przypadku zamku kowieńskiego (albo raczej tego, co z niego zostało). Historycznie pretendował on do zaskarbienia sobie uznania nie tylko przypadkowych turystów, ale także prawdziwych znawców tematu.
Budowla powstała najprawdopodobniej pod koniec XIII wieku jako pionierski murowany zamek na Litwie. Fakt ten nie spodobał się tym, z powodu których zamek został w ogóle wzniesiony w charakterze asysty drewnianego wówczas systemu obronnego kraju. Naprzykrzający się w tych rejonach Krzyżacy szybko postanowili „obwąchać teren”, a relacja ze zniszczenia kowieńskiego zamku stanowi pierwszą wzmiankę o Kownie w krzyżackich kronikach. W dalszych latach miały miejsce kolejne edycje zamkowych remontów okraszonych – rzecz jasna – krzyżackimi podbojami, które wprowadzały ciągłe modyfikacje zamierzonego kształtu hodowli. Jakby krzyżackich zapędów było kowieńczykom mało, swoje trzy grosze na ścieżce do zamkowej ruiny dołożyły również wylewy Wilii. Druga pod względem długości rzeka przepływająca przez Litwę być może okazywała się nadmiernie wylewna, szalejąc z radości na widok swojego hydrologicznego kochanka – Niemna, w którego objęcia wpada kilkaset metrów stąd.
Nad niszczejącymi zamkowymi pozostałościami postanowiono się zlitować dopiero w 1930 roku, jednak nawet wtedy kowieński zamek nie mógł triumfalnie ogłosić, że w końcu los się do niego uśmiechnął. Na efekt końcowy musiał cierpliwie poczekać aż do roku 1989. Obecna zamkowa konfiguracja – fragment murów ograniczony z obu stron wieżami, nie tylko nie wzbudziłby szacunku u potencjalnego najeźdźcy, ale także daleki jest od wywołania turystycznego „efektu wow”. Temu doświadczonemu historycznie skrawkowi ziemi u styku Niemna i Wilii nie da się jednak odmówić pełnej żalu malowniczości, której tęskno za paroma udokumentowanymi historycznie dobudówkami.Wewnątrz do zwiedzania udostępnione jest jedynie kilka kondygnacji zamkowej wieży.
Ach no tak, muszę chyba jeszcze wspomnieć, że na jednym z pięter znajduje się też paralelna wobec ratuszowych podziemi seria gablot pełnych archeologicznej drobnicy. Bez tego zdania pominąłbym znakomitą większość zamkowych eksponatów.
Jakież było nasze zaskoczenie gdy kolejnym turystycznym rozczarowaniem okazał się kowieński Dom Perkuna uznawany za najpiękniejszą świecką budowlę barokową na Litwie. Intrygująca nazwa według legendy pochodzi od bożka Perkuna (Pioruna), którego figurkę znaleziono ponoć w jednej ze ścian. Panująca w chwili znaleziska epoka romantyzmu pobudziła wyobraźnię ówczesnych o kapłanach „litewskiego Zeusa” utrzymujących wewnątrz wieczny ogień…
Pierwotne przeznaczenie wybudowanego przez kowieńskich Hanzeatów budynku nie jest jednak znane, co w zupełności nie przeszkodziło jednak Historii w przypisaniu mu na przestrzeni wieków kilku dość egzotycznych, przygodnych funkcji zorientowanych wokół działaności kulturalno-edukacyjnej. U Perkuna mieściło się popularne kowieńskie centrum nauczania, które podlegało swoistym reformom edukacyjnym uwarunkowanym burzliwym biegiem wydarzeń. Tak więc mieściła się tu szkoła jezuicka, cerkiewna czy wybitnie zeświecczona – komunistyczna. W międzyczasie zagościł tu także teatr, w którym gościł najbardziej zgorzkniały kowieński obywatel – Adam Mickiewicz.
Ostateczne rozstrzygnięcie kowieńskiej rozprawy wydaje się być tak niejednoznaczne, jak to tylko możliwe. Choć w dwudziestoleciu międzywojennym cywilizacja szturmem zawitała do miasta, nie wyprosiła ona przy tym nieprzyjemnego dość małomiasteczkowego charakteru, który – z drugiej strony – jest przecież bardzo fotogeniczny. To chyba jednak nie dramatyczne, często wykonane w czerni i bieli zdjęcia niszczejących domów mają zapełniać foldery o tytule „wakacje”.
Czy może w takim razie kowieńskie atrakcje turystyczne okrywają płachtą wybaczenia wszelkie urbanistyczne niedociągnięcia? Podobnie nie podejmujemy się wysuwania jednoznacznych osądów, bowiem dekielek z obiektywu nie spadł nam na sam widok tutejszych zabytków, a z drugiej strony nie można powiedzieć, że nie są one warte uwagi.
Wobec Kowna zaproponujemy więc quasi-mickiewiczowskie podejście: przyjechać do miasta i ewentualnie dopiero wtedy ponarzekać. Opcjonalnie pomocne może się też okazać ukłute na kowieńskie potrzeby blogorosłe hasełko: celowo – raczej nie, przejazdem – czemu nie.
Źródła:
- Hajdukiewicz G., Aleja Wolności, http://wilno.name/kowno/alejawolnosci.html
- Hajdukiewicz G., Dolina A. Mickiewicza, http://wilno.name/kowno/dolina-mickiewicza.html
- Laurinaitis P. T., Evangelical and reformed church in Kaunas, http://tarpukaris.autc.lt/en/map
- Litwa, Łotwa i Estonia, Krawczyk A. (red.), Wydawnictwo Helion, Gliwice 2014
- Petrulis V., Bank employee residential house in Kaunas, http://tarpukaris.autc.lt/en/map
- Petrulis V., Palace for firefighters in Kaunas, http://tarpukaris.autc.lt/en/map
- Rudziński C., Kowno. Skarby bazyliki archikatedralnej, http://krajoznawcy.info.pl/kowno-bazylika-archikatedralna-45799
- http://istorineprezidentura.lt/en/
- http://istorineprezidentura.lt/en/presidential-palace.html
- http://perkunonamas.lt/polsk/
- http://visit.kaunas.lt/assets/Uploads/SIUOLAIKINIS-KAUNAS-PL-2018-WEB5.pdf
- http://visit.kaunas.lt/en/kaunastic/the-smartest-dog-in-kaunas-immortalized-in-bronze/
- http://visit.kaunas.lt/en/see-and-do/top/kaunas-funiculars/
- http://visit.kaunas.lt/en/see-and-do/top/kauno-rotuse/
- http://wilno-przewodnik.lt/kowno/adam-mickiewicz-w-kownie/