Mówiąc szczerze, kiedy parę lat temu snułem mgliste plany na temat kształtu tego bloga, nie spodziewałem się, że w tak wyraźny sposób zahaczy on o drugi z moich „fiołów”, a mianowicie fioł na punkcie świątecznych dekoracji i atmosfery. Czyż dla takiego ciężkiego przypadku połączenie podróżowania z bożonarodzeniowym klimatem nie wydaje się być idealne?
O niemieckich jarmarkach świątecznych mówiło się wiele, ale aby przeciwstawić się zasadzie „cudze chwalicie, swego nie znacie”, daliśmy szansę Jarmarkowi Bożonarodzeniowemu we Wrocławiu. Przedsięwzięcie to wydało nam się tym bardziej ambitne, że zarówno strona internetowa jarmarkbozonarodzeniowy.pl, jak i jarmarkbozonarodzeniowy.com odsyła właśnie do targu z Wrocławia. Długie godziny upłynęły nam na stronach rezerwacyjnych, nim znaleźliśmy idealne mieszkanie z widokiem wprost na centrum wydarzeń. Efektem naszych poszukiwań nie zawiedliśmy się jednak ani odrobinę, bowiem owe centrum wydarzeń było absolutnie godne uwagi, a oprócz zachwytu, nieraz dostarczyło nam także nietypowego uczucia, które można by określić mianem szoku poznawczego.
Tak było szczególnie w przypadku wielopoziomowego toru przeszkód wziętego żywcem z całkiem zaawansowanego wesołego miasteczka. Znaczną część czyhających na gości przeszkód stanowiły umieszczone w podłodze ruchome taśmy czy rolki, które skłoniły mnie do przemyśleń, czy to przypadkiem nie kurs na kasjera pobliskiej „Żabki”. Ruchome schody (zdecydowanie bardziej upierdliwe niż te w warszawskim metrze), obracające się pionowe wałki czy gigantyczny chomiczo-ludzki kołowrotek próbowały jednak udowodnić, że warto było wydać na tę atrakcję 20 zł od osoby. A co ciekawe, tymi osobami, były nie tylko dzieci i wnuki, ale także rodzice i dziadkowie. No cóż, magia Świąt (albo sprzedawanego tu hurtowo na każdym kroku grzańca).
Nie była to jedyna „wesołomiasteczkowa” twarz wrocławskiego jarmarku. Tuż przy ratuszu, w „Bajkowym lasku”, na dużych i małych czekał wyjątkowo hałaśliwy ciuchcio-rollercoaster, a także gra z nagrodami.
Najmniej hałaśliwą i rzucająca się w oczy atrakcją „Bajkowego lasku” było to, czemu zawdzięcza on swoją nazwę, a mianowicie alejka niewielkich budek, w których za szybą zainscenizowane były ruchome scenki z popularnych bajek. Nagrany lektor czytał więc bajkę, w momencie gdy, dajmy na to, ruchomego wilka jedynie ułamek sekundy dzielił od pożarcia ruchomego czerwonego kapturka (dalszy ciąg niestety nie był odgrywany).
No dobrze, ale – jako że wydarzenie na wrocławskim rynku nazywa się Jarmarkiem Bożonarodzeniowym, a nie przypadkiem Bożonarodzeniowym Lunaparkiem – więcej niż elementów wesołego miasteczka było tu rzecz jasna stoisk z wszelkiego rodzaju rękodziełem, jak również maszynodziełem. Stragany z ozdobami i akcesoriami świątecznymi stanowiły jednak tylko niewielki ułamek jarmarkowego przemysłu. Stoiska z ręcznie malowanymi bombkami czy szerokim wyborem świątecznych skarpet i much (także drewnianych) zostały zdecydowanie zdominowane przez wystawy biżuterii, portfeli, wyrobów garncarskich czy podków wykonywanych na żywo przez autentycznego (najprawdopodobniej) kowala.
Aby odwiedzający jarmark nie padli przypadkiem z głodu i dłużej pozostali w zakupowej formie, między stragany z produktami wszelakimi wkomponowano także stoiska z jedzeniem, które uwzględniwszy niehumanitarną wręcz marżę, są chyba jeszcze owocniejszym biznesem od sprzedaży świątecznych i okołoświątecznych akcesoriów. Dwunastu potraw wigilijnych jednak próżno było tu szukać. Jeśli już uświadczyliśmy barszczu czerwonego, to do pary z wielkanocnym żurkiem i to one wraz z bigosem trzymały nawet nie tyle więc bożonarodzeniowy, co po prostu ogólnoświąteczny fason. Poza tym trio królowały dania z grilla (którym ubrania będą nam pachnieć pewnie aż do Gwiazdki), a także chociażby hiszpańskie churros, węgierskie langosze, włoskie panuozzo czy całkiem polskie podpłomyki zapewne z włoską mozzarellą. Oczywiście jeśli ktoś chciałby podnieść sobie poziom cukru, to też jak najbardziej miał ku temu okazje.
Znaczna część odwiedzających targ spacerowała zaś między stoiskami z nienachalnie estetycznymi kubeczkami, do których nalać można było wiele, jednak sądząc po nastrojach (poprawiających się oczywiście w miarę, jak wieczór oddawał nocy pole do popisu), większość wybierała grzaniec.
Zaryzykuję jednak stwierdzenie, że większy niż hektolitry grzańca potencjał do ogrzewania zziębniętych organizmów miała dość nietypowa całoroczna atrakcja, promowana przy okazji jarmarku. Galeria MovieGate zlokalizowana w dawnym niemieckim schronie pod placem Solnym, a więc dokładnie pod wielkim mikołajkowym torem przeszkód oraz jedną z pijalni grzańca, zachęcała potencjalnych turystów nie tylko zainstalowanym współcześnie ogrzewaniem.
Jak na poniemiecki schron przystało, od historii uciec się tutaj nie dało, jednak część historyczna wcale nie zdominowała udostępnionych do zwiedzania podziemi.
Oprócz wyjątkowo przerażających manekinów obrazujących „schronowe realia”, na odwiedzających czekała także wystawa, której w ogóle pewnie nie spodziewałbym się uświadczyć w Polsce, a tym bardziej w poniemieckim schronie. Na tej dość niewielkiej przestrzeni, w ciasnych pomieszczeniach zgromadzono autentyczne (jak wszyscy nas tam zapewniali) rekwizyty i kostiumy rodem z naprawdę znanych filmów i to nie tylko polskiej produkcji. Nie mogłem uwierzyć, że rzucający się w oczy tuż po zejściu na dół przód Astona Martina naprawdę „zagrał” w jednym z filmów z Bondem w roli głównej.
Wyeksponowana tuż obok sukienka Vesper z „Casino Royale” kosztowała aż 230 200 zł, czyli tylko 60 100 zł mniej od frontu Astona (sporą część eksponatów można sobie było za odpowiednie, zazwyczaj kilkusettysięczne sumy kupić sobie „na pamiątkę”). Nie tylko jednak fani 007 znajdą tu coś dla siebie. W innych pomieszczeniach umieszczono chociażby strój Neo z Matrixa czy wyjątkowo okropny łeb Aragoga z Harry’ego Pottera. I na tym spojlerów koniec, bo nie o to tu chodzi, żebym teraz bezmyślnie wypunktował tu wszystkie atrakcje i zepsuł Szaleńcom czytającym tego bloga, a niebędącym jeszcze w MovieGate całą zabawę.
Ostatnią częścią schronu było też małe, podziemne „Centrum Nauki Kopernik”, w którym wyobraźnia i umysł, a czasem także cierpliwość i nerwy, wystawiane były na niejedną próbę. Najważniejszym elementem „naukowego oblicza” schronu był pokaz „Pomocników szalonego Mikołaja”, w ramach którego na potrzebę okresu przedświątecznego prezentację wyjątkowo ciekawych właściwości ciekłego azotu, przyobleczono w mikołajowo-elficką otoczkę. Mimo iż na nas także pokaz zrobił duże wrażenie, nie mieliśmy najmniejszych złudzeń, że nie należeliśmy do grupy docelowej. Zbyt swobodnie rozmawiając wśród widowni złożonej raczej z dzieci i ich rodziców, omal nie zrujnowałem dziecięcych marzeń o przynoszącym prezenty świętym Mikołaju.
W ramach rekompensaty za to, że ani karpia, ani świątecznego swetra na wrocławskim rynku nie uświadczyliśmy, o bożonarodzeniowy klimat zatroszczyły się puszczane z głośników świąteczne hity. Przeplatane one jednak były piosenkami, które niekoniecznie trafiały w świąteczne gusta. Wybitnym wręcz przykładem rozminięcia ze świątecznym decorum muzycznym była, skądinąd bardzo ładna piosenka „Summertime sadness” Lany del Rey. Ani to bowiem summertime, ani tym bardziej sadness, bowiem wszelkie kolorowe stragany i atrakcje rodem z wesołego miasteczka robią wszystko, aby stworzeniu wszelakiemu jakiekolwiek przejawy sadness wybić z głów.
Innym razem „Maleńka miłość” płynnie przeszła w popularny kilka lat temu hit rozgłośni radiowych „La la la”. Związku ze świąteczną atmosferą próżno tu szukać, no chyba że za punkt wspólny uznać autora, który przyjmując pseudonim „Naughty boy” być może domaga się rózgi pod choinkę. Mikołaju, zatkaj uszy!
Jarmark Bożonarodzeniowy – za i przeciw
Jarmark Bożonarodzeniowy we Wrocławiu to z pewnością wieloaspektowe zjawisko, które śmiało może pretendować do statusu: stan umysłu. Odwiedziliśmy go tydzień po jego otwarciu, a wiec ponad trzy tygodnie przed Bożym Narodzeniem i już wtedy ledwo byliśmy w stanie torować sobie drogę w tłumie odwiedzających. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że wraz z upływem czasu wrocławski rynek nie pęknie w szwach, a pomiędzy tłumy turystów wciąż zdoła się wcisnąć tzw. duch Świąt.