Plany na pierwszy dzień (a w zasadzie na wieczór pierwszego dnia) w Lizbonie mieliśmy aż nader ambitne, jednak bycie przywitanym na portugalskiej ziemi przez zapierający dech w piersiach zachód Słońca na Cabo da Roca (wysunięty najdalej na zachód punkt Europy kontynentalnej, uważany niegdyś za koniec świata) jest jak najbardziej warte napiętego grafiku. Wszystko mieliśmy zaplanowane co do minuty, włącznie z tym, że jedno małe spóźnienie mogło zaowocować przerodzeniem się zachodu na końcu świata w noc na końcu świata.
Sprawy zaczęły się wymykać spod kontroli już na stacji metra, tuż po wyjściu z lotniska. Kolejka nowo przyjezdnych do automatów biletowych to co najmniej 15 minut opóźnienia, a fakt, że każdy musiał najpierw zapoznać się z wyjątkowo zagmatwanym systemem biletowym (o nim innym razem), to kolejne 10 minut zwiększające nasze szanse na noc pod gołym niebem.
Kiedy do reszty znudziło mi się fotografowanie kolejki do biletomatów i przestępowanie z nogi na nogę, zapoznałem się już nawet z wymalowaną na ścianach stacji galerią karykatur sławnych Portugalczyków autorstwa Antónia Antunesa. Sławnych jak sławnych – o Pardalu Monteiro czy Cassino Branco nigdy nie słyszałem, a nagłe posunięcie się kolejki sprawiło, że nie dane nam było zapytać o nich wujka Google’a. Ważniejszy był chrzest bojowy w lizbońskiej komunikacji.
Drobne zagmatwanie w wyjściach z metra na stacji docelowej (na Ratuszu Arsenał bym się nie zgubił) doszczętnie przekreśliło nasze szanse na zameldowanie w hotelu i zostawienie bagaży jeszcze przed wyjazdem na Cabo da Roca. Konfrontacja zachodu Słońca w towarzystwie wszelkich form bagażu podręcznego, jakie tylko akceptuje Ryanair, i przemiłego wieczorka zapoznawczego w pokoju hotelowym, była bezlitosna dla wieczorka. Zadzwoniłem więc pod numer podany na booking.com jako kontakt z hotelem. Co prawda tuż po dokonaniu rezerwacji dostałem maila z kodem do domofonu oraz informacją, że aby skorzystać z self check-inu, należy skontaktować się z hotelem co najmniej dwa dni przed przyjazdem. Co jednak szkodziło spróbować? Głos ze słuchawki, bezlitośnie krzywdząc język angielski, zapewniał, że zaraz wyśle na mojego maila kody do drzwi wejściowych (halo, przecież ten kod już mam) oraz do sejfu, gdzie schowa nasze karty do pokoju. Po chwili usłyszałem powiadomienie o przyjściu maila, w nim dużo treści, jakieś adresy, których przescrollowanie uspokoiło nas i zawróciło nasze kroki z drogi do hotelu wprost do dworca Rossio, skąd odjeżdżają pociągi do Sintry. Ta subtelna zmiana planów zaowocowała koniecznością dostosowania naszych ubiorów do portugalskiego klimatu w dworcowej toalecie za pół euro od łebka. Wrześniowa ulewa żegnająca nas na lotnisku w Modlinie odbiegała bowiem zdecydowanie od lizbońskiego trzydziestostopniowego upału.
Samo Cabo da Roca oraz nieprzeciętne zdolności artystyczne kierowców autobusów, z których korzystaliśmy zdecydowanie zasługują na oddzielny rozdział. Kilka minut obserwowania zachodu Słońca na skałach przylądka warte było wszelkich poświęceń, jak również tego, co dopiero potem miało się wydarzyć.
Droga powrotna z Sintry choć trwała te same 40 minut, co droga do niej przed paroma godzinami, dłużyła się nam niemiłosiernie. Skoro już emocje nieco opadły, znaleźliśmy wszak chwilę, żeby na spokojnie wczytać się w maila od hotelu. Owy mail sprawił jednak, że emocje na nowo powróciły, tym razem negatywne, bo napędzane już nawet nie perspektywą nocy spędzonej na Cabo da Roca, tylko na jakiejś dowolnie wybranej lizbońskiej uliczce.
Już sam nagłówek przysporzył nam ogromu wątpliwości, czy aby na pewno dostaliśmy kody do właściwego hotelu, jako że organizacja Portugal Ways dysponuje wieloma obiektami zarówno w Lizbonie, jak i w całej Portugalii.
Sugerował bowiem, że wysłano go z obiektu położonego 2 kilometry od miejsca, które zdaniem bookingu oraz mojego konta w banku miało zapewnić nam dach nad głową. Z kolejnymi linijkami maila było już tylko gorzej – przydzielony nam kod do drzwi okazał się dwa razy dłuższy niż ten z wiadomości wysłanej nam tuż po dokonaniu rezerwacji, a stopka maila po raz kolejny zasugerowała, że nie wysłał go nasz docelowy hotel.
Krzesła w pociągu nagle stały się jakoś mniej wygodne, a tempo otwierania i zamykania drzwi na kolejnych mijanych stacjach przeraźliwie wolne. Wreszcie: „próxima paragem (następny przystanek): Rossio” dobiegło z głośników, a chwilę później my dobiegliśmy do hotelu.
Od ciepłego wnętrza hallu oddzielały nas już tylko spore przeszklone drzwi, a elektroniczny zamek nie wyglądał na przesadnie antywłamaniowy. No bo nie muszę przecież mówić, że kod do domofonu oczywiście nie działał. Zanim jednak zaczęliśmy ważyć za i przeciw nocowania na chodniku oraz sforsowania drzwi siłą, postanowiliśmy użyć tego krótszego, wysłanego wcześniej kodu. Dlaczego zadziałał, nieważne. Ważne, że już nie musieliśmy rozważać, który załom muru wydaje się najwygodniejszy do spania. Rozbestwieni tym pasmem sukcesów, zapałaliśmy chęcią położenia się na łożku. Zawsze to fajniejsze od podłogi w hotelowej recepcji (choć hotel ten pokazał nam jak subtelna to różnica: słów kilka o dwugwiazdkowych luksusach).
Dokładnie tak jak twierdził głos w słuchawce, tuż za wejściem po prawej stronie, stały sejfy. Było ich nawet więcej niż 3, co też było pozytywną informacją, jako że nasze karty miały rzekomo znajdować się w sejfie nr 3. Dalej niestety nie było już tak kolorowo. Na sejfie umieszczona była standardowa klawiatura numeryczna oraz literki A i B w miejscu gwiazdki i kratki (lub hashtaga, żeby nie było, że jakiś zacofany jestem). Jak to się stało, że nasz kod oprócz czterech cyfr, zawierał nieszczęśliwie jeszcze literkę E, nie wiem, ale fakt ten sprawił, że zaczęliśmy rozglądać się za co przyjemniejszymi kącikami na recepcyjnej podłodze. Nim jednak do reszty się poddaliśmy, wpisałem pierwsze cztery cyfry naszego kodu nuklearnego. Potem doszedłem do niepodważalnego wniosku, że jeżeli E ma przypominać którąś z liter A i B, to z pewnością jest to B. Czułem się prawie jak hollywoodzki saper decydujący między czerwonym, a niebieskim kabelkiem (oczywiście prawie robi tu wielką różnicę). Los chciał, że podobieństwo B i E było kluczem do rozwiązania tej zagadki.
Choć od tamtej pory minęło już ponad pół roku, po dziś dzień zadziwia mnie, dlaczego w mailu wysłanym w dniu przyjazdu prawdziwy (prawie) okazał się kod do sejfu, zaś drzwi odblokowywał kod z maila wysłany zapewne przez automat prawie 3 miesiące przed wyjazdem. Kolejną ciekawostką jest to, że w szczęśliwie otwartym sejfie oprócz kart do pokoju, znajdowała się wizytówka hotelu z dopisanym ręcznie, właściwym kodem do drzwi wejściowych. Kod ten pamiętam do dziś.