Zasługujące na inżynierskie potępienie litewskie drogi są świadkami szusowania naszej czerwonej strzały w tę i z powrotem po tym niewielkim nadbałtyckim kraju. Ponieważ jednak drogi głosu nie mają, lepszym dowodem na to, że u naszego północnego sąsiada wzorcowo zastosowaliśmy się do zasady „nie spać! zwiedzać!”, jest ponad dwutysięczny kilometraż wycieczki nabity z nawiązką przez podchody z osławioną Górą Krzyży. Lista miejsc, które chcieliśmy zobaczyć na Litwie, wzrosła dwukrotnie, kiedy już wpadliśmy w podróżniczy wir wydarzeń. Jakież to zatem szczęście, że planując kilka miesięcy wcześniej „podróż dookoła Litwy”, pomyśleliśmy także o relaksacyjnej wisience na torcie. Regenerację sił zapewnić nam miała wizyta w słynnym litewskim uzdrowisku – nadniemeńskich Druskiennikach.
Nazwa perły w koronie wschodnioeuropejskich kurortów sanatoryjnych pochodzi od litewskiego słowa „druska” oznaczającego sól. „Druskininkas” to zaś po prostu górnik solny, zajmujący się wydobyciem „białego złota” naniesionego tu przed tysiącami lat przez morskie wody. Lecznicze (a może nawet uzdrawiające?) właściwości powstałych wówczas mineralnych źródeł odkryć miał, według legendy, wypasający bydło chłopiec. Kiedy tylko zanurzył swoje owrzodzone i poranione nogi w „magicznej” wodzie, wilgotne objęcia, niczym ręce Jezusa, natychmiast rozprawiły się z jego przypadłością. Następny w kolejce po cud stanął lokalny znachor – Pranciškus Surutis, który za pomocą życiodajnego strumienia leczył okolicznych mieszkańców.
Wieść o cudzie nad Niemnem, pomimo braku środków masowego przekazu, rozeszła się całkiem szybko, a dekret ustanawiający Druskienniki miejscowością uzdrowiskową zdążył jeszcze wydać, na nieco ponad rok przed trzecim rozbiorem, ostatni polski król – Stanisław August Poniatowski. Lecznicze właściwości druskiennickiej cieczy znalazły jednak uznanie także pod zaborami – w wyniku badań profesora Uniwersytetu Wileńskiego – Ignacego Fonberga – dotyczących obiecującego składu chemicznego lokalnych wód, car Mikołaj I zezwolił na prowadzenie tu działalności uzdrowiskowej. Pierwsi kuracjusze, ze względu na początkowe niedomagania infrastrukturalne, przybywali tu ponoć z własnymi wannami, a co gorliwsi, zabezpieczali się też w zapasy druskiennickiego „leku na całe zło” na wynos.
W tym miejscu Historia chciałaby dodać także kilka słów sprostowania odnośnie tytułu posta, w którym zamiast Ciechocinka, jej zdaniem powinien raczej wystąpić przygraniczny Augustów. Założone przez Zygmunta Augusta miasto splotły bowiem z Druskiennikami przygraniczne więzi uzdrowicielskie. Na usprawiedliwienie tego geograficznego qui pro quo, mogę co najwyżej odwołać się do wieloletniej tradycji skojarzeniowej, łączącej w prostej linii sanatoryjno-rehabilitacyjne wczasy na polskiej ziemi właśnie z ciechocińskim kuracyjnym eldorado.
Bez względu na to czy w charakterze odpowiednika Ciechocinka czy Augustowa, Druskienniki jako czołowe litewskie uzdrowisko sprawdziły się nader godnie. A im bardziej było to miejsce wypoczynkowe, tym trudniej było mu się wpisać w tryb naszego zwiedzania, którego – jako się rzekło – najlepszym jednowyrazowym określeniem byłoby: aktywny. Co więcej: aby wręcz zmusić się do zakosztowania druskiennickiej atmosfery w tempie reprezentatywnym dla tych okolic, zarezerwowaliśmy nocleg w hotelu bezpośrednio połączonym z podstawowym czynnikiem argumentującym przyjazd do Druskiennik wśród podróżnych z naszej grupy wiekowej – słynnym aquaparkiem.
Dużym zaskoczeniem jest kryjąca w drugim „liściu” dostępna tylko dla dorosłych strefa łaźni. Na dwóch poziomach zlokalizowano tu dwadzieścia łaźni, a oprócz klasycznych saun suchych czy parowych, odnaleźliśmy także turecką łaźnię hamam, a także klasyczne saunowe wydanie na świeżym powietrzu w towarzystwie zewnętrznych basenów z ciepłą i zimną wodą. Głodnych i spragnionych zapraszał zaś bufet oraz bar usytuowany bezpośrednio przy dużym wypoczynkowym basenie w centralnej części obiektu. Wśród tysięcy sposobów na rozgrzane i schłodzenie organizmu, najskuteczniejszy relaks zapewnił nam chyba jednak płytki basen muzyczny, w którym za sprawą piankowych makaronów można było poczuć się jak dryfująca w morzu bojka. Byłaby to jednak bojka uwrażliwiona i ukojona, a to wszystko za sprawą rozchodzącej się pod wodą relaksacyjnej muzyki, słyszalnej po zanurzeniu uszu w wodzie.
A jeśli cały wachlarz basenowych sposobów na rozluźnienie okazałby się wciąż niewystarczający, druskiennicki aquapark proponuje organizowane o wyznaczonych godzinach nieodpłatne zabiegi saunowe. Nic przecież nie relaksuje tak skutecznie, jak uczucie niewydawania pieniędzy na dobra, które w standardzie są płatne. Wprawdzie maseczki czy miód nakłada się na ciało własnoręcznie, a podawane są one w plastikowych kubeczkach, jednak chętnych zachłyśnięcia się tym darmowym „luksusikiem” było tak dużo, że nie byli w stanie pomieścić się w łaźni, w której akurat organizowana była ceremonia. Nadal mało wrażeń? Niech zatem wisienką na torcie będzie ulokowana na dachu budynku czynna w sezonie letnim strefa dla nudystów.
Pięknie urządzony pokój, nadzwyczaj łagodne dla układu trawiennego hotelowe menu (w charakterze miłej odmiany od tradycyjnej i tradycyjnie ciężkiej litewskiej kuchni), nielimitowany wstęp do basenowego królestwa… Czego chcieć więcej? A nie obrazilibyśmy się za jakiś krótki zabieg w SPA, ot chociażby kąpiel w reklamowanej w pokojowej ulotce wannie wyrzeźbionej w całości z jednego kawałka marmuru, który jest tak ciężka, że do jej uniesienia potrzeba ponoć aż dwudziestu mężczyzn.
Tak się szczęśliwie złożyło, że hotelowi stratedzy marketingowi wyszli na przeciw naszym próżnym zachciankom. Oprócz hotelowych ulotek, kart pokojowych i sugestii, abyśmy czym prędzej udali się na obiadokolację, bo dosłownie za trzy minuty zamykał się wykupiony przez nas szwedzki bufet (tak, mieliśmy ewidentnie napięty grafik), otrzymaliśmy także niewielkie karteczki upoważniające nas do skorzystania z tajemniczo brzmiących zabiegów.
Uradowani tym darmowym (a tak naprawdę wliczonym w cenę pobytu) prezentem, udaliśmy się do recepcji SPA, której balijski wystrój i kadzidełkowe aromaty wabiły nas za każdym razem, kiedy koło nich przechodziliśmy (a tak się składa, że nie dało się dostać na basen, śniadanie czy kolację ani nawet wyjść z hotelu, nie mijając po drodze tego niecodziennego dowodu na sukces międzynarodowej wymiany towarów).
Kiedy czekaliśmy na naszą kolej, aby czym prędzej wymienić wypisaną długopisem na karnetach trójkę oznaczającą liczbę wykupionych noclegów, odmierzającą ilość zabiegowej przyjemności, w naszych głowach przewijał się powolnie film, na którego klatki składały się wyobrażenia czekających za bramkami wejściowymi gabinetów. Obrazy te, co jakiś czas wyostrzały zapachowe nuty kadzidełek.
Wypowiedziane przez pracownicę SPA słowa pochodzące z języka będącego swobodną i losową mieszanką polskiego i litewskiego w mgnieniu oka zrujnowały jednak dowody naszych zdolności abstrakcyjnego myślenia i nawet unoszące się przecież cały czas w recepcyjnym eterze kadzidełkowe opary nie były w stanie dłużej utrzymywać nas w stanie przedrelaksacyjnego uniesienia. Okazało się bowiem, że owy świstek papieru wielkości wizytówki faktycznie przyznawał nam udział w trzech zabiegach, jednak nie odbywały się one w egzotycznej scenerii litewsko-balijskiego SPA. Kostno-stawowej ulgi mieliśmy zaznać w budynku – o zgrozo – lecznicy. Już samo polskie określenie dało nam do zrozumienia, że na zabiegowej podziałce w ułamkach sekund przemieściliśmy się z rejonu czekoladowych rytuałów relaksacyjnych w obszar zabiegów przeciwreumatycznych. Kiedy zaś naszym oczom ukazała się litewska nazwa tej świątyni błogości – gydykla – wiedzieliśmy już, że przekroczenie jej progów zdolne jest nieodwracalnie wykrzywić nasze wyobrażenie o świecie.
Odległość do miejsca, w którym w końcu mieliśmy poczuć się jak nowo narodzeni, nie była wcale duża, a za sprawą wszechobecnych w całym kompleksie łączników, mogliśmy ją pokonać w hotelowych szlafrokach. W miarę jak oddalaliśmy się od recepcji SPA, zapach kadzidełek stopniowo zastępowany zostawał wonią schnącego tynku, oznaczającą, że historyczny budynek gydykli budzi się stopniowo do życia w XXI wieku. Kiedy już przedarliśmy się przez zapyloną folię ochronną, naszym oczom ukazał się korytarz, który od przykładowej eNeFZetowskiej przychodni odróżniały w zasadzie jedynie wiszące na ścianach zdjęcia.
W powitalnej części gydykli, recepcję SPA w myśl zasady „prawie robi wielką różnicę” zamieniliśmy na okienko rejestracji, a lista zabiegowa skrócona specjalnie na potrzeby „hotelowców” okazała się daleko odmienna od typowego menu SPA. Wycinek papieru, na którym otrzymaliśmy wypis zamówionych luksusów, przypominał zaś wypis zaleceń po wizycie lekarskiej.
Jako pierwszy stopień gydyklowego wtajemniczenia wybraliśmy brzmiący niegroźnie piętnastominutowy masaż stóp. Decyzję tę podjęliśmy jednak nie bez wątpliwości: po pierwsze – z uwagi na fakt, że byłyby to dla nas okoliczności dość nietypowe i niezręczne, a po drugie – ze względu na dużą podatność na łaskotki. W druskiennickiej gydykli nie bywa się jednak codziennie, dlatego śmiało odważyliśmy się przełamać towarzyszące zabiegowi obiekcje, lecz – jak się wkrótce okazało – zrobiliśmy to zupełnie niepotrzebnie. Kiedy bowiem stawiliśmy się o wyznaczonej godzinie pod drzwiami o odpowiednim numerze, okazało się, że gabinet zabiegowy oznaczał w tym przypadku sporej wielkości salę, w której zgromadzono wszelkie możliwe masażery dostępne w sklepach z elektroniką. Nim zdążyliśmy zaprzyjaźnić się bliżej z zastaną rzeczywistością, dziarska salowa pogoniła nas w kierunku dwóch maszyn masujących stopy, na których, jakby od niechcenia, załączyła niezbyt przyjemny program demonstracyjny. Gydykli należą się jednak wyrazy uznania za wyjątkowo wygodne fotele, na których przyszło nam spędzić upojnie wibrująco-uciskowe piętnaście minut.
Jako drugi z kolei zabieg po stopowej terapii zapoznawczej, wybraliśmy druskiennicką klasykę – leczniczą kąpiel, po którą od setek już lat ciągną tu tłumy kuracjuszy. W dniu zabiegu szybko zrozumieliśmy jednak, że stopouciskacz nie przygotował nas wystarczająco na to, co czekało nas we właściwej części lecznicy.
Sprawę przegraliśmy w zasadzie już na wstępie, bowiem pod gabinety o numerach 10 i 11 przybyliśmy z minimalnym tylko zapasem czasowym, co wywołało niezadowolenie dziarskich władczyń kurków z życiodajną cieczą. Wannowe potwory czym prędzej zaprosiły nas do wyznaczonych pomieszczeń, a wszystko wydarzyło się tak szybko, że nie zdążyłem nawet dać Gabi pożegnalnego buziaka. Aby nieco załagodzić niezadowolenie przydzielonej mi lecznicowej lejdi, postanowiłem nieco nadrobić naszą początkową opieszałość, błyskawicznie pozbyłem się szlafroka i klapków, po czym rozpocząłem proces uległego oczekiwania na komendę: „do wody”.
Zamiast niej, w moja stronę wystrzelił litewsko-polsko-rosyjski słowotok obwieszczający, że – pomimo iż woda została już nalana do wanny – zabieg nie może zostać zrealizowany z powodu braku podpisu na wypisie z rejestracji. Było to tym dziwniejsze, że nasze stopy wciąż pamiętały jeszcze dudnienia masażera, które poprzedniego dnia odbyły się bez niczyjej urzędowej aprobaty. Mina mojej sanatoryjnej nemezis błyskawicznie dała mi jednak do zrozumienia, że mój argument obarczony został zerowa siłą przebicia, wobec jej niekwestionowanego autorytetu. Ponieważ komunikat ten, oprócz ewidentnego braku przyzwolenia na odbycie zabiegu, nie wyrażał żadnych wskazówek odnośnie sposobu zdobycia podpisu, potulnie udałem się do rejestracji w nadziei, że nie wszystkich pracowników gydykli opuściła dobra wola.
Na miejscu dowiedziałem się, że do odbycia zabiegu, niezbędne jest uzyskanie podpisu kasjerki (okienko obok…) poświadczającego wpłatę należności za zabieg. Ale jak to? Przecież nasze zabiegi wliczone są w cenę pobytu! Wszystko się zgadza, kasjerka musi jedynie potwierdzić wpłatę kwoty zero euro, a będzie w stanie tego dokonać, jeśli przedstawię jej… wręczony nam przy zameldowaniu czip, którego jedyną jak dotąd poznaną przez nas funkcjonalnością było otwieranie aquaparkowych bramek i szafek. Nic więc dziwnego, że tym razem, czip został w pokoju, jako przedmiot wybitnie niepotrzebny (jak się okazuje: pozornie) do czerpania korzyści z leczniczych właściwości druskiennickich źródeł. Na szczęście, zanim zdążyłem wybiec z gydyklowego hallu, by co sił w nogach i klapkach (każda minuta zanurzenia w prozdrowotnej cieczy może mieć przecież zbawienny wpływ na dalsze życie) przynieść tak potrzebny w tej biurokratycznej machinie zegareczek, zostałem zawołany przez kasjerkę, która dała mi do zrozumienia, że jest w stanie zatwierdzić zerową wpłatę jedynie powagą swego urzędu.
Labirynt gydyklowych absurdów, który tym bardziej utwierdził mnie w przekonaniu, że druskiennicki przybytek leczniczy od eNeFZetowskich placówek odróżnia jedynie niecodzienna galeria kuracyjnych sław zdobiących ściany korytarza, ukrócił czas mojego „leczenia” o dobre pięć minut. Nie zwracałem więc już nawet uwagi na to, jak nieludzki wrzątek nalany został do wanny przez wprost uradowaną z mojego powrotu miss życzliwości i błyskawicznie zanurzyłem się aż po samą szyję w życiodajnej cieczy.
W miarę jak uspokajał mi się zabiegany oddech, dostrzegałem coraz więcej szczegółów pomieszczenia, w którym właśnie zacząłem śnić swój litewski sen. Okazało się, że osobne drzwi do gabinetów tracą na znaczeniu po wejściu do wnętrza, które tak naprawdę było wielką salą pełną wannowych stanowisk poprzedzielanych ściankami działowymi. Ułuda prywatności tuż za wanną się jednak kończyła, a kąpielowy open space w dalszej części był całkowicie przechodni, tak by moja nowa druskiennicka znajoma i jej koleżanki, mogły swobodnie doglądać swych pacjentów.
Pomniejszony o walkę z biurokracją czas zabiegu, wbrew pozorom okazał się na tyle długi, żeby dostosowany do sylwetki leżącego człowieka profil wanny, zdążył mi udowodnić, że ewidentnie nie jestem tym typowym homo sapiens, z którego projektanci pobierali pomiary. Z pomocą przyszła mi wówczas moja ulubienica, która błyskawicznym ruchem ręki wyciągnęła przymocowany do łańcucha korek i samym tylko spojrzeniem wygoniła mnie z wanny. Nim zdążyłem sięgnąć po ręcznik, który na szczęście zabrałem ze sobą z pokoju, gydyklowa lejdi chwyciła zmęczoną życiem gąbkę i rozpoczęła standardową procedurę mycia wanny, której stopień skutecznością utrzymywał się na poziomie: „na odwal się”.
Szybka wymiana wrażeń z Gabi uświadomiła mnie, jak pechowym trafem był gabinet 11, bowiem jej mistrzyni wodnych ceremonii nie dość, że nie przejęła się brakiem podpisu, to jeszcze naszykowała ręcznik do wytarcia się po zabiegu. Kiedy zaś po powrocie do pokoju próbowaliśmy zmyć z siebie resztki cudotwórczej cieczy, która pozostawiła na skórze specyficzną woń, zrozumieliśmy, dlaczego te dostępne dla wybrańców ręczniki w lecznicy mają już fabrycznie lekko żółtawy kolor.
Na trzecią konfrontację z gydyklą szliśmy już jak starzy bywalcy, chociaż sam tytuł zabiegu – masaż okolic oczu – w dalszym ciągu skłonny był wzbudzać ciekawość wymieszaną ze szczyptą niepewności. Wizyta w królestwie mechanicznych masażerów uświadomiła nas już jednak, na czym będzie polegał owy zabieg. Gdy w czasie pierwszego zabiegu nasze stopy poddawane były wątpliwej skuteczności wibracjom, dwoje szczęśliwców ubranych w zasłaniające pół twarzy gogle, odbywało właśnie oczodołowy relaks w dźwiękach przypominających działanie elektronicznego ciśnieniomierza.
Kiedy także i my, w niezbyt co prawda delikatnych okolicznościach, staliśmy się nosicielami masujących gogli, usłyszeliśmy: „zamknęli oczy”, a potem powolne i spokojne: „relaks”. Wraz z uruchomieniem masażera zrozumieliśmy, że poinformowanie pacjenta, w którym momencie należy rozpocząć niezapomnianą podróż do źródeł relaksu i rozluźnienia, było jak najbardziej uzasadnione. W przeciwnym razie ciężko byłoby mi się domyślić, że miażdżącą gałki oczne serię wibracji przeplatanych napompowywaniem się zasłaniających pół twarzy gogli należałoby określać mianem: relaks.
Świadomi tego, jakie przeżycia niosą ze sobą „lecznicze” zabiegi w druskiennickiej gydykli, zgodnie uznaliśmy, że dobrą decyzją była rezygnacja z najbardziej egzotycznych propozycji, wśród których na czołową pozycję zasługuje (przynajmniej pod względem tytularnym) hydromasaż jamy ustnej…
Czymże by jednak były masaże i kąpiele bez właściwego odżywienia organizmu, które zapewnia pijalnia wód ulokowana po przeciwnej stronie wejścia do gydykli niż masażerowa komnata. Źródło Urody (Grožio Šaltinis) pobierane jest z głębokiego na 300 metrów odwiertu. Niechaj recenzją specyficznego smaku wydobywającej się z niego wody będzie garść statystyk, według których stężenie substancji mineralnych w tym płynnym lekarstwie wynosi 56 gramów na litr czyli około 25-krotnie więcej niż w popularnej druskiennickiej wodzie mineralnej Rasa. Pomimo iż jako hotelowi goście, byliśmy zwolnieni z opłaty wynoszącej 10 centów za kubek, świadomie zrezygnowaliśmy z długiego życia w zdrowiu i szczęściu. Antywalory smakowe druskiennickiej „solanki”, dały o sobie znać już przy pierwszym łyku.
Spodziewamy się, iż najwyższym wymiarem druskiennickiej hańby było niezabranie do domu choćby buteleczki tutejszej życiodajnej cieczy. Gydyklowe rewelacje w charakterze pamiątki nam jednak w zupełności wystarczyły, a ciężki los jaki niewątpliwie spotkał nasze zdrowie i urodę w wyniku odrzucenia walorów druskiennickiego wodopoju, rozważaliśmy, popijając mrożoną herbatę w drodze do Polski.
Źródła:
- Litwa, Łotwa i Estonia, Krawczyk A. (red.), Wydawnictwo Helion, Gliwice 2014
- http://akvapark.lt/pl/9-miejsca-w-druskiennikach-obiecujace-doznanie-nowych-wrazen/
- http://akvapark.lt/pl/hotel-pl/hotel-flores/
- http://akvapark.lt/pl/patirk-kad-gyveni/12-nieznanych-faktow-dotyczacych-centrum-zdrowotno-wypoczynkowego-aqua-w-druskiennikach/
- http://akvapark.lt/pl/uzdrowisko-i-spa/
- http://akvapark.lt/pl/uzdrowisko-i-spa/uzdrowisko-w-druskiennikach/procedury/
- http://augustow.pl/pl/historia
- http://druskininkai.lt/pl/atrakcje/aquapark_druskienniki/
- http://lynukelias.lt/content/uploads/2015/11/Obiekty-widoczne-na-trasie-kolei-linowej.pdf
- http://podroze.onet.pl/gdzie-na-weekend/druskienniki-miasto-w-ktorym-nikt-sie-nie-spieszy-historia-i-atrakcje/353z0jg
- http://rasa.lt/prekes_zenklai/rasa
- http://ultram.pl/strona.100120.html
- http://visitlithuania.net/lithuania/cities/65-druskininkai