Morze, góry i Mazury – mam nieodparte wrażenie, że nasza narodowa wyimaginowana statystyczna rodzina, planując krajowe wczasy, staje właśnie przed tym trójelementowym dylematem, który odznacza się charakterem wybitnie rozłącznym. Trudno byłoby bowiem przenieść góry nad morze. Odwrotna przeprowadzka także wydaje się dość karkołomna. Kiedy zaś decydujemy się na pogodową loterię nad Bałtykiem, ciężko już – poza nielicznymi przypadkami – o jeziorne koło ratunkowe. Podobnie sprawy mają się w przypadku związków jeziorno-górskich, choć i tu są wyjątki, a jeden z nich to akwen z prawdziwej popularnościowej topki. Nie mam tu bynajmniej na myśli Morskiego Oka, które w celach pozaobserwacyjnych, a więc kąpielowych, wykorzystują tylko nieliczni fanatycy dzikiej przyrody i łamania regulaminów.
Jezioro Solińskie – bo o nim będzie tu mowa – według niezależnej opinii jednoosobowej redakcji Następnego Przystanku, pretenduje do miana najsłynniejszego polskiego akwenu górskiego o charakterze funkcjonalnym. Kategoria ta, podobnie zresztą jak sam plebiscyt, została zainaugurowana przez owe skromne ciało redaktorskie, dlatego spieszę wyjaśnić, że charakter funkcjonalny dany zbiornik wodny zyskuje wraz z udostępnieniem możliwości kąpieli i korzystania z różnorodnych jednostek pływających. Znak rozpoznawczy takiego zbiornika to łagodne brzegi, wzdłuż których próżno szukać tabliczek zakazujących zbaczania z wytyczonego szlaku. Zamiast nich, w ilościach hurtowych występują parasole, leżaki, pomosty, rowery wodne i wszystko to, co składa się na krajową definicję słowa „kurort”.
Spis treści:
- Czarna kura, klątwa i jabłka w trumnie – historia i współczesne oblicze zapór wodnych w Myczkowcach i Solinie
- Polsko-indyjska miłość do Bieszczadów – wielkie serce z kwiatów na bieszczadzkiej polanie
- „Tylko nie jedź do Polańczyka” – kultowa miejscowość uzdrowiskowa nad Jeziorem Solińskim
- Jezioro Solińskie – za i przeciw – podsumowanie i mapa
Czarna kura, klątwa i jabłka w trumnie
„Ty Wid’mo! Niech woda pochłonie całą chyżę! Niech zamuli studnie… Niech zatopi całą wieś, wszystkie pola, drogi i przydrożne kapliczki, cmentarze i cerkiew! Niech topilce, topielce i topielczyki po wsze czasy straszą na Twojej ojcowiźnie!” – te nieprzesadnie wierne przykazaniu miłości bliźniego słowa, wedle lokalnej legendy, padły z ust Mychaliny Datkowej pod adresem Tekli Zawiłykowej. Mieszkanki Horodka miały pokłócić się o pewną kurę o kruczoczarnych piórach. Gdyby ktokolwiek upatrzył takowy barwny ewenement przyrodniczy u sąsiada za płotem, pragnę czym prędzej poinformować, że jajko przezeń zniesione szkoda byłoby zmarnować na byle jajecznicę, bowiem nawet jeśli uzyskany na patelni efekt zyskałby oryginalność dzięki całkowicie czarnej barwie, dużo bardziej przydatny mógłby okazać się wykluty z niego Wychowaniec. Nie przypuszczaliście chyba, Miła Czytelniczko i Miły Czytelniku, że kura o czarnych piórach wydaje na świat zwykle kurczaki? Uczestniczki sporu, tym razem w zgodzie – twierdziły, że zamiast żółtego pisklaka, przez skorupkę wyjrzy pewien przyjazny diabełek, którego podstawowym celem ziemskiego bytowania jest strzeżenie objętego diablim patronatem domostwa oraz troska o bezpieczeństwo i dostatni byt jego mieszkańców. Aby wyhodować sobie takiego alternatywnego anioła stróża, wystarczyło jedynie przez trzy tygodnie nosić jajo czarnej kury pod lewą pachą. No i oczywiście być w posiadaniu tejże kury.
Następnego dnia pani Datkowa, zapewne nie bez zaskoczenia, przyznać mogła, że sama jest posiadaczką mocy znacznie większej, niż wszelkie potencjalne zdolności diabelskiego pomocnika. Wczesną międzywojenną Polskę okrążyła bowiem wieść o planach budowy dwóch zapór na rzece San, mających utworzyć elektrownię szczytowo-pompową. Zgodnie z charakterystyką funkcjonowania tego typu zakładów, nadwyżki energii w okresach mniejszego zapotrzebowania, wykorzystywane byłyby do przepompowywania wody z dolnego – mniejszego zbiornika w Myczkowcach, do górnego rezerwuaru w Solinie.
Kłopotliwa kwestia była jednak taka, że inwestycja miała doprowadzić do zalania terenów, na których znajdowały się domostwa obu zwaśnionych kobiet. Ponieważ okazało się, że – nawet powodowana wyrzutami sumienia – Datkowa nie potrafi unieważniać swych klątw ze skutecznością równą ich nakładaniu, nie pozostało jej nic innego, jak dalej realizować się w swojej nowej pasji. Biorąc do pomocy swoją niedawną oponentkę, poczęła złorzeczyć budowniczym oraz samej zaporze.
Wkrótce na budowie pierwszej w harmonogramie zapory w Myczkowcach zaczęły mieć miejsce wydarzenia z kategorii „Przypadek? Nie sądzę!”. Pomimo pieczołowitych wyliczeń inżynierskich, nie doszło do spotkania drążonych z dwóch stron fragmentów 260-metrowego tunelu mającego doprowadzać wodę ze spiętrzonego Sanu do hydroelektrowni. Kierownik robót owe rozminięcie zinterpretował, jako swoje rozminięcie się z powołaniem, co pchnęło go do podjęcia decyzji ostatecznej – samobójstwa, które popełnił w miejscu, gdzie San miał wracać do swojego koryta po zaporowych atrakcjach. Nie trzeba było długo czekać, aż nadwyrężona naprostowywaniem tunelowego odchyłu spółka wykonująca inwestycję zbankrutuje, porzucając projekt. Duet Datkowa-Zawiłykowa mógł rozpoczynać świętowanie, jednak nie warto było tracić czujności. Prewencyjne rzucanie uroków na plac niedawnej budowy mogło okazać się pomocne w celu zapobieżenia ewentualnemu drugiemu podejściu, a przymiarki do takowego rozpoczęto po serii podtopień spowodowanych nadmierną wylewnością Sanu w 1934 roku. Wiedźmowe aktywistki nie musiały sobie jednak zbytnio pluć w brody, bowiem tym razem w krzyżowaniu planów zaporowej inwestycji wyręczyła je druga wojna światowa (nie zakładam wszak, że jej wybuch to ich sprawka).
Komunistyczne władze powojennej Polski postanowiły zdjąć klątwę z bieszczadzkiej ziemi, podejmując się trzeciej próby poskromienia Sanu. Ponieważ, jak wszyscy wiemy – zapora istnieje po dziś dzień – nie będzie szczególnym spoilerem oznajmienie już w tym momencie, że ta – jedna z flagowych inwestycji PRL-u się powiodła, o ile za sukces uznać sam fakt wykonania prac budowlanych, a nie sposób ich przeprowadzania. Siła sprawcza gniewu czarownic z Horodka tym razem jakby przygasła. Ponadto, można było odnieść wrażenie, że trzecie podejście, w uznaniu heroicznego uporu budowniczych, zostało przez Los wynagrodzone statusem „tym razem nie będę przeszkadzał, a może nawet postaram się pomóc”. Pomoc ta objawiła się pod postacią dawnego mieszkańca Uherzec Mineralnych, który w obawie przed zbliżającymi się hitlerowcami ukrył na strychu swojego domostwa porozrzucaną w biurze upadłej spółki dokumentację budowlaną. Choć później wyemigrował do Szwajcarii – na wieść o przejściu projektu na Sanie w fazę „do trzech razy sztuka”, udostępnił budowniczym zachomikowany skarb, a techniczne oraz gospodarcze uzasadnienie koncepcji dwóch sąsiadujących ze sobą zapór okazało się ponadczasowe.
Pierwszy etap – budowa zapory i hydroelektrowni w Myczkowcach – rozpoczął się w 1956 roku. Już pięć lat później mniejsza z zaporowych sióstr stawiała czoła rzecznemu nurtowi, a siły robotnicze przekierowywano na etap soliński.
Szybki rzut oka na mapę pokazuje absolutną deklasację powierzchniową Jeziora Myczkowskiego przez aż około jedenastokrotnie rozleglejsze Jezioro Solińskie. Można więc było przypuszczać, że skala trudności drugiej fazy inwestycji okaże się wprost proporcjonalna do jeziornej zależności wielkościowej. Faktycznie – na etapie budowy większej z zaporowych sióstr – ku uciesze wiedźmowego duetu z Horodka – lifting Sanu wiązał się z wieloma problematycznym kwestiami. Wodna pierzyna nakryć miała przecież nie tylko wiedźmowy zaułek, ale także wiele innych okolicznych wsi. Do przymusowej przeprowadzki szykowało się niemal trzy tysiące osób, realizując klasyczny w psychologii mechanizm radzenia sobie ze stratą. Po początkowym szoku i wyparciu wizji rodzinnego domostwa zalanego metrami sześciennymi wody, częstokroć następowały próby zapobieżenia podtopienia tak cennej ojcowizny.
Obwieszczający wysiedleńcze decyzje panowie w prochowcach pozostawali jednak nieczuli na argumenty natury sentymentalnej, zapewniając jednocześnie mieszkańcom rekompensaty, przyznawane jednak – co nie powinno nikogo dziwić – na subiektywnych zasadach. Wedle lokalnych relacji, domy trzeba było zrównać z ziemią własnoręcznie, pozostawiając robotnikom pusty plac. Ci, którzy nie zdobyli się na samodzielne zburzenie rodzinnego gniazda, zyskiwali surrealistyczną możliwość obserwowania, jak ciężki sprzęt budowlany zrównuje z ziemią dorobek ich życia. Choć wokołosolińskie działania wysiedleńcze nie nosiły być może zbyt wielu znamion przeprowadzanej niewiele wcześniej w tych stronach akcji Wisła, na pewno były też dalekie od ukierunkowania na potrzeby przesiedlanej ludności.
Wyburzając prywatne domostwa, robotnicy podnieśli rękę na tradycję i ludzkie wspomnienia, zaś niszcząc okoliczne świątynie, posunęli się o krok dalej, igrając z sacrum. Środki sprawcze były więc odpowiednio do sytuacji dopasowane. W wysadzeniu kościoła w Wołkowyi brał udział około pólłtoratysięczny kordon połączonych sił milicyjnych i wojskowych, a całą akcję odgrodzono od publiczności zasłoną dymną i gazami łzawiącymi. Konsternację budzi nie tylko rozmach desakralizacji, lecz także fakt, iż nie wszystkie z wyburzonych budowli świątynnych zostałyby finalnie pochłonięte przez soliński zalew. Przy niższym poziomie wód, z tafli jeziora wyłaniają się zaś ponoć resztki kaplicy zalanego klasztoru sióstr ze zgromadzenia świętego Wincentego à Paulo.
Ani bezwzględni negocjatorzy, ani milicja czy wojsko nie byli za to potrzebni do konfrontacji z… pochowanymi na okolicznych cmentarzach nieboszczykami, którzy przyjęli bierną postawę wobec odgórnych decyzji. Objęcie ich akcją-przeprowadzką było zaś konieczne nie tylko ze względów etycznych, lecz także sanitarnych. Ekipy ekshumacyjne nie wsławiły się jednak zbytnim profesjonalizmem, chociażby pomijając w swych działaniach cmentarz w Sokolem, który – jak wynikało z obliczeń – nie miał znaleźć się pod wodą, a jednak się znalazł, a wraz z nim liczne dryfujące później po jeziorze czaszki czy piszczele. Innym razem – jak relacjonował legendarny bieszczadnik, Henryk Victorini – robotnicy wykorzystali wykopane trumny, jako skrzynki na jabłka i gruszki z okolicznych sadów.
Lokalne tragedie przykrywała oczywiście kurtyna milczenia, rozgłaszająca wszem wobec propagandę sukcesu. Korzyści z inwestycji miały być przecież ogromne i dotyczyć także okolicznej ludności, prowadząc nie tylko do ograniczenia powodzi w regionie, ale także do rozwoju lokalnej turystyki. Apogeum komunistycznej symboliki osiągnięto datą oficjalnego ukończenia budowy, które miało miejsca dokładnie 22 lipca, co chwalebnie dla ówczesnej władzy i całkiem oczywiście nieprzypadkowo, zbiegło się rocznicą ogłoszenia manifestu PKWN. Dwa tysiące robotników, siedem koparek, czterdzieści dwie wywrotki, trzynaście ładowarek… – wyciąg z budowlanego inwentarza robi wrażenie, podobnie jak efekt prac – zapora numer jeden w skali kraju. Betonowa ściana o imponujących rozmiarach (664,8 metra długości i 81,1 metra wysokości) doprowadziła do powstania największego w Polsce sztucznego zbiornika, zwanego „bieszczadzkim morzem”.
Dziś „bieszczadzkie morze”, a może wręcz Morze Bieszczadzkie, stanowi turystyczną Mekkę Bieszczadu. Choć południowo-wschodni kraniec Polski nigdy nie cieszył się specjalną popularnością wśród odwiedzających, zatrzymanie w jego obrębie hektolitrów wody, zanęciło przyjezdnych do tego stopnia, że przyjeziorne mieścinki w niczym nie ustępują typowym miejscowościom nad Bałtykiem czy w Tatrach.
Choć współczesność przyjęła w swe ramiona zapory, jeziora i bijące przy ich udziale turystyczne serce regionu, pamięć o nietkniętej ludzką ręką dolinie Sanu dogorywa powoli, tląc się wciąż w mieszkańcach pamiętających epokę przedbetonową. Powstały z inicjatywy Wandy Matusik ludowy zespół stał się oazą dla kobiet przesiedlonych z terenów zalewowych. Tematyka ich pieśni nikogo chyba nie zaskoczy – panie wspominały Solinę, jak utraconą Arkadię, a jeden z utworów tęskno rozpoczynają słowa: „Ja już więcej po Solinie spacerować nie będę, już więcej nie będę…”. Zygmunt Podkalicki, na widok bieszczadzkiego morza, najchętniej dołożyłby do niego jeszcze kilka słonych kropli – własnych łez cisnących się do oczu na myśl o dawnym życiu: „Serce pęka! Tam tylko wielka głębia, a ja ciągle widzę swój dom. Czterysta metrów od brzegu, palcem mogę wskazać i się nie pomylę…”.
Polsko-indyjska miłość do Bieszczadów
Widoczne z oddali, wielkie, ułożone z roślin serce pokrywające jedno z bieszczadzkich zboczy to doprawdy nie był widok, który spodziewałem się ujrzeć, jadąc drogą z Myczkowiec do Soliny. Zapadła w trybie przyspieszonym decyzja była oczywista: zjazd na półminutowy postój fotograficzny, który – jak miałem nadzieję – nie zostanie objęty opłatą parkingową. Błyskawiczne zatrzymanie faktycznie podlegało abolicji, choć nawet zgodna z cennikiem kwota byłaby warta poniższego zdjęcia z uwagi na historię, jaką skrywa owe ponadprzeciętnych rozmiarów kwieciste wyznanie.
Ona – Polka, on – mieszkaniec Indii. Miłość tych dwojga odrzuciła na bok bariery kulturowe czy językowe. W historii ich wspólnego życia najbardziej zaskakuje chyba jednak fakt, że na swoje miejsce na ziemi zgodnie wybrali właśnie Bieszczady. Krainę tę pokochali do tego stopnia, że zapragnęli zarażać swą pasją przyjezdnych – tak powstał niespotykany w bieszczadzkich realiach kompleks hotelowy ulokowany w kilku kopulastych pawilonach oraz strefa SPA – całość pod patronatem indyjskich wpływów oraz polskim szyldem „Solinianka”.
Dalsze plany rozwoju były równie ambitne, co polsko-indyjskie podwaliny całej inwestycji. Bieszczadzcy miłośnicy, na zakupionym fragmencie góry Suche Berdo zapragnęli wybudować kolej linową, ośrodek narciarski oraz wieżę widokową. Urzędnicza niechęć pokrzyżowała jednak dziesięcioletnie starania Marii o pozwolenia na budowę. Pocieszając swą zdruzgotaną żonę, indyjski bieszczadnik zaproponował, by na niezagospodarowanym zboczu pod postacią wielkiego serca z krzewów upamiętnić tego z małżonków, który prędzej opuści ziemski padół. Nie przypuszczał wtedy, że to jemu przypadnie w udziale wypełnienie ogrodniczej obietnicy. I że wartość danego słowa będzie musiał Udowodnić tak szybko. Maria odeszła nagle, a tęskniącemu mężowi pozostało pielęgnować pamięć o ukochanej, dbając o ich wspólną bieszczadzką oazę.
„Tylko nie jedź do Polańczyka”
Niejeden już głos słyszałem w swoim życiu na temat osławionej ucieczki w Bieszczady. I nie mam tu bynajmniej na myśli popularnego hasła, które niedługo zacznie pojawiać się chyba nawet na zeszytach szkolnych, o ile jeszcze tego nie zrobiło. W ostatnim czasie głosy etatowych bieszczadników znacznie się nasiliły. Kto by pomyślał, że podczas niedawnej gruzińskiej wyprawy poznam tak wielu miłośników bieszczadzkich wędrówek. Na koronę królowej Bieszczadu bezdyskusyjnie zasługuje pewna szczecinianka mogąca pochwalić się aż kilkunastoma wycieczkami po najdłuższej przekątnej Polski.
Ponieważ w czasie objazdówki po Gruzji, swoją pierwszą skrajnie południowo-wschodnią krajową eskapadę miałem jeszcze przed sobą, moi nowo poznani towarzysze czuli się zobowiązani przekazać niedoświadczonemu koledze kilka wskazówek. Słuchałem uważnie, a najbardziej w pamięć zapadły mi powtarzające się często słowa: „Karol, tylko nie jedź do Polańczyka – tam to najgorsza komercja”.
Nie zgadniecie, Miła Czytelniczo i Miły Czytelniku, gdzie przyszło mi spędzić dwie noce w pobliżu solińskiego centrum bieszczadzkich atrakcji. Ja wiem, że może to wyglądać, jakbym chciał zrobić na złość tak szczerze i od serca radzącym mi osobom. Cóż jednak poradzić, że to przede wszystkim baza noclegowa w Polańczyku jest w stanie pomieścić podróżnych, którzy w sezonie swojego wyjazdu nie zaplanowali przypadkiem z półrocznym wyprzedzeniem. Szkoda byłoby ominąć czołowe bieszczadzkie jezioro, dlatego z pełną premedytacją zamierzałem wpakować się prosto w paszczę lwa imieniem Komercja.
Biorąc pod uwagę czarny polańczykowy PR, wydawać by się mogło, że nie ma nic gorszego, niż dotarcie do bieszczadzkiej stolicy kiczu i tandety w wysokim sezonie, w weekend i to jeszcze nie byle jaki, bowiem przypieczętowany obchodami Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Tak jest, było późne popołudnie w niedzielę piętnastego dnia sierpnia, kiedy czerwony koreański bolid wdrapał się pod całkiem stromy kamienisty podjazd prowadzący na parking pensjonatu Willa Nova. Nazwa ta pojawiła się tu nieprzypadkowo, bowiem jest to jedna z niewielu opcji w polańczykowej ofercie noclegowej zapewniająca gościom przespane noce. Położenie na wzgórzu oddalonym od powszechnego zgiełku gwarantuje nie tylko oczekiwany chyba od ucieczki w Bieszczady święty spokój, ale także widok znacznie lepszy niż ten z balkonu niejednego turystycznego molocha.
Nie wybrałem się jednak przecież wprost do paszczy lwa, żeby głaskać jego ogon. Przeznaczenie, przed którym nie sposób w Polańczyku uciec, ma kształt kartki A2 – taki bowiem format przyjął plan wypoczynkowego centrum, które od 1974 roku szczyci się mianem uzdrowiska. Niezbyt dobrze znoszący nadmierne powiększanie schemat, usiłujący odwzorować rzeczywistą siatkę ulic i obiektów użyteczności publicznej, prawie w całości poświęcony był kluczowym z punktu widzenia kuracjuszy sanatoriom. Choć na sąsiednich darmowych wydawnictwach w nowoczesnym punkcie informacji turystycznej, na dwukrotnie mniejszych drukach, zmieściła się cała okolica Jeziora Solińskiego, mnogość polańczykowych ośrodków nie pozwoliła na takową oszczędność. Niektóre hotele i pensjonaty, swymi szyldami zdawały się, nierzadko oczywiście CAPS LOCKIEM, adorować seniorską godność. Czyż „Jawor” nie kojarzy się ze stabilnością, dostojeństwem i godnością wielowiekowych drzew, a „Dedal” z życiową mądrością, rozsądkiem i doświadczeniem?
Weekendowy wymiar kary okazał się naprawdę łagodny, bowiem większość świątecznych odwiedzających zajęła już pokornie miejsca na prostej startowej w korku wyjazdowym, którego długość pokrywała się z długością głównej drogi w Polańczyku, prowadzącej niemal przez cały wcinający się w Jezioro Solińskie półwysep zwany lokalnie Cyplem. To właśnie kierunek przeciwny do samochodowej kolumny przemieszczającej się – bez koloryzowania – wolniej od tempa niespiesznego sanatoryjnego spaceru stanowił koronną dyscyplinę w polańczykowym memoriale.
Integracja z kurortowym klimatem przebiegała w mojej świadomości na tyle intensywnie, że kiedy odrywałem wzrok od kolorowych stojaków, restauracyjnych szyldów czy automatów do gry, nie mogłem pozbyć się wrażenia, jakoby oczekujące na komunikacyjne zmiłowanie pojazdy przeobraziły się już w stały element lokalnej małej architektury, dołączając do latarni, ławek czy stoisk handlowych. Warto jednak zaznaczyć, że liczebność czterokołowych koralików zakorkowanego paciorka okazała się bezkonkurencyjna nawet wobec pamiątkarskich straganów, których jest tu przecież cała masa. Pojedynek ten byłby o wiele bardziej sprawiedliwy, gdyby do walki z potęgą motoryzacji oddelegować nie stragany ogółem, lecz na przykład oferowane na nich magnesy czy imienne breloczki.
O status uzdrowiskowego centrum wydarzeń walczy amfiteatr położony atrakcyjnie nad brzegiem jeziora w portowo-fontannowych realiach.
Nagrodą za dotarcie na Cypel Polańczyka są kojące nerwy widoki, a także możliwość zasmakowania esencji kurortowych atrakcji.
Jezioro Solińskie – za i przeciw
Solina i Polańczyk bezdyskusyjnie zasługują na miano dwóch biegunów, wokół których następuje polaryzacja ruchu turystycznego w rejonie Jeziora Solińskiego. Nie oznacza to oczywiście, że są to jedyne miejscowości wzdłuż jego wybrzeża, oferująca turystom dach nad głową. Śmiem jednak przypuszczać, że nawet miłośnicy ustronnie położonych miejsc noclegowych, wybierają tę lokalizację z uwagi na walory, jakie oferuje największy sztuczny zbiornik w Polsce i których deprecjonować nie śmiem. Jestem wręcz bliski stwierdzenia, że przyjmowanie wokołosolińskich atrakcji turystycznych, w ograniczonych i kontrolowanych dawkach może okazać się naprawdę przyjemne.
[Google_Maps_WD id=34 map=31]
Źródła:
- Janik M., Największe SERCE w Bieszczadach – romantyczna historia z Soliny, http://korsosanockie.pl/wiadomosci/najwieksze-serce-w-bieszczadach-romantyczna-historia-z-soliny-foto/v5pbnyC5i4MNFRDM3JAI
- Jamroży A., Bieszczadzki eko-mural – nowa atrakcja na Solinie, http://bieszczady.land/bieszczadzki-eko-mural-nowa-atrakcja-na-solinie/
- Kowalski P., Urlop nad… Morzem Bieszczadzkim. Sprawdź, co skrywa Zalew Soliński, http://national-geographic.pl/traveler/artykul/bieszczadzkie-morze-dlaczego-warto-odwiedzic-zalew-solinski
- Krawczyk P., Popularne serce z krzewów w Bieszczadach kryje w sobie piękną historię, http://rzeszow.citybuzz.pl/historia/popularne-serce-z-krzewow-w-bieszczadach-kryje-w-sobie-piekna-historie/
- Matusiak D., Samotnik znad zatoki, http://dzikiezycie.pl/archiwum/2003/sierpien-2003/samotnik-znad-zatoki
- Parol A., Bieszczadzkie historie – Zapory wodne w Solinie i Myczkowcach, http://goryiludzie.pl/2015/10/bieszczadzkie-historie-zapory-wodne-w-solinie-i-myczkowcach.html
- Potaczała K., Jak 50 lat temu zatapiano Solinę. Długo jeszcze potem wypływały czaszki, kości…, http://sanok.naszemiasto.pl/jak-50-lat-temu-zatapiano-soline-dlugo-jeszcze-potem/ar/c15-7813792
- Potaczała K., Opowieść o tym, jak się żyło w Solinie przed budową zapory, http://plus.nowiny24.pl/opowiesc-o-tym-jak-sie-zylo-w-solinie-przed-budowa-zapory/ar/c15-6088485
- Socha A., Zapory w Myczkowcach i Solinie – budowa, http://twojebieszczady.net/zapora.php
- Szechyński P., Solina i okolice, http://twojebieszczady.net/solina.php
- Sztandera K., Polski, ekologiczny mural w Bieszczadach jednym z największych na świecie. Powstał dzięki PGE, http://innpoland.pl/118855,polski-ekologiczny-mural-w-bieszczadach-jednym-z-najwiekszych-na-swiecie-powstal-dzieki-pge-zobacz-zdjecia
- Tworek S., Ogromne serce w Myczkowcach przyciąga turystów z całej Polski, http://sanok.naszemiasto.pl/ogromne-serce-w-myczkowcach-przyciaga-turystow-z-calej/ar/c7-7818214
- Zalesiński Ł., Jak władze PRL cywilizowały Bieszczady?, http://podroze.onet.pl/gdzie-na-weekend/bieszczady-w-prl-budowa-drog-zapora-jezioro-solinskie-petla-bieszczadzka/e2xw7zh
- http://bieszczader.pl/najwieksze-serce-w-bieszczadach-historia-romantyczna-z-soliny/
- http://budowle.pl/budowla/zapora-w-solinie
- http://cire.pl/artykuly/serwis-informacyjny-cire-24/101890-mural-ekologiczny-powstaje-na-zaporze-w-solinie
- http://dobrapogoda24.pl/artykul/zapora-solina-historia-zdjecia
- http://korsosanockie.pl/wiadomosci/co-kryje-wnetrze-zapory-solinskiej-zdjeciawideo/uv6NVdc1fVd3TCxxTBiy
- http://naszebieszczady.com/solina/
- http://polskie-jeziora.pl/jezioro-myczkowskie
- http://polskie-jeziora.pl/jezioro-solina
- http://sanatoria.com.pl/facility/sanatorium-uzdrowiskowe-dedal-polanczyk
- http://sanatoriumdedal.pl/o-nas/