Gdybym miał zagrać w jednosłowne skojarzenia, to z położoną na północ od Manchesteru miejscowością Bury kojarzą mi się głównie bazary. Z racji, że niektóre z nich przyjmują ekskluzywne i zadaszone formy, być może lepszym określeniem całości byłoby: centrum handlowe, jednak puryści gry skojarzeniowej wytknęliby mi, że to przecież dwa słowa. Główną część Bury stanowi bowiem zróżnicowane pod względem cen i jakości zagłębie sklepowe, będące Gwiazdą Betlejemską na zakupowej mapie niejednego mieszkańca Greater Manchester i nawet dalszych okolic. Znajdą tutaj coś dla siebie zarówno miłośnicy angielskich odpowiedników Hali Mirowskiej, jak i Bazaru Różyckiego.
W niewielkiej hali w centrum hucznego bazaru kupić można wiele rodzajów mięs i ryb. Najczęściej sprzedaje się łososia, dorsza czy łupacza, ale i krewetki tygrysie nie łypią tu na kupujących swymi niewidzącymi oczkami tylko od święta.
Z całą tą „martwą naturą” kontrastują rozpadające się, poustawiane jedna na drugiej budy z ciuchami, chemią (a myślałem, że „chemia z Niemiec” nie powinna robić tam furory) i szerokim wachlarzem wyjątkowo tandetnych produktów „made in china”. Niekiedy sprzedawane są one bezpośrednio przez przybyszy z dalekiej krainy w Azji, w której świat kręci się wokół miski ryżu. Występując na potrzeby sytuacji w roli ambasadorów „chińszczyzny”, niejako uwiarygadniają swój rynkowy przekaz. W innych sklepikach do zakupów zachęcają zaś Arabowie, nachalnie wykrzykując „good price, good price”.
Pośród tego importowanego miszmaszu można także trafić na tradycyjną angielską piekarnię z przekrojem tart i ciastek skąpanych w custardzie, a także stroniącego od nowoczesności fryzjera, do którego kolejka zahaczała nawet o inne stoiska. Najbardziej osobliwy był chyba jednak stragan, na którym akcesoria dla księżniczek, w szczególności kokardki oraz wstążki w kolorach i odcieniach różu, które wykraczają poza zakres barw odbieranych przez przeciętnego zjadacza chleba, sprzedawały dwie ubrane w przeurocze różowe polarki księżniczki 50+.
Tuż obok bazarowych stoisk znajdują się nieco bardziej cywilizowane alejki sklepowe, a jeszcze wyższą formę cywilizacji prezentuje centrum handlowe Mill Gate, które jest czymś w rodzaju zadaszonej ulicy z punktami handlowymi. W dalszym ciągu kluczowa dla tego pasażu jest jednak niska cena, dlatego tak chętnie odwiedzane są odpowiedniki „wszystkiego po 5 zł” czyli sklepy jednofuntowe. To zaskakujące jak wiele można tu kupić za jedną małą monetę z dumnym profilem królowej na awersie. Siedmiopak Kitkatów, opakowanie 12 baterii czy wielka paczka ciastek z custardem to tylko kilka propozycji. Za nimi podąża armia halloweenowych akcesoriów, na których punkcie z półtoramiesięcznym wyprzedzeniem odbiło tu chyba wszystkim.
Subiektywny ranking 5 najdziwniejszych halloweenowych gadżetów prezentuje się następująco. Piąte miejsce otrzymuje ubranko dla dziecka w kształcie dyni z otworami na głowę, nogi i ręce. Tuż za podium łzy goryczy ocierać może sztuczna pajęczyna z nadmierną ilością równie sztucznych (na szczęście) jej właścicieli, która musiała ustąpić trzeciego miejsca zestawowi do halloweenowego makijażu, w którego skład wchodził na przykład: sztuczny nos czarownicy, wampirze zęby i – co najważniejsze – tubka sztucznej krwi. Srebro otrzymał plastikowy nóż wraz z kolejną tubką sztucznej krwi (jak to możliwe, że świat rozwijał się wcześniej bez niej?) do imitowania okaleczania się na żywo (który dorosły zaatakowany hasłem „cukierek albo psikus” w takiej sytuacji nie da dziecku cukierka tylko po to, żeby w końcu przestało?). Pierwsze miejsce przypadło zaś w udziale naklejce na deskę sedesową, która zamiast muszelkami, ozdobiona była tysiącem przeróżnych pająków, które rzekomo przybyły z kanalizacyjnej otchłani. Grand prix otrzymują natomiast ex aequo formy do wykonywania galaretkowych odlewów w kształcie żeber i mózgu. Jak na moje standardy, fantazja zabawkowych twórców i zarazem kreatorów dziecięcych marzeń poszła tutaj o krok za daleko.
Warto też wspomnieć, że w tej samej alejce, na przeciwko halloweenowego niezbędnika młodocianego sponsora dentystów, ubrany na czerwono i szeroko uśmiechnięty święty Mikołaj życzy wszelkiemu światu wesołych Świąt, spoglądając z tej czy innej kartki z życzeniami na cztery miesiące przed Bożym Narodzeniem. Nie pozostaje mi zatem nic innego jak złożyć Ci, Miły Czytelniku, najlepsze życzenia świąteczne, bez względu na porę, o której to czytasz…
W naszej sklepowej podróży po Bury trafiliśmy także na jeden ze sklepów należących do fundacji British Heart. Dochód ze sprzedaży przeznaczony jest na cele charytatywne, a fundację za sprawą różnorodnego asortymentu można wesprzeć, kupując dosłownie wszystko: od hinduskiej figurki słonia, aż po szklankę imitującą wykrzywioną po strzale siatkę bramki, której jestem dumnym właścicielem.
We wschodniej części miasta znajdują się zaś uliczki z ekskluzywnymi sklepami w rodzaju Pandory oraz nowoczesny budynek kina i miejsce, które jak głosi szyld, powinno być kręgielnią, jednak znacznie więcej niż torów przyjmujących cierpliwie uderzenia kilkunastokilowych kul, mają tu automatów do gier łakomych na wszelkie monetki z podobizną królowej. Nie sposób też przejść obojętnie obok baru oferującego rybę z frytkami, który nowoczesnością przebija siedzibę niejednego banku.
Nieco dalej na południe znajduje się typowy kompleks sklepów w typie M1. Obok TK Maxxa czy spożywczej ASDY uwagę zwraca ogromny sklep z zabawkami Smyths, gdzie półki od podłogi do sufitu wypełnione są zabawkami, których nawet nie posądzałbym o istnienie w rzeczywistości. W tym radosnym gronie plastikowy zestaw English breakfast otwierał statystykę.
Nie tylko różnorodność, lecz także ilość produktów tego samego rodzaju nie występowała dotąd w mojej wyobraźni. 30 różnych dziecięcych hulajnóg to dopiero nauka umiejętności dokonywania życiowych wyborów. Żeby zaś utrudnić wybór, konkurencją hulajnóg były gokarty, tak popularne do wypożyczenia nad polskim morzem. Wśród nich znalazła się również wersja sygnowana logo Nerf z dołączonymi pistolecikami na piankowe naboje. Już w następnym sezonie nad polskim morzem – plażowiczom śmierć.
Teoretycznie niehandlowym elementem charakterystycznym dla Bury jest położony w najwyższym punkcie miasta kościół Najświętszej Maryi Panny. W praktyce jednak nawet on nie odbiegł od zakupowego nurtu, bowiem przy wejściu do kościoła dużo nachalniej niż woda święcona wita wiernych kawiarenka i sklepik, gdzie rzecz jasna nie sprzedaje się tylko dewocjonaliów. Naciąganie odwiedzających kościół na wyjątkowo tandetne breloczki z gitarą spróbuję wytłumaczyć co najwyżej tym, że na gitarze grać można pieśni religijne. Poza tym gitarowe brzmienia i koncerty organowe można określić jednym pięknie zbiorczym słówkiem – muzyka. W myśl tej zasady obok breloczka znalazła się także taca z motywem klawiatury fortepianu i wiele innych gadżetów dla miłośników zmysłu słuchu.
Na stojącym w rogu regale należytej uwagi domagały się zaś książeczki kryjące tak zwane życiowe mądrości, mające zapewnić czytelnikowi szczęście, zdrowie, spokój i Bóg (a może raczej: autor) wie co jeszcze. A przecież w Biblii, podobnie jak w kolorowych książeczkach z cytatami, także zawarta jest nauka o postępowaniu człowieka (abstrahując już w tym porównaniu od jakości aforyzmowych porad). I w ten sposób za sprawą tych minidekalogów powstaje swoisty „Nowszy” Testament, będący wybitnie abstrakcyjnym zjawiskiem szczególnie w przedsionku kościelnym i szczególnie dla co bardziej zagorzałego katolika wysoce odpornego na zachodnie rozluźnienie kulturowe. Zatopionych w szkle imitacji rąk złożonych do modlitwy czy aniołków zanurzonych niby w pryzmacie z zaplecza sali chemicznej nie umiem skomentować.
Zachodnia katolicka nowoczesność pozostaje niedoścignionym (kto wie, czy nie słusznie) wzorem. Całkiem realne tutaj zdanie: „chodźmy na kawę po mszy” w Polsce gotowe byłoby wywołać trwałe pokrzywienie języka albo przynajmniej niemałą konsternację. Pomijając już to, że przykościelna kawka oferuje okazję do rozmów, być może nawet na tematy związane z religią, to w dalszym ciągu mam wrażenie, że biblijny raj i Coffeeheaven to jak na razie dwie odrębne rzeczy. A warto dodać, że większość klientów przykościelnej kawiarni to emerytki, które najwidoczniej gonią ducha „naszych czasów”, realizując nowe życiowe motto: P&P: pray and pay. A może to już raczej pay and pray? Dobrze chociaż, że nie pay to pray. I cóż zrobić z taką sytuacją? „Keep calm and pray on” podpowiada tandetny kamyczek w koszyczku na ladzie.