Powiedziałem najsławniejszym? Gdyby mieszkańcy Oslo się o tym dowiedzieli, nadzialiby mnie zapewne na rogi wikingowych hełmów i wysłali na biegun północny. Długość mojej polarnej odsiadki złagodziłby może jednak fakt, że przez wiele wieków to właśnie Bergen było największym i najbardziej liczącym się miastem Norwegii. Ze względu na odbywające się tu współcześnie liczne koncerty i festiwale, jak chociażby zakończone dzień przed naszym przyjazdem The Tall Ship Races, Bergen zasługuje na tytuł kulturowej stolicy kraju, a dzięki unikatowemu położeniu pomiędzy dwoma najdłuższymi fiordami Norwegii – Sognefjordem i Hardangerfjordem określane też bywa bramą do krainy fiordów. Nazwa miasta pochodzi zaś od słowa bjørgvin oznaczającego łąkę u podnóża gór, co związane jest z położeniem Bergen wśród siedmiu wzniesień.
Oprócz tych licznych tytułów, miasto doczekało się także dość niechlubnego miana europejskiej stolicy… deszczu. Krzysztof Dzikowski – autor słów do utworu „Ciągle pada” wykonywanego przez Czerwone Gitary nie zdaje sobie zapewne sprawy z tego, że w swojej piosence perfekcyjnie opisał położone na zachodnim wybrzeżu Norwegii, drugie pod względem liczby ludności miasto tego kraju, czyli właśnie Bergen. Nic dziwnego, że na europejskich salonach przyklejono mu łatkę jednego z najbardziej deszczowych miast kontynentu, bowiem średnio pada tu przez 230 dni w roku.
Bergeńska aura z powodu złej sławy stała się bohaterką licznych powiedzonek mieszkańców, którzy za pomocą deszczowych porzekadeł i anegdotek usiłują zakrzywić zaistniałą wilgotną rzeczywistość atmosferyczną. Jedno z nich głosi, że w Bergen pada dopiero wtedy, kiedy spadające z nieba krople sprawiają ból. Inne zaś unieważnia wszystkie wizyty w mieście, podczas których nie miały miejsca opady deszczu. I pomimo tego, że deszcz stał się nieodłącznym elementem bergeńskiej codzienności, przewidywanie pogody jest tu w sposób szczególny zbliżone w kwestii osiąganego prawdopodobieństwa do wróżbiarstwa.
Odpowiedź na pytanie, czy będzie padać, wydaje się być bowiem na tyle nieosiągalna, że bergeńczycy nauczyli się już lekceważyć działalność meteorologów i z radością (a może raczej znudzeniem) dają się zaskakiwać kolejnym opadom. A jeżeli ktoś koniecznie chciałby uzyskać wiarygodną prognozę pogody w Bergen, pomimo tego, że jak już wspomniałem – prognozy w Bergen nie są wiarygodne – z pomocą śpieszy kolejne meteorologiczne prawo miejskie. Uzależnia ono nadchodzące warunki atmosferyczne od widoczności najwyższego szczytu w mieście – góry Ulriken. Jeżeli da się go dostrzec, świadczy to o tym, że będzie padać. Jeśli natomiast wierzchołek wzniesienia nie jest widoczny, to znaczy, że już pada.
Wbrew pozorom parasol nie jest jednak najczęściej kupowanym przedmiotem w bergeńskich sklepach, a mieszkańcy miasta potrafią zmoczyć się nie tylko od deszczu, ale także od… potu. 26 lipca, czyli dokładnie dzień po naszej wizycie, padł w Bergen kolejny temperaturowy rekord i był on całkiem imponujący, jak na skutą lodem ojczyznę wikingów. Mieszkańcy miasta mieli okazję zgrzać się wówczas w 33,3 stopnia Celsjusza.
Kiedy meteorologowie przewidywali poprzednią falę rekordowych upałów w Norwegii, po raz kolejny uwidoczniła się odwieczna walka pomiędzy Oslo a Bergen. Utworzono wówczas specjalny kanał telewizyjny, który poświęcony był tylko i wyłącznie śledzeniu zmian temperatury w tym pamiętnym dniu, w którym zwycięstwo przypadło w udziale… Bergen. Nie muszę chyba mówić, że był to wtedy najpopularniejszy kanał wśród Norwegów, którzy wprost uwielbiają spędzać czas przed tym najczęściej już ledowym oknem na świat.
Średnia roczna temperatura wynosi tu zaś 7 stopni Celsjusza, natomiast zimowa – około zera stopni. Bergeńczycy nie szczękają więc zębami podczas Bożego Narodzenia, a do szczęścia wystarcza im zapewne ich ukochany norweski sweter lub opcjonalnie kurtka kultowej w Norwegii marki Helly Hansen. Spowodowane jest to działalnością Golfsztromu, który ponadto sprawia, że średnie letnie temperatury w Bergen są, ogólnie rzecz biorąc, średnie. Znalazło to odzwierciedlenie w jeszcze jednej meteorologicznej mądrości (bergeński kalendarz przysłów dotyczyłby chyba tylko i wyłącznie zagadnień związanych z pogodą), według której w Bergen mamy do czynienia tylko z dwiema porami roku – białą zimą i szarą zimą.
Na samych zawiłościach meteorologicznych nawet najbardziej zręczny turystycznie marketingowiec nie zbudowałby jednak produktu turystycznego. Tak się jednak składa, że w tej kwestii Bergen broni się samo i – co więcej – musi się wręcz bronić przed coraz liczniejszymi falami turystów, docierającymi do miasta w znacznej mierze drogą morską. Bergen zyskało nawet z tego powodu miano najpopularniejszego portu turystycznego Norwegii. Przykładowo, w zeszłym roku bergeńskie wody odwiedziło około 350 wycieczkowców, a tylko podczas naszego jednodniowego pobytu cumowały tu aż cztery statki. Rejsowe maksimum sięga zaś 400 statków w ciągu jednego roku (warto w tym miejscu dodać, że statystyki obejmują jedynie trwający pięć miesięcy sezon), a dzienny rekord wynosi aż 16 statków. Odwiedziny wycieczkowców wiążą się oczywiście z bonusami turystycznymi rzędu 25 tysięcy odwiedzających.
Dodatkowo rozkwit działalności portowej potęguje fakt, że bergeńskie sypialnie w stylu podwarszawskich Ząbek, Piaseczna czy Legionowa zlokalizowane są na około 400 niepołączonych ze sobą mostami okolicznych wyspach, których mieszkańcy muszą przeprawiać się do Bergen specjalnymi promami.
W porcie, jak to w porcie, trafić też można na pełen wachlarz owoców morza oraz… zwykłych owoców, takich jak chociażby sławne norweskie truskawki czy tutejsza odmiana malin – malina moroszka.
Wzgórze Fløyen
Za największą atrakcję miasta uchodzi wzgórze Fløyen o wysokości 399 metrów n.p.m., która wprawdzie nie zwala z nóg, jednak rozpościerająca się ze szczytu panorama miasta ma już zdecydowane ku temu predyspozycje.
Górujący nad portem najsławniejszy bergeński szczyt zdobyć można przy pomocy kolejki Fløibanen uruchomionej 15 stycznia 1918 roku. Stała się ona finansowym strzałem w dziesiątkę, bowiem według miejskich opowieści, po przeliczeniu ceny biletu na długość trasy, okazuje się ona najdroższą tego typu atrakcją na świecie. Uwzględniwszy zaś popularność wyciągu, który w 2018 roku przewiózł aż 2 023 786 pasażerów, Fløibanen można okrzyknąć jednym z kluczowych źródeł dochodu miasta z tytułu turystyki.
Dodatkowo za wieczornym zdobyciem szczytu Fløyen przemawiają długie lub nawet niekończące się w okolicach przesilenia letniego norweskie wieczory (zdjęcie wykonane około godziny 22:00 w dniu 24 lipca).
Chętnych do przebierania nóżkami zaprasza zaś urokliwa piesza trasa wijąca się po południowo-wschodniej stronie wzniesienia.
Szczyt Fløyen stwarza idealne okoliczności do wypicia kilkukrotnie przepłaconej kawy, uprawiania jogi oraz wypasu kóz.
Najsłynniejsze wzgórze Bergen to także idealne miejsce do pieszych wycieczek.
Bryggen
Nie samymi skałami zbudowana jest jednak popularność turystyczna Bergen. Tożsamość miasta opiera się też bowiem na dużo słabszym budulcu – drewnie, które rozsławiło tutejsze zabudowania portowe.
Opiewane za pomocą wszelkiego rodzaju pamiątek turystycznych słynne domki Bryggen przez lata związane były z funkcjonowaniem Ligi Hanzeatyckiej, której zadomowienie się na bergeńskim nabrzeżu portowym wiązało się z panoszącą się w Europie w pierwszej połowie XIV wieku dżumą. Hanza wykorzystała zdziesiątkowane społeczeństwo Bergen, wypełniając lukę demograficzną pracownikami Ligi, a było co wypełniać, bowiem czarna śmierć pochłonęła około 60-70 procent mieszkańców miasta. Niemiecki biznesplan zakładał handel sprowadzanym z Lofotów sztokfiszem – suszonym na świeżym powietrzu dorszem, który odpowiednio w ten sposób zakonserwowany, nadawał się do spożycia aż przez 15 lat.
Już w 1350 roku, a więc rok po ustąpieniu zarazy, rozpoczęło się wykupywanie charakterystycznych bergeńskich zabudowań. Uszeregowane w długich rzędach budynki w całości wykonane były z drewna, a zwrot „w całości” tyczy się także fundamentów, które za sprawą drewnianego budulca z trwałością nie miały wiele wspólnego, szybko murszejąc i powodując zapadanie się Bryggen.
Ponieważ hanzeaci, delikatnie rzecz ujmując, nie byli ulubieńcami mieszkańców Bergen, uniemożliwiono im zakup kolejnych terenów pod powiększenie zabudowy. Dopóki nie przewyższyli więc kościoła, postawili na zwiększenie wysokości już istniejących budynków, a gdy to nie wystarczyło, hanzeatycka „zaraza” wychynęła wgłąb portu, stawiając nowe budynki na usypanym ze śmieci nabrzeżu. Nie muszę chyba wspominać, jaki był wpływ tego rodzaju budownictwa na stabilność konstrukcji.
Pomimo iż zbudowane na drewnie i śmieciach, bergeńskie zabudowania były najdłużej funkcjonującym ośrodkiem Hanzy w Europie. Liga gościła tu aż do połowy XVIII wieku, a po jej „wyprowadzce” z miasta, wszystko co pohanzowe, zostało sprzedane na aukcji.
Życie w drewnianych domkach Bryggen, będących dziś symbolem Bergen oraz całej Norwegii, nie miało rzecz jasna wiele wspólnego z ich urokliwym obliczem zbudowanym na tysiącach norweskich koron wydanych przez turystów w sklepikach zaaranżowanych w pohanzeatyckich wnętrzach oraz hektolitrach kawy wypitych w licznych tutejszych kawiarenkach.
Ówcześni hanzeaci przybywali tu na wieloletnią samotną służbę często jako kilkunastoletni chłopcy. Oderwani od rodzin młodzieńcy kąpali się więc w testosteronowym sosie i – co więcej – aby w pełni skupić się na pracy dla Hanzy, deklarowali oni celibat, który zapewne byłby całkowity, gdyby nie fakt, że dzielnica domów publicznych znajdowała się tuż za Bryggen.
Tak jak to jednak z reguły w takich wypadkach bywa, im wyżej dany jegomość był ustawiony w hanzeatyckiej hierarchii, tym szerszym łukiem omijały go konsekwencje złamania celibatu. Szefujących na Bryggen kupców, skutki ich czynów okrążały zazwyczaj w tak dużej odległości, że nawet bez wady wzroku ciężko byłoby je dostrzec. Mistrzowie czyn swój łagodzili zwykle za pomocą beczki piwa, którą raczyli swych zwierzchników – kupców, aby doznali oni permanentnej sklerozy w zakresie ich występku. Najmniej łaskawy los trafił się, jak to zwykle bywa, maluczkim, czyli czeladnikom, którym za pogwałcenie celibatu groziło wychłostanie. Ich życie ogólnie nie należało do sielanki, dlatego po przejściach, których musieli doświadczyć, aby zasłużyć na miano czeladnika w Hanzie, chłostę traktować mogli jak egzotyczną formę masażu. „Pasowanie” na czeladnika odbywało się bowiem w toku licznych zadań, z których najlżejszym była ponoć próba morza, która rozpoczynała się upiciem kandydata przez mistrza. Dopiero odpowiednio przygotowany w ten wysokoprocentowy sposób młodziak mógł wypłynąć w morze na odległość, którą jego zwierzchnik uznał za wystarczającą, po czym następowała deburtyzacja (na wypadek, gdybym tylko ja rozumiał ten domorosły neologizm, spieszę wyjaśnić, że mam tu na myśli wyrzucenie młodzieńca za burtę). Mistrz spokojnie wracał znacznie lżejszą już wówczas łódką do brzegu i obserwował efekty owego testu. Jeśli kandydat zdołał dopłynąć do brzegu, zasłużył na tytuł czeladnika. Jeśli zaś nie dopłynął, najwyraźniej to miano nie było mu pisane.
Kwestia celibatu nie była oczywiście jedyną uciążliwością, jaką napotykali bergeńscy hanzeaci. Bryggeńskie życie, ogólnie rzecz biorąc, dalekie było od jakichkolwiek luksusów i nawet noc nie była dla nich okazją do odpoczynku przed kolejnym dniem pełnym pracy. Niemcy sypiali bowiem w zabudowanych łóżkach przypominających trumny i także w tym wypadku najgorszy trumienny sort przypadł w udziale czeladnikom. Ich stanowiska snu były bowiem często dwupiętrowe i posiadały funkcję zamykania z zewnątrz. Myślę, że każdy pomyśli jeszcze milej o swoim choćby i najmniej wygodnym łóżku, jeśli do bryggeńskich nocnych wrażeń dołożę fakt, że hanzeaci sypiali po dwóch lub nawet trzech w jednej „trumnie”, aby ogrzewać się nawzajem.
W bergeńskich zabudowaniach Hanzy ciężko było nie tylko o spokojny sen, ale i o czystą słodką wodę. Nawet deszczówka od razu ulegała tu zasoleniu, dlatego konieczne okazało się sprowadzanie wody pitnej z gór. Zamiast natychmiastowej konsumpcji, hanzeaci preferowali jednak procentową jej konserwację. Ważone na Bryggen piwo lało się zaś strumieniami zapewne jeszcze większymi od bergeńskich deszczów, bowiem przeciętny mieszkaniec wypijał około dwóch litrów tego złotawego napoju dziennie. Z pewnością miało to więc właściwości łagodzące pozostałe niedogodności, jakie niosła ze sobą służba Hanzie.
Rozgrzewające właściwości dwulitrowych piwnych racji z pewnością pomagały też znosić zakaz opalania Bryggen drewnem. W zimowe norweskie dni hanzeaci ogrzać się więc mogli jedynie w murowanych budynkach świetlic, które udzielały także miejsca na spotkania, narady, pogrzeby oraz potępianie łamiących celibat.
Zakaz utrzymywania ognia w Bryggen na nic się jednak zdał, bowiem pomimo deszczowej aury, znane z drewnianej architektury Bergen zdołało płonąć aż 35 razy. Podczas największego z pożarów – w 1702 roku płomienie pochłonęły aż 90 procent ówczesnej zabudowy. To jednak pożar z 1901 roku miał największy wpływ na obecny wygląd miasta, bowiem w jego wyniku zmieniono prawo budowlane, które odtąd zakazywało budowania w drewnie.
Niszczycielska moc płomieni niosła jednak ze sobą także wartość dodaną, przynajmniej w pewien sposób. Ostatni pożar Bryggen, jaki miał miejsce w 1955 roku odsłonił bowiem ruiny budynków użyteczności publicznej. Światło dzienne po latach ujrzały wówczas więzienie, sąd oraz kaplica. Za czasów hanzeatyckich były to bardzo potrzebne i często wykorzystywane obiekty, ponieważ dobra, którymi handlowała Liga skusiły niejednego rzezimieszka. Kupcy łatwo mogli więc stracić dorobek życia, a przy okazji także życie. Oskarżeni o morderstwo najpierw prewencyjnie trafiali do więzienia, po czym do sądu, w którym zapadał wyrok nad ich losem. Uznany za winnego miał jeszcze okazję „skorzystać z usług” kaplicy, po czym odbywała się jego egzekucja. Miejsce straceń znajdowało się natomiast w najwyższym punkcie miasta, co niosło ze sobą wymiar wychowawczy: z jednej strony w stosunku do obserwujących, którzy mieli zostać zniechęceni do pójścia w ślady straceńca, a z drugiej – w odniesieniu do samego straconego, aby przed śmiercią mógł sobie „na wszystko jeszcze raz popatrzeć”, jak śpiewa Tadeusz Woźniak, i z żalem „odejść nie wiem gdzie na zawsze”. Na wypadek gdyby to „na zawsze” oznaczało odrodzenie więźnia w przyszłości, przedśmiertna przyspieszona resocjalizacja miała wybić mu zbrodnicze pomysły z głowy na całe nowe życie.
Ostatni pożar na Bryggen, ze względu na spowodowany wydarzeniami drugiej wojny światowej nieprzychylny stosunek Norwegów do Niemców oraz wszystkiego co poniemieckie, wywołał liczne głosy nawołujące do dokończenia dzieła płomieni i ostatecznego zrównania pohanzeatyckiej zabudowy z ziemią. Panujący ówcześnie król – Håkon VII nastawał jednak, aby przed ostatecznym wyburzeniem danego obiektu udowodnić jego poniemieckość. Prace archeologiczne w obrębie Bryggen wykazały obecność warstw datowanych na wieki od XIV do XVIII, kiedy żyli hanzeaci, a także poziomy sprzed XIV wieku, na podstawie których stwierdzono, że przed Niemcami mieszkali tu też Norwegowie. Odkrycie to doprowadziło do zachowania unikatowej architektury aż po dziś dzień.
Nie bez wpływu na współczesny wygląd Bryggen okazał się też wybuchowy incydent z 1944 roku, którego niechlubnym bohaterem okazał się duński statek towarowy Voorbode. W czasie rejsu do północnej Norwegii, różne okoliczności zadecydowały o jego zawinięciu do Bergen. Jednym z powodów mogła być konieczność dokonania niewielkich napraw. Nikt jednak nie podejrzewał że na statku znajdowało się ponad sto ton dynamitu, który eksplodował nad ranem 20 kwietnia. W oficjalnych raportach stwierdzono, że zdarzenie było wypadkiem, ale teoria możliwego sabotażu nigdy nie została w pełni obalona. Wskutek wybuchu zginęło około stu Norwegów, ponad pięć tysięcy zostało rannych i tyle samo straciło domy, a fala uderzeniowa wybiła ponad 30 tysięcy okien. Siła wybuchu odpowiada też za przechylenie się Bryggen w południowo-wschodnią stronę.
Unikalne zabudowania Bryggen zostały wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO ze względu na nieprzemijającą architekturę. Zachowanie walorów Bryggen zakłada jednak walkę z upływem czasu oraz bezlitosną działalnością wygłodniałych kołatków. Aby „unescowi” decydenci nie wykreślili Bryggen ze słynnej listy, wszelkie materiały, narzędzia i techniki użyte w czasie prac renowacyjnych muszą odpowiadać tym stosowanym w przeszłości.
Hala Håkona i wieża Rosenkrantza
Jednym ze sławniejszych murowanych budynków miasta (dawniej należącym do niedrewnianych wyjątków) jest Hala Håkona wybudowana na zlecenie (miły Czytelniku, uprasza się w tym miejscu o wykrzesanie minimalnego poziomu zaskoczenia) Håkona Håkonssona, który zaślubiny swojego syna Magnusa potraktował, jako znakomitą okazję do zabłyśnięcia przed międzynarodową śmietanką towarzyską. Aby pochwalić się zawartością królewskiego skarbca, król zatrudnił słynnego wówczas architekta, który odpowiadał między innymi za zaprojektowanie katedry westminsterskiej.
Okazało się jednak, że na wesele przybyło zdecydowanie zbyt dużo międzynarodowej śmietanki niż to sobie Håkon zaplanował. Na darmową wyżerkę na weselu zamiast zaproszonego tysiąca, połakomiło się prawie dwa razy więcej gości, co zmusiło gospodarza do zastosowania planu B, który z punktu widzenia współczesności okazałby się wyjątkowo niepoprawny politycznie. Nie chcąc odprawić żadnego z gości ani też podjąć przybyłych w dwóch turach, rozdzielił zebrane towarzystwo na… kobiety i mężczyzn. I tu właśnie zaczyna się owa płciowa dyskryminacja, którą Håkon mógłby współcześnie przypłacić piastowanym urzędem. Mężczyzn zaprosił bowiem do wymuskanej sali własnego imienia, a „babski wieczór” musiał przenieść się do istniejących wówczas w pobliżu drewnianych zabudowań. Pomimo dużo gorszych warunków można by jednak odnieść wrażenie, że kobiety bawiły się dużo lepiej od mężczyzn, bowiem budynki, w których odbywała się ich część uroczystości, spłonęły (na szczęście żadna z pań nie ucierpiała w tym zderzeniu).
Tuż obok Hali Håkona znajduje się wieża będąca jednym z ważniejszych punktów dawnej twierdzy Bergenhus. Wybudowano ją na zlecenie
Erika Rosenkrantza, który był gubernatorem tych terenów w XVI wieku, a więc w czasach, gdy Norwegia była połączona unią z Danią.
Sam gubernator był zaś dość ekscentrycznym człowiekiem. W odróżnieniu od miłośników filatelistyki czy wędkarstwa, Rosenkrantz upodobał sobie zajęcie o znacznie większej dawce adrenaliny. Ze swoich licznych wypraw przywoził bowiem jeńców, których następnie przetrzymywał w lochach zlokalizowanych w wybudowanej na swoje potrzeby wieży. Jeszcze dziwniejszy był fakt, że sam mieszkał na wyższych poziomach – w części mieszkalnej wieży. Los jeńców, jak przypuszczam jest całkiem łatwy do przewidzenia. Ostatnie co mieli okazję ujrzeć w swoim życiu to niestety ściany wieżowych lochów. Nic więc dziwnego, że po ekscentrycznym lokatorze, nikt nie chciał już zamieszkać – ani na poziomie lochów, ani nawet w części mieszkalnej.
Mariakirken
Najsłynniejszą bergeńską świątynię – kościół pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny (Mariakirken) wybudowano około 1180 roku. Nikogo chyba już nie zdziwi, że także ta budowla wpisała się w płomienne tradycje Bergen i w ciągu pierwszych 70 lat istnienia spłonęła trzykrotnie.
Niedawno odbył się gruntowny pięcioletni remont świątyni, który ze względu na klasę zabytku, zakładał także naszprycowanie budynku nowoczesnymi systemami alarmowymi i przeciwpożarowymi. Im bardziej zaawansowana technologia, tym jednak więcej elementów pretenduje do usterek. Tak było i tym razem, gdy tuż po ukończeniu prac, nastąpiło nieuzasadnione uruchomienie tryskaczy przeciwpożarowych, co poskutkowało koniecznością gruntownego osuszania gruntownie wyremontowanego kościoła.
Bergen wywarło na nas ogromne wrażenie nie tylko, jako punkt na turystycznej mapie Norwegii, ale także jako miejsce, w którym w nadzwyczaj atrakcyjnych okolicznościach śmiało moglibyśmy spędzić kilka lat życia. Unikalna atmosfera oraz panujący wśród drewnianej zabudowy błogi spokój, zdają się siłować z bezlitosnymi wskazówkami zegarów, powstrzymując je od codziennego pędu.
Bergen nie sposób jednak oceniać jako fragmentu norweskiej całości, bowiem sami mieszkańcy zgodnie deklarują, że nie pochodzą z Norwegii, tylko właśnie z Bergen. Do swoich proniepodległościowych separatystycznych ambicji bergeńczycy dołączają także chęć „porwania” króla, który ich zdaniem wolałby zamieszkać w stolicy fiordów, zamiast kurtuazyjnego rezydowania w Oslo tym bardziej, że pierwszą stolicą Norwegii było przecież Bergen.
Przejdźmy jednak do konkretów i odpowiedzmy na sakramentalne bergeńskie pytanie: czy padał deszcz? Otóż trafiliśmy na piękną, słoneczną pogodę, ale na szczęście przelotnie pokropiło. A tak było blisko, aby nasza wizyta w Bergen była uznana za nieważną.
Źródła:
- Konieczny K., Sowa W., Norwegia. Inspirator podróżniczy, Wydawnictwo Pascal, Bielsko-Biała 2019
- Nikel D., 33.3C: All-Time Temperature Record Smashed In Bergen, http://lifeinnorway.net/temperature-record-bergen/
- http://castles.today/pl/zamki/norwegia/bergen/
- http://dzikowski.pl/piosenki/ciagle-pada/
- http://en.visitbergen.com/things-to-do/haakons-hall-bergen-city-museum-p908663
- http://floyen.no/en/about-us/
- http://norwegofil.pl/norwegia-zachodnia/bergen-stolica-krainy-fiordow
- http://old.bymuseet.no/index.php?vis=1236&spr=en
- http://studybergen.com/guide-to-bergen/outdoor-activities/
- http://web.archive.org/web/20110811094653/http://web.hist.uib.no/delfag-h97/tormod/explo.htm