Jako że to w Manchesterze postawiłem swój pierwszy krok w wyspiarskiej rzeczywistości, to właśnie on usiłował wyrobić w mojej świadomości jakieś spójne o sobie zdanie. W czasie całego pobytu przekonałem się jednak nie tylko o tym, że nie ma czegoś takiego, jak spójność wizerunkowa Manchesteru, ale także o tym, że nie jestem w stanie wyróżnić jakiegoś charakterystycznego symbolu miasta.
Może takim miejscem jest tak charakterystyczna dla Anglii katedra? Ale przecież takie katedry są w wielu tutejszych miastach. Może wybudowany w podobnym stylu okazały ratusz? Może jakiś wyróżniający się park, plac, skwer? Może jakieś muzeum? Galeria sztuki? Galeria handlowa? Zmodernizowane doki czy może tradycyjna zabudowa dzielnic mieszkaniowych? A może wreszcie stadion? Tylko znowu który – jako że Manchester jest domem dla spoconych facetów biegających za piłką zarówno w barwach City, jak i United. Zanim utoniemy w morzu „może”, czas położyć kres tym domysłom, bo chyba żaden z tych elementów nie wybija się jakoś nadmiernie ponad inne. A może (no nie, znowu) właśnie w tym braku jednoznacznego centrum uwagi jest pewien charakter miasta i jego niepowtarzalność?
Pozostaje jeszcze odrębna kwestia. A odrębna, bo z wyodrębnianiem ma do czynienia. Bardzo ciężko jest bowiem określić, gdzie tak w zasadzie kończy się centralnie położony w manchesterskim układzie planetarnym główny ośrodek miejski, a gdzie zaczynają się pomniejsze ośrodki satelitarne, nieróżniące się raczej w kwestii zabudowy od miasta-matki. Próbują one zachować odmienność za sprawą własnych urzędów miejskich, lecz tak naprawdę jeżdżąc po całym kompleksie, ciężko jest odgadnąć, którędy przebiegają poszczególne granice.
Warto w tym miejscu dla zobrazowania sytuacji wspomnieć o pewnej planetarnej komplikacji. Otóż stadion Manchesteru United leży już w Old Trafford, które położone jest z kolei w Trafford, które jest za to częścią Greater Manchester, nie zaś samego Manchesteru. Ktoś sprawił więc klubowi wielki prezent, pozostawiając w nazwie po prostu „Manchester United” (choć oczywiście sam stadion nazwę swą zawdzięcza Old Trafford, na którego terenie jest położony).
Być może cała sztuka rozgraniczenia tych niemal jednorodnych w swej różnorodności części znana jest tylko władającym adresowymi hieroglifami urzędnikom. Aby jednak pospólstwu oszczędzić konieczności wtajemniczania się w tajniki tej niezwykłej sztuki ukłuto wspomniany już wcześniej termin „Greater Manchester” obejmujący w swej genialności cały kompleks hrabstwa metropolitalnego. A może to wręcz celowe działanie tych którzy posiedli tę magiczną wiedzę? Wszak w średniowiecznych cechach nie sypano tytułami mistrzów na prawo i lewo.
Poza zawirowaniami administracyjnymi, swoje trzy grosze do manchesterskiego kotła rozbieżności dorzucili także imigranci. Mieszanka kulturowa rzuca się w oczy na pierwszy rzut oka. Ma ona jednak niekiedy inny charakter niż się można było spodziewać. Pomijając oczywiście miejsca, które wyglądają jak kulturalny i cywilizacyjny patchwork (szczególnie centrum miasta), w Manchesterze znajdują się również swoiste enklawy patchworkowych indywidualności.
Dobrym przykładem jest tu chociażby dzielnica żydowska położona w północnej części miasta wyznaczona niejako przez wielki świecznik chanukowy umieszczony na skrzyżowaniu Leicester Road i Bury Old Road, który daje do zrozumienia, że w tym miejscu ze świecą (a może i świecznikiem) szukać przedstawiciela innej religii.
Pełna wąskich uliczek, wielkich wystawnych domów (choć utrzymanych w dalszym ciągu w wyspiarskim klimacie) i vanowatych samochodów stojących niemalże na środku drogi. Często są to sprowadzane bezpośrednio z Japonii Toyoty, które potrafią perfekcyjnie połączyć dwie cechy: mydelniczkowatość i kubaturę kartonowego pudełka. Pozostaje jednak pytanie: czy samochody powinny łączyć w sobie takie właśnie cechy? A może owe obłe, wręcz „uśmiechnięte” samochody mają być przykrywką dla wyjątkowo nieuśmiechniętego i nerwowego stylu jazdy Żydów? Jeżeli więc pod pobliskim sklepem stoją takowe przerośnięte kanciaste mydelniczki, to znaczy, że Żydzi przyjechali właśnie na zakupy, przypieczętowując zapewne po drodze miano jednych z najgorszych kierowców w Anglii.
W swojej dzielnicy Żydzi czują się niemal jak we własnym kraju: mają własne szkoły, w których dzieci od rana śpiewają jak zahipnotyzowane, a dookoła rozsiane są synagogi. To miejsce, w którym tradycyjnie ubrany wyznawca judaizmu, w cylindrze, z pejsami i frędzlami nie jest nowością, lecz pewnikiem. Niemal jedyną odmianą są ochroniarze stojący przy wejściach do synagog w czasie uroczystości. Nosić im zaś przyszło klasyczne, pospolite kamizelki odblaskowe nieposiadające ani pół zacnego frędzla.
Nie tak daleko od dzielnicy żydowskiej, w południowej części Bury New Road znajdują się zaś same sklepy muzułmańskie. Arabowie opanowali też niemal w całości mniejsze sklepiki w całym Manchesterze, a bardzo często także stacje benzynowe, poczty czy nawet markety. Wolą jednak nie pracować dla dużych pracodawców, takich jak na przykład Tesco, aby nie brać udziału chociażby w procederze sprzedaży alkoholu. Z tego powodu preferują raczej własne sklepiki, w których pod ladą kwitnie (w przenośni, lecz i niemal dosłownie) branża narkotykowa. Częstokroć mieszkają także w zapewnionych przez państwo mieszkaniach, które za wszelką cenę próbują pomieścić ich liczne rodziny. Zdarza się także, że muzułmanie na każdą z żon pobierają tutaj zasiłek, mimo że poligamia jest w Wielkiej Brytanii zabroniona.
Kolejną enklawą kulturową jest dzielnica chińska, w której charakterystyczna pagodowata brama stanowi swoisty portal do skośnego zakątka rzeczywistości. Jednak kiedy jeździliśmy po Manchesterze, wiele razy pytałem, czy to już Chinatown. Słyszałem wtedy: „nie, to tylko chiński market”, „nie, to po prostu miejsce z chińskimi knajpami”. Zatem, krótko mówiąc, Chińczyków spotkać można tu wszędzie, także „pod postacią” ich wszechobecnej kultury.
Wielu jest też Murzynów oraz przedstawicieli europejskich (wreszcie) krajów. Manchester nie jest zatem w żadnym razie jednolity. Ciężko więc wstać i wyjść sobie ot tak na spacer po osiedlu. Bo a to dzielnica żydowska, a to bastion Pakistańczyków, do którego lepiej na wieczorny spacer z angielskim odpowiednikiem Azorka się nie zapędzać. Chociaż jeśli chodzi o spacery z psami, to chyba najlepiej omijać wtedy Chinatown…
Pomiędzy tymi wszystkimi osobliwościami rozsiani są także, o wiele mniej wyróżniający się spomiędzy przybyszów z Afryki i Azji, Polacy. Społeczność polska nie jest aż tak zwarta na co dzień, jak chociażby mieszkańcy Chinatown, ale za to momentem, w którym gromadzą się wszyscy razem, jest niedzielna msza święta. Chociażby w St Anne’s Parish Hall Polacy niejako „wynajmują” jedną godzinę na mszę w naszym języku. Z tą tylko różnicą, że nie wiedzieć czemu nasi księża nie opanowali tam jeszcze używania mikroportów i jedynie szczęśliwcy z pierwszych rzędów są w stanie cokolwiek usłyszeć. Na pozostałe, angielskie msze cywilizacja już za to dotarła.
Inny zaś kościół – działająca od 1947 roku parafia Bożego Miłosierdzia – jest już typowo polski i w zachowaniu polskości nie przeszkadza mu nawet to, że sąsiaduje przez płot z świątynią sikhijską. Gdzieś w tym kulturowym bluszczu torują więc sobie drogę polscy chrześcijanie.
Kościół ten jest całkiem spory i – co budujące – w czasie mszy zapełnia się po brzegi. Średnia wieku wydawała się być jednak niższa niż w Polsce, na co pracowali młodzi rodzice z dziećmi. Niestety często byli to też samotni rodzice lub jedno z dwojga rodziców, co wiele mówi o sytuacji Polaków za granicą. Można było jednak spotkać także starszych ludzi, którzy osiedlili się tutaj po wojnie i mieszkają na Wyspach aż do teraz.
Msza była niemal identyczna, jak u nas. Ciekawym elementem była uroczysta procesja z darami niesionymi przez rodowitych, ludowo odzianych Słowian.
Taca zaś nie powinna się nazywać tacą, tylko co najwyżej workiem lub subtelniej – woreczkiem. Ofiarę wrzuca się bowiem do miniaturowego mikołajowego worka zaczepionego na coś w rodzaju szczypiec do grilla stanowiących uchwyt, dzięki któremu wierni przekazywali sobie woreczek (kościelny podawał jedynie woreczek szczęśliwcom siedzącym z brzegów ławek i na tym jego „tacowa” rola się kończyła). Woreczki wykonane były ze skóry lub też tworzywa imitujące skórę na tyle dobrze, że do pełni szczęścia brakowało tylko logo Wittchen. Dla odróżnienia natomiast, taca zbierana po mszy (na cel „okazyjny”) odbyła się z pomocą woreczków w innym kolorze (ciekawe czy na trzecią tacę też byliby gotowi).
Warto też dodać (i informacja ta zasługuje na oddzielny akapit), że ogłoszenia parafialne były krótsze od mszy, a ich papierowa wersja wraz z wyszczególnioną sumą pieniędzy zebraną do mikołajowych woreczków rozdawana była przy wyjściu z kościoła.
Społeczność Polaków jest tu bardzo zżyta o czym świadczy fakt, że po mszy większość udała się w atmosferze ożywionych rozmów do swego rodzaju świetlicy, gdzie czekały ciasta, herbata i kawa przygotowane przez harcerzy oraz typowo polski obiad. Sala wielkościowo zbliżona do kościoła utrzyma była w iście boazeriowo-gierkowym stylu. Kiedy więc podają tam schabowego z ziemniakami to poziom polskości sięga zenitu.
Polaków widać tu jednak nie tylko w niedziele i od święta, lecz niemal wszędzie, choć nieczęsto w większych zbiorowościach czy grupach społecznych. Czasem niestety da się ich rozpoznać po pewnych słowach kluczowych zaczynających się najczęściej na jedenastą literę alfabetu.
To znamienne, że o Anglikach w Manchesterze wspominam na samym końcu, ale tak to właśnie wygląda, jakoby wpasowali się oni w miejsca, które pozostały po wydzieleniu swoistych enklaw dla obcokrajowców. I tak tradycyjne dywanowe dzielnice typowo angielskich domów są niemal wszędzie, ale ich mieszkańcy mają coraz większe podstawy, aby czuć się nieswojo we własnym państwie.
O ile w ogóle są Anglikami.
Na końcu chciałbym zaznaczyć, że nie mam na celu obrażania żadnej ze wspomnianych mniejszości narodowych. Przedstawione informacje bazują na opiniach mieszkających tam Anglików i informacjach od nich uzyskanych lub też na moich własnych odczuciach. Opinie te zależne są od indywidualnych światopoglądów, dlatego zdaję sobie sprawę z tego, że mogą one budzić niechęć osób o innych poglądach. Nie mam jednak na celu generalizacji ani stereotypowego przedstawienia poszczególnych ras i kultur, lecz jedynie opisanie tych przypadków, z którymi miałem do czynienia.