Turystyka monetami podróżnych się toczy. Na przestrzeni lat opracowano wiele technik przyciągania turystów, a wraz z nimi – zawartości ich portfeli. Stadium perfekcji marketing turystyczny osiągnął niecałe sto kilometrów na południowy-wschód od centrum Tromsø, w malowniczej dolinie Tamok. Strzeżcie się turystyczne oszczędności, bowiem jest to miejsce, w którym w jedną noc (i to dosłownie) przeputać można oszczędności życia. Wysoce przemyślana machina biznesowa zasadziła się na emocje podróżnych, oferując pełen katalog turystycznych doznań: obserwację zorzy polarnej, przejażdżki skuterami śnieżnymi, wycieczki psimi zaprzęgami, karmienie reniferów i wreszcie nocleg w hotelu z… lodu.
Otaczające Tamok góry pną się aż na 1 200 metrów, dzięki czemu chronią dno doliny przed złowrogim… ciepłem. Górska izolacja zasilana chłodnym powietrzem z niedalekiej już stąd Finlandii sprawia, że na nic zdają się wysiłki ciepłego Prądu Norweskiego. Zimą bywa tu nawet siedem stopni chłodniej niż w Tromsø, co czyni dolinę Tamok idealną zamrażarką dla lodowych konstrukcji noclegowych, wokół których zorientowany jest turystyczny koncept biznesowy. Ciężko nam wprawdzie było uwierzyć w te klimatyczne rewelacje, bowiem na miejscu powitały nas opady deszczu, które nie chciały się odczepić od autokaru przez całą drogę z Tromsø.
Pomimo starań geologiczno-meteorologicznych, lodowe kopuły nie są obiektem całorocznym. „Igloowy” biznes noclegowy trwa tu od 10 grudnia do 31 marca, a proces budowlany każdego roku wyzwala spadek temperatury do minus pięciu stopni Celsjusza. Wówczas dolinę Tamok nawiedzają Fińscy konceptualiści lodowi, którzy rozszerzyli ten – w szczególności w Finlandii popularny – model hotelarski o okolicę Tromsø trzy lata temu. Fiński patent na hotel lodowy opiera się na półkolistym balonie, na który narzucane są w ilościach hurtowych wytwory armatek śnieżnych (wykorzystanie sztucznego śniegu do konstrukcji ambitniejszej od smętnego podwórkowego bałwana jest tutaj kluczowe). W dalszej kolejności grawitacja i właściwości temperaturowe robią swoje, podczas gdy powierzchnię sześciuset metrów kwadratowych wydzielonych z zabielonego dna doliny stopniowo nakrywa piętnaście tysięcy metrów sześciennych domarzających warstw śniegu. Kiedy śnieżny klej zwiąże, nie pozostaje już nic innego, jak tylko ceremonialnie spuścić powietrze z balonu.
Największa – powitalna kopuła usypywana jest w ten sposób przez trzy dni, podczas gdy mniejsze pomieszczenia hotelowe powstają w mniej więcej dobę. Wraz z wielkością pokoi, zmienia się też panująca w ich wnętrzach temperatura – kopuła reprezentacyjna, w której organizowana jest inauguracyjna posiadówa filmowa na lodowych ławkach nakrytych skórami, wita gości tak serdecznie, że zadbała nawet, aby nie musieli oni nadmiernie się przemęczać, zdejmując kurtki. Wszak panujące w niej minus pięć stopni zdecydowanie zachęca do pozostania w odzieniu wierzchnim. W części sypialnianej temperatura jest natomiast aż o jakieś dwa stopnie wyższa – taki lodówkowy, temperaturowo oscylujący wokół zera, jednak wciąż ujemny sen to przecież samo zdrowie.
Na spuszczeniu powietrza z wypełniających kopuły balonów, proces budowy hotelu lodowego się jednak nie kończy. Kiedy ciężki sprzęt można już z powrotem zaparkować w garażu, plac budowy zaludniają lodowi artyści i dekoratorzy wnętrz, aby – każdego roku w inny sposób – uatrakcyjnić te surowe, zimne (ha ha) wnętrza.
W tym miejscu tamokowe kopuły lodowe po raz kolejny czule uśmiechają się w stronę Finlandii, a ściślej – jeziora Kilpisjärvi, którego zamarznięte wody stają się podstawą do podkopuływych wyżyć artystycznych. 60 ton lodu podzielonego na pokaźne bloki trafia wprost do doliny Tamok za pośrednictwem niezawodnego transportu kołowego. Czyż sprowadzanie lodu z obcego kraju do miejsca położonego za kołem podbiegunowym nie wydaje się być jednak dość absurdalne? Tym razem Matka Natura spłatała jednak pomysłodawcom hotelu psikusa, uniemożliwiając powstawanie tak grubej pokrywy lodowej na tym obszarze za sprawą wzmożonej działalności rzecznej. Skądinąd nazwa doliny w języku fińskim i samskim oznacza pstrąga, który licznie bytuje w płynącej dnem Tamoku rzece Målselva.
Prawdziwym zamarzniętym sercem lodowego hotelu nie jest jednak lodowa salka kinowa, lecz przestrzeń restauracyjno-barowa zdobiona iście nordyckimi motywami.
Filmy, rzeźby, drinki, wikingowie… a gdzie w tym hotelu są pokoje? Otóż za lodowym winklem. Z lodowego baru przechodzi się wprost do korytarza prowadzącego do siedmiu komnat królowej śniegu.
Czy siedem dwuosobowych pokoi to dużo, czy mało? Na pewno wystarczająco, aby coroczna lodowa inwestycja była opłacalna. Niekiedy para szczęśliwców, zarezerwowawszy jedną „dwójkę”, zyskuje cały lodowy pałac na własność. Innym zaś razem obłożenie jest pełne i choć czternaścioro gości to jeszcze nie tłum, pytania o prywatność wobec nieprzesuwalnych, permanentnie uchylonych lodowych drzwi są jak najbardziej zasadne. Kwestię intymności pomysłodawcy hotelu rozwiązali odpowiednią temperaturą panującą w pomieszczeniach. Poniżejzerowy chłodek to ich zdaniem wystarczający argument zniechęcający opatulonych w śpiwory gości do wścibskich przechadzek.
I o ile wytłumaczenie to wydaje się całkiem sensowne, jakiejkolwiek retorycznej zgrabności pozbawiona jest za to kwestia załatwiania potrzeb fizjologicznych. Arktyczna wizja hotelarska nie zakłada bynajmniej funkcjonowania lodowej kanalizacji. Niezbyt wygodnym rozwiązaniem w razie nocnej potrzeby są łazienki usytuowane w budynku recepcyjno-restauracyjno-toaletowym właśnie. Wprawdzie jest on położony tylko kilka kroków od lodowego hotelu, jednak mroźne śpiworowe przebieżki toaletowe uważam za niezbyt komfortowe, szczególnie z punktu widzenia ceny noclegu, która wynosi 12,5 tysiąca koron norweskich (czyli w przeliczeniu ponad 5 tysięcy złotych). Dodajmy dla pewności – nie jest to bynajmniej koszt wynajęcia całego hotelu na wyłączność ani nawet cena weekendowego pobytu. Tyle trzeba zapłacić za jedną noc w tym zamrażalniku i to właśnie jednonocny koncept pobytowy zakładają organizatorzy atrakcji. Oprócz nocnej hibernacji, pomysłodawcy przewidzieli bowiem dla swych gości szereg innych zajęć.
Pobyt hotelowy rozpoczyna się o godzinie 18:30, po półtoragodzinnej podróży autokarowej z Tromsø. Po powitalnej edycji arktycznego „Boba Budowniczego” w lodowej salce kinowej, grupka noclegowiczów przywdziewa rakiety śnieżne, by udać się na nocny pościg za zorzą polarną. Pocieszeniem, nawet przy braku zielonkawego seansu, jest w tym miejscu śnieżny live cooking nad ogniskiem. Dopiero tak najedzeni i zorzowo zachwyceni/zawiedzeni goście podejmują nocną temperaturową próbę wytrzymałościową. Ten zimowy sen nie trwa jednak zbyt długo, bowiem od powrotu do hotelu około pierwszej w nocy, do ósmej rano, ogłaszanej przez hotelowego wybudzacza zwołującego gości na śniadanie, nie ma przecież zbyt dużo czasu. A co, gdyby ktoś chciał jeszcze przed snem uczcić zorzowe przeżycia (lub ewentualnie zapić zorzowe braki) w lodowym barze?
Po tradycyjnym norweskim śniadaniu przychodzi pora na przejazd psimi zaprzęgami z pobliskiej hodowli. Przed odjazdem do Tromsø warto jeszcze rzucić okiem na pasące się za toaletami renifery, by tym bardziej przekonać się, że wydanie miesięcznej wypłaty w jedną noc było warte.
Jakież to szczęście, że oferta lodowych i wokołolodowych atrakcji dostosowana jest też do turystów spoza grupy milionerów skłonnych do adrenalinowych wyskoków. Milionerzy ciepłolubni oraz turyści, którzy nie chcą wydać na jeden nocleg funduszy przeznaczonych na cały wyjazd mają możliwość skorzystania praktycznie ze wszystkich atrakcji związanych z lodowym hotelem poza noclegiem. W przypadku typowych hoteli mogłoby to zapewne przypominać spacer z biletem autobusowym w ręku, jednak tutaj mnogość atrakcji towarzyszących wynagradza rezygnację ze snu na lodowym łóżku.
Ponieważ nie należymy do grupy ani zimnolubnych, ani ciepłolubnych milionerów, chętnie skorzystaliśmy właśnie z wycieczek zorganizowanych oferowanych przez hotel i zakładających – jako namiastkę noclegu – zwiedzanie lodowych wnętrz. Nasza przygoda w dolinie Tamok zaczęła się, zgodnie z wykupionym wariantem wycieczki, od przejażdżki psim zaprzęgiem. W tym celu zostaliśmy wywiezieni spod ledwo majaczącego przez szyby autokaru hotelowego wejścia wprost na położoną kilka kilometrów dalej farmę, wysadziwszy uprzednio na krótkim postoju sporą grupę współpodróżnych, którzy zamiast psich zaprzęgów, wybrali konie mechaniczne skuterów śnieżnych.
Na miejscu przywitała nas rozszczekana zgraja alaskan huskych. Te „genetycznie modyfikowane organizmy” powstają tu ze skrzyżowania przedstawicieli północnych psów zaprzęgowych – malamuta i husky’ego syberyjskiego z border collie, owczarkami oraz psami myśliwskimi. Krew północniaków zapewnia tej mieszance przede wszystkim odporność na niskie temperatury oraz długodystansowe predyspozycje pociągowe. Jak deklarował jeden z ich opiekunów – gdyby nie ingerencja genetyczna, byłyby jak typowe diesle – niemal nie do zajechania, ale za to „wołowate”. Turystów dużo bardziej opłaca się jednak bawić prędkością, a nie długimi wyprawami, dlatego genowe dodatki zapewniają alsakan husky’emu turbodoładowanie, a także – co jest doceniane przez ich opiekunów – większe predyspozycje do uczenia się, a także pożądane cechy społeczne.
Usługi transportowe wobec naszej dwójki świadczyła piątka niezwykle dziarskich suczek. W roli Rudolfa i spółki wystąpiły: Luna, Jade, Edda, Cristal i Mida, zwana też Terminatorem, bowiem, mimo iż była najstarsza z naszego zaprzęgu, sama jedna gotowa byłaby wyprzedzić pozostałe sanie. Nie trudno się więc domyślić, że nasz babski team był najszybszy na szlaku, więc co chwilę musieliśmy hamować, by zachować odpowiedni dystans od poprzedników, którzy niekiedy musieli samemu odpychać sanie, wspomagając czworonogi.
Na szybkość naszych sań niewątpliwie wpłynął też fakt, że psi trenerzy, dostrzegłszy spod grubych puchowych kapturów młode raczej twarze, przydzielili nam lżejszy model, który za cenę lekkości pozbawiony był prokręgosłupowych udogodnień. Najwidoczniej uznano, że nie połamiemy się aż tak, by spędzić w tym niewygodnym siadzie reszty życia.
Po przejażdżce psiaki chętnie przyjęły zasłużone głaski oraz – jeszcze chętniej – pokaźne kawały surowego mięcha, a my po kilku śnieżnych orzełkach, udaliśmy się do pobliskiego schroniska na przepyszną zupę rybną, zaserwowaną nam przez… polskiego kucharza.
Po niezapomnianym huskym epizodzie dane nam było wreszcie przekroczyć próg lodowego pałacu, by obejrzeć powitalny film i przekonać się, jak nocować mogą zimnolubni milionerzy. Nim autokar zabrał nas z powrotem do Tromsø, mieliśmy jeszcze okazję nakarmić wspomniane już renifery. Pasące się za reprezentacyjnym nielodowym budyneczkiem stadko składało się czterech siedmiomiesięcznych samców. A ponieważ reniferom pełne poroże wyrasta dopiero po pierwszym roku życia, te przeraźliwie płochliwe, ale jednak łase na chrobotek egzemplarze były jeszcze reniferowymi jednorożcami.
Nim zdążyliśmy pożegnać się z naszą przewodniczką, nawiedziła nas jeszcze jedna wątpliwość odnośnie funkcjonowania tej turystycznej machiny. Skoro w lodowym hotelu jest jedynie czternaście miejsc noclegowych i wszystkie z nich przeznaczone są dla potencjalnych gości, a na horyzoncie próżno wypatrywać cywilizacji, której wszelkie objawy zostawiliśmy ponad godzinę drogi stąd, jak funkcjonują koła zębate tego biznesu, czyli pracownicy lodowego eldorado? Okazuje się, że na czas blisko czteromiesięcznego sezonu, pochodzący z różnych stron świata (choć w większości jednak z Finlandii) mroźni etatowcy, zamieszkują leśną chatynkę położoną w promieniu dziesięciominutowego spaceru od miejsca ich pracy.
Kiedy zaś na wiosnę tamokowa machina turystyczna wyhamowuje, wytwór fińskiej wyobraźni i naśnieżarek nie jest bynajmniej pozostawiany na pastwę sił natury odwrotnych do tych, które powołały go do życia. Zamiast czekać na całkowite stopienie się konstrukcji w miesiącach letnich, hotel jest niszczony, aby uchronić schodzące wiosną z gór zwierzęta oraz nieuzależnionych od pory roku wędrowców przed rozmarzającym więzieniem.
A jaki ma w tym wszystkim interes Litwa? Operatorem dolodowcowych i polodowcowych autokarów jest firma zarejestrowana w Wilnie, której przedstawiciel – kierowca Vitalij – stał się w naszym przypadku czołowym składnikiem lodowego front office.
Źródła:
- Fitzgerald S., Alaskan Husky, http://dogzone.com/breeds/alaskan-husky/
- Konieczny K., Sowa W., Norwegia. Inspirator podróżniczy, Wydawnictwo Pascal, Bielsko-Biała 2019
- http://tromsoicedomes.com/
- http://psy-pies.com/artykul/polnocne-psy-zaprzegowe,1924.html
- http://tromsoicedomes.com/about/
- http://tromsoicedomes.com/portfolio-item/overnight-stay/
- http://bus.lt/en/coach-and-minibus-rent