Do Manchesteru lecieliśmy z jakże wielkiego, wielopasowego i wieloterminalowego lotniska w Modlinie, na którym w 3 sklepach na krzyż można kupić niemal dokładnie to samo, jako że są zarządzane przez jedną firmę, która za sprawą tego strategicznego zagrania jest w stanie oferować swym pracownikom zróżnicowane środowisko pracy. Nie ma się co dziwić, że pojawiwszy się w przestrzeni powietrznej nad manchesterskim, czteroterminalowym miasteczkiem lotniczym, poczuliśmy tak miłą odmianę, że podchodząc do lądowania widzieliśmy asfalt, a nie okołomodlińskie pola.
Jakież to szczęście, że Michael z Haliną wiedzieli gdzie na nas czekać i w ten sposób powstrzymali naszą wyobraźnię od szukania właściwej drogi wyjścia z tego labiryntu. W zasadzie tylko dzięki wyjątkowo metalicznemu głosowi z michaelowego GPSa wyjechaliśmy z gąszczu parkingów, skrzyżowań, rond, znaków, reklam, hangarów i hoteli. Dokonaliśmy tego w jedyne 10 minut i dlatego resztę wyjazdu mogliśmy spędzić w nieco milszy sposób, niż kontemplowanie układu urbanistycznego Manchester Airport.
Tutejsze lotnisko jest „trudne w obsłudze” zarówno dla przylatujących, jak i odlatujących, zarówno dla tubylców, jak i turystów. A niskobudżetowe Ryanairki latają przecież (z godnością rzecz jasna) z możliwie najdalej położonych bramek. Warto też nieśmiało nadmienić, że w Manchesterze w naszym (trzecim) terminalu latać z ostatniej bramki oznacza nie z czwartej, jak na Modlinie, tylko ze sto pięćdziesiątej. Z Manchesteru lata też nie jeden przewoźnik, lecz prawie sześćdziesięciu.
Co ciekawe – na każdym z trzech terminali znajduje się prayer room czyli miejsce modlitwy. W przypadku muzułmańskich pracowników lotniskowe statystyki mają się następująco – ponad 25 milionów pasażerów do obsłużenia rocznie (2016) i modlitwa 5 razy dziennie.
Kiedy po emocjonującym pobycie przyszedł czas na kolejne spotkanie z nadziemną komunikacją, w strugach deszczu i równie posępnych, jak żegnająca nas pogoda nastrojach dotarliśmy na lotnisko w dniu wyjazdu, świadomi, że liczba ciekawych zdarzeń na dzień została za sprawą minionego pobytu na jakiś czas wyczerpana.
Znudzeni staliśmy w kolejce do odprawy. To ten jedyny moment, w którym moja wybitnie nieanglojęzyczna babcia zdana była na pastwę losu i łaskę komunikacji niewerbalnej. Owa pastwa losu bardzo chciała przetestować łaskę komunikacji niewerbalnej. Babcia się jednak nie dała – mimo wszelkich starań wspomnianej pastwy losu. Otóż babcia na bramce zaczęła „pikać” i z uporem maniaka coraz głośniej i coraz wyraźniej recytować, cedzić i deklamować w rytm owego pikania, rozdzielając na sylaby i głoski w kierunku wszystkich, z którymi łapała kontakt wzrokowy: „proteza, p r o t e z a, P R O T E Z A”. Wnioskując jednak po głupkowato przyglądających się całemu zajściu członkach załogi przybramkowej, postawionych nomen omen w podbramkowej sytuacji, przekaz ten nie znalazł ani cienia zrozumienia. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy okazało się, że pani, która miała babcię prewencyjnie przeszukać, okazała się… Polką. Ot, jeszcze jeden miły akcent na zakończenie wyjazdu i jak najbardziej godna wizytówka naszego kraju!