Położone niedaleko granicy ze Szwecją Fredrikstad uważane jest za najlepiej na północy Europy zachowane miasto-fortecę. Samo określenie „północ Europy” budzi już jednak wątpliwości, co do swego zasięgu, o subiektywizmie kryteriów oceniania stopnia zachowania fortyfikacji miejskich już nie wspominając. Jak tu bowiem podejść do tematu stanu zabytków, skoro miasteczko Fredrikstad spłonęło w swojej karierze aż dziewięć razy, a czterokrotnie efekty szalejących w mieście płomieni sprowadzić by można do biblijnego kamienia na kamieniu. No właśnie – kamienia. Pożary pozostawiały po sobie zazwyczaj jedynie podmurówki budynków, a królewskie promocje budowlane na cegły czy granit ani też kary za wykorzystywanie drewna na nic się zdały. Była to wszak kraina drewnem płynąca i to dosłownie, bowiem jedno z głównych źródeł dochodu Fredrikstad stanowił właśnie handel drewnem, które spływało z pobliskich tartaków do miasta.
Okorowane złoto Fredrikstad doprowadziło nawet do powstania w społeczności miasteczka grupy osób, które swoje majątki zbudowały właśnie na handlu drewnem. Nazywano ich plankebaronami czyli dosłownie: baronami deskowymi, co brzmi wprawdzie dość koślawo, jednak nawet analogia do baronów naftowych, na kształt których należałoby w dziedzinie drewna utworzyć coś w rodzaju barona drewnianego, także jest dość niefortunna. Na polu bitwy z drewnianą etymologią poległem także rozszyfrowując alternatywną nazwę miasta posiadającą swe korzenie właśnie w gorączce drewna. Fredrikstad określano bowiem plankebyen czyli miastem-deską lub – mniej dosłownie, ale o ile zgrabniej – drewnianym miastem. Świadom więc deskowego kultu we Fredrikstad, uznałem za całkiem normalne i z pewnością nieuniknione, że mimo iż z płomieni ocalał w oryginalnym stanie tylko jeden budynek, mieszkańcom obca była idea uczenia się na własnych błędach. Resztę zabudowań wszak skrzętnie i do znudzenia odbudowywano, posługując się dokładnymi rysunkami tych terenów.
O powstaniu drewnianego miasteczka zadecydowały przede wszystkim wszystkim dogodne położenie nad najdłuższą norweską rzeką Glommą oraz szwedzka machina wojenna, która w czasie wielkiej wojny nordyckiej zrównała z ziemią pobliskie miasto Sarpsborg. Zamiast składać z powrotem Sarpsborg do kupy, postanowiono więc założyć nowe miasto, a budowę fortyfikacji rozpoczęto w 1567 roku. Pomimo obaw odnośnie kolejnego ataku ze strony Szwedów, z powodu braku funduszy przez pierwsze lata, fort był jednak zaprzeczeniem zasady, że najważniejsze jest wnętrze, ograniczając się jedynie do funkcjonowania w formie fortyfikacyjnej atrapy. Ta jednak okazała się wyjątkowo skuteczna i powstrzymała Szwedów od natarcia, dlatego fortyfikację Fredrikstad nazwano żartobliwie: „strachem na Szwedów”.
Wysiłek mieszkańców zdecydowanie bardziej docenił natomiast Chrystian V, który podczas pobytu w mieście, stwierdził, że to najwspanialsza forteca w jego królestwie (a warto mieć na uwadze, że miał on przyjemność władać Królestwem Danii i Norwegii, jako że kraje te były wówczas połączone unią).
Pomimo niewątpliwych walorów historycznych, stare miasto we Fredrikstad nie przerodziło się w wymarły skansen, lecz tętni życiem na tyle, na ile to możliwe w norweskich warunkach demograficznych. W obrębie ufortyfikowań starego miasta zarejestrowanych jest około 350 mieszkańców, o których co prawda ciężko się potknąć podczas spaceru po rynku, ale świadectwem ich istnienia są dość gęsto ulokowane restauracyjki, bary i galerie. Całe Fredrikstad, którego teren wyszedł rzecz jasna poza ufortyfikowany obszar, liczy zaś około 80 tysięcy mieszkańców, co plasuje je na szóstym miejscu w niespiesznym norweskim wyścigu populacyjnym (dla porównania szóste pod względem ludności miasto Polski – Gdańsk liczy sobie blisko sześć razy więcej mieszkańców).
We Fredrikstad prężnie rozwija się muzeum miejskie, które zostało odnowione z okazji 450-lecia założenia miasta obchodzonego tu hucznie przed dwoma laty. W świętowaniu nie przeszkodziło nawet horrendalne zadłużenie miasta.
No dobrze, ale skoro tyle czasu rozwodziłem się nad właściwościami obronnymi Fredrikstad, to czy tutejsza forteca miała okazję odeprzeć (lub nie) jakikolwiek atak? Otóż niekoniecznie. W 1814 roku w trakcie szwedzkiego oblężenia fortecy podczas kolejnej wojny norwesko-szwedzkiej padł jeden strzał wartownika, jednak ówczesny komendant zdecydował się poddać miasto. Zdaniem niektórych, był na tyle nieprzygotowany do szwedzkiego ataku, że w charakterze białej flagi musiał wywiesić gorset żony, a w wyniku porażki, połączona z Norwegią Dania, odstąpiła Szwedom Norwegię, dla której oznaczało to zmianę unijnego „partnera”. Za życia komendant nie uzyskał wojennego rozgrzeszenia. Jemu współcześni nie chcieli wybaczyć poddania miasta bez walki, domagając się sądu wojskowego i zapewne kary śmierci, jednak historia wybaczyła ten z pozoru tchórzliwy gest. Szwedzi w kwestii zrównywania zabudowań z ziemią byli bowiem jeszcze skuteczniejsi od pożarów, których Fredrikstad miało już pod dostatkiem i gdyby nie decyzja komendanta, nad rzeką Glommą prawdopodobnie nie byłoby już czego odbudowywać.
Źródła:
- Konieczny K., Sowa W., Norwegia. Inspirator podróżniczy, Wydawnictwo Pascal, Bielsko-Biała 2019
- http://militaer-wissen.de/the-great-nordic-war/?lang=en
- http://polskawliczbach.pl/najwieksze_miasta_w_polsce_pod_wzgledem_liczby_ludnosci
- http://population.city/norway/fredrikstad/
- http://population.mongabay.com/population/norway/
- http://visitnorway.com/places-to-go/eastern-norway/fredrikstad/
- http://visitoestfold.com/en/fredrikstad-and-hvaler/Activities-and-attractions/attractions/?TLp=702976&The-Fortress-Town