Jak się po tygodniu pobytu w Anglii okazało, niekończące się asfaltowe połacie wszechobecnych autostrad nie docierają w każdy zakątek kraju. Na północ od Manchesteru szerokość dróg stopniowo zmalała, aż w końcu nawet te najwęższe i całkiem kręte uliczki ustąpić musiały miejsca Krainie Jezior (Lake District), która śmiało mogłaby być kolebką zarówno szant, jak i góralskich piosenek, łącząc w sobie krajobraz gór i mazurskich jezior. Jej walory doceniają tłumy weekendowych (i oczywiście nie tylko) turystów, które w piątkowy wieczór zdolne są spowodować korki być może jeszcze większe niż te na Zakopiance i na wyjeździe z Warszawy na Mazury przez Łomianki razem wzięte.
Aby cywilizacja nie była jednak całkowicie stratna, w miarę oddalania się od Greater Manchester, znikające pasy autostrad zastąpić próbują typowe dla Anglii niskie kamienne murki, którymi poprzecinano coraz śmielej wyrastające po bokach drogi pagórki. Na wyznaczonych w ten sposób polach trawiastej szachownicy rosną pieczarki… a przynajmniej tak wydawało się mojej babci, kiedy z daleka ujrzała snujące się leniwie od murka do murka owce. Z racji, że na owych murkowych poletkach nie ma dosłownie nic oprócz owiec (i trawy rzecz jasna), dominuje tu mania grodzenia owiec od innych owiec. Na niektórych poletkach swoją ponadprzeciętną energią tryskały tylko białe owce, a na innych tylko czarne, więc można by pomyśleć, że to swego rodzaju owcza segregacja rasowa. Znalazły się jednak także wybiegi „multikulturowe”. A żeby życie nie było „zawsze black and white”, owce oznaczone były na grzbietach kolorowymi sprayami. Zamiast na tak wszechobecnych powierzchni artystycznej murków, graffiti powstało więc na owcach.
Nawiasem mówiąc, znaczna część tych ogrodzeń wybudowana została bez żadnego spoiwa. Pierwsze z nich powstały grubo ponad 700 lat temu, jednak proces grodzenia najintensywniej przebiegał w XVIII i XIX wieku. I choć XIX i XXI wiek różni zaledwie przestawianie dwóch znaków między sobą, to niejedna współczesna barierka rozsypałaby się już dawno od rdzy po takim czasie. Trzeba więc przyznać, że ci dawni Anglicy potrafili sobie nieźle poradzić bez Castoramy nawet mimo tego, że niektóre kamienie trzymały się zupełnie luźno i bez trudu można je było wyciągnąć, niczym klocki Yenga (tak, próbowałem).
No ale z racji, że to Lake District, a nie Sheep District ani Fence District, to po wzmiance o owczej szachownicy i pochwale staroangielskich murkowych MacGayverów, kilku słów domagają się wreszcie walory przyrodnicze Lake District. Opisywana przez angielskiego pejzażystę Johna Constable’a jako najpiękniejszy krajobraz na świecie, Kraina Jezior bogata jest w jeziora polodowcowe (16 głównych jezior), ale także liczne szczyty górskie, w tym mierzący 978 metrów najwyższy w Anglii szczyt Scafell Pick („fell”, oznaczające wzgórze lub górę, wywodzi się z języka staronordyjskiego i zawdzięczane jest bytności wikingów w północnej Anglii). Pan Constable z pewnością odetchnął gdzieś pod ziemią, kiedy w lipcu 2017 roku Lake District wpisano na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.
W realiach przyrodniczych najpiękniejszego krajobrazu na świecie toczy się akcja filmu „Miss Potter”, który ze względu na chęć dowiedzenia się o tym regionie czegoś więcej niż suche fakty z Wikipedii i przewodników, musiał mnie wciągnąć. Opowiada on historię Beatrix Potter, która powołała do życia takie sławy dziecięcych przeżyć wewnętrznych, jak królik Piotruś, Beniamin Truś, wiewiórka Orzeszko, prosiak Robinson czy kaczka Tekla Kałużyńska. Sztuki tej dokonała zarówno w formie literackiej, jak i za pomocą bardzo charakterystycznego rysunku. Poza podbijaniem dziecięcych serc, Beatrix Potter zajmowała się także działalnością, którą w dzisiejszych czasach można by określić mianem ekologicznej. Otóż nasza „zielona” Beatrix, wykupiła zagrożone zabudową tereny Lake District i w efekcie stała się właścicielką 1618 hektarów, które po śmierci przekazane zostały na rzecz organizacji National Trust. Do jej z pewnością bardziej interesujących życiowych osiągnięć należy też fakt, że w 1930 roku, jako pierwsza kobieta, została prezesem Stowarzyszenia Hodowców Owiec Herdwick (o którego istnieniu dowiedziałem się właśnie, pisząc ten post). To zatem nie tylko dzięki Matce Naturze, ale także i Beatrix Potter, rzesze turystów mogą dziś odwiedzać i doceniać to miejsce.
Windermere
Pierwszy nasz postój miał miejsce w położonym 80 mil (na pohybel obrzydliwym kilometrom z kontynentu) na północ od Manchesteru miasteczku Windermere. Znajduje się ono już na terenie Lake District National Park nieopodal jeziora o nazwie (Drogi Czytelniku, uprasza się o wykrzesanie największego możliwego zaskoczenia) Windermere (człon „mere” oznacza po prostu jezioro).
Po tym, jak Michael zaparkował wzdłuż wąskiej jednokierunkowej Crescent Road, dobrych kilka minut czekaliśmy na lukę we wlokących się w korku samochodach, trzymając w napięciu klamki od drzwi. Kiedy los dał nam w końcu wysiąść, mieliśmy okazję poznać bogactwo położonych przy drodze sklepików. „Huddleston Butchers” kusił zdobywającymi ogólnokrajowe nagrody wariacjami na temat angielskiego pie’a, a tuż obok tradycyjny fryzjer zachęcał do cofnięcia się na chwilę w czasie.
Nieco dalej charytatywny sklep organizacji Scope zachęcał do zakupów wspierających ich działalność na rzecz osób niepełnosprawnych, a w położonym na rogu sklepie The Corner Shop (mmm, cóż za spryciarz wymyślił tę nazwę), pierdółka poganiała pierdółkę, a w roli pierdółek wystąpiły między innymi miniaturowe króliczki inspirowane twórczością wspomnianej wcześniej Bearix Potter. Jakież było moje rozczarowanie, kiedy obok żadnej figurki beatrixowych postaci, nie znalazłem ani pół magnesu. Na szczęście lokalna poczta uratowała honor miasta i w ten sposób Windermere również znalazło się na mojej magnesowej mapie świata.
Tuż za Corner Shopem, znajdował się park, który jednak po odwiedzeniu Heaton Parku i Tatton Parku, mógłbym nazwać jedynie trawnikiem. Na środku owego poletka znajdowała się biblioteka, w której na piętrze mieściła się wystawa „From Auschwitz To Ambelside” w ramach The Lake District Holocaust Project. Upamiętniono w ten sposób historię trzystu ocalałych z Holokaustu dzieci, które w 1945 roku przetransportowano do Lake District z Europy Wschodniej, aby w tych niebanalnych okolicznościach przyrody odmienić im minione realia terroru. Wystawa nie była co prawda ani wielka, ani porywająca, ani przesadnie multimedialna za to niezwykle wymowna i silnie oddziałująca na emocje.
Bowness-on-Windermere
Miasto Windermere (mimo że nazwa śmiało mogłaby na to wskazywać) wcale nie leży dokładnie nad jeziorem Windermere, choć dzieli je od siebie w przybliżeniu jedynie kilometr. Podobnych problemów egzystencjalnych nie ma za to pobliskie Bowness-on-Windermere, w którego przypadku nazwa jednoznacznie już określa położenie nad tym jeziorem. To właśnie tam pojechaliśmy, aby symbolicznie umoczyć ręce w wodach Krainy Jezior.
Nim jednak przekonałem się, że woda w angielskich jeziorach jest tak samo mokra jak w polskich, musiałem stoczyć bój o dostęp linii brzegowej z wygłodniałym ptactwem grasującym po kamienistej plaży. Kaczki i spółka ze zdumiewającą wręcz śmiałością, poszukiwały pożywienia w rękach i torbach turystów.
Bowness jest raczej odpowiednikiem Ciechocinka niż Energylandii, w którym rolę solanki pełni woda z jeziora. Kijki do nordic walkingu czy nawet laski są tu dużo bardziej popularne niż choćby rower czy rolki, zaś rolę kajaków i rowerków wodnych, spełniają jednostki pływające wyposażone w silnik.
Co ciekawe, ulotki z informacjami o bardzo bogatej ofercie rejsów zrównały w jednej ulotce rodzimy język angielski z takimi językami jak czeski, turecki, rosyjski, polski czy nawet grecki, a dla Chińczyków czy Japończyków powstała nawet oddzielna broszurka. Ciekawe czy podają tam, ile lustrzanek na łebka można wnieść bez dodatkowej opłaty. Za darmo natomiast płyną dobrze wychowane psy. I nie jest to żaden żart, tylko autentyczna informacja ze strony internetowej żeglugi po Windermere. Ciekawi mnie tylko, jaki los autorzy przewidzieli dla źle wychowanych psów. Kurs nurkowania?
Keswick
Najdalej na północ wysuniętym punktem naszej wyprawy było miasto Keswick. Po drodze minęliśmy jeszcze wyjątkowo zróżnicowane poziomowo i zabójcze dla samochodów większych od Smarta Ambleside oraz jeziora Grasmere i Thirlmere. Samo Keswick utrzymano w podobnym do poprzednich miasteczek leniwym nastroju, któremu daleko do silnych wrażeń i, nie daj Boże, adrenaliny. Jeśli chodzi o zabudowę, to Keswick przypomina bardziej miejskie Windermere, niż kurortowe Bowness. Jak większość tutejszych miast (z pewnością za wyjątkiem pokrzywdzonego Windermere) leży ono nad jeziorem, którego nazwa jednak wcale nie brzmi Keswick, lecz Derwentwater.
Castlerigg
W roli wisienki (lub, wedle uznania, truskawki) na torcie, którym była nasza wycieczka do Lake District, wystąpiła atrakcja w żaden sposób nie pasująca do pozostałych odwiedzonych przez nas tego dnia miejsc. Na wzgórzu w pobliżu Keswick, lecz dużo wcześniej niż samo Keswick, powstało Castlerigg – mniejsze Stonehenge o jakby spiłowanych i bardziej zaokrąglonych kamieniach.
Choć Stonehenge jest najsławniejszą, to absolutnie nie jedyną tego typu budowlą neolityczną. Wzniesiono ich tu swego czasu, czyli pod koniec neolitu i na początku epoki brązu około 4000, z czego do epoki Facebooka i selfiesticka zachowało się jakieś 1300.
Nasi przodkowie wnosili, wtaczali, wciągali, wpychali owe kamyczki tworzące Castlerigg na całkiem wysokie wzniesienie, z którego roztacza się wyjątkowo panoramiczny widok na pobliską okolicę, w tym położone w dolinie Keswick i Derwentwater. Zawiodłem się jednak, bo wraz z głazami nasi prehistoryczni przyjaciele nie wtaszczyli ze sobą stoiska z magnesami. Była tylko mała budka z lodami, a magnes mogłem sobie co najwyżej wyciosać z kamieni.
Co ciekawe – między jeziorami i położonym nad nimi miastami kursuje oprócz prywatnych autobusów wycieczkowych z odkrytymi dachami, także komunikacja miejska obsługująca pasażerów, jak na Anglię przystało, piętrowymi autobusami. Czapki z głów dla kierowców przeciskających się tymi małymi, krętymi i niekiedy pełnymi samochodów dróżkami. Albo może lepiej nogi za pas, kiedy jadą.
Podczas naszej wycieczki przejechaliśmy około 360 kilometrów, zrobiłem 411 zdjęć, nakarmiłem 3 wygłodniałe kaczki na brzegu Windermere, a dzień przed wyjazdem 16 razy ziewnąłem podczas oglądania „Miss Potter”. Lista fantów z Krainy Jezior również prezentuje się godnie: sweter kupiony wujkowi na Boże Narodzenie, 5 magnesów, 14 zabranych ulotek i 2 kamienie z historycznych murów.