W sali śniadaniowej byłem jednym z pierwszych gości. Zegar biologiczny zerwał mnie z łóżka dopiero około szóstej rano – czyli o polskiej trzynastej – więc przyznane mi kilka godzin snu i tak odebrałem całkiem pozytywnie. Przy stoliku pod ścianą siedziała para w średnim wieku stanowiąca na tamten moment inauguratorów hotelowej stołówki. Omiótłszy wzrokiem puste lady, spojrzałem ukradkiem na ich nakryty stolik. Najwyraźniej uczyniłem to niezbyt dyskretnie, bowiem dali mi znać, że szwedzki bufet miał do Peru zbyt daleko i dlatego wystarczyło tylko zająć jakiekolwiek miejsce, by rozpocząć serwowaną procedurę śniadaniową. Czas potrzebny do wyzwolenia reakcji obsługi przeznaczyłem na obserwację otaczającej mnie restauracyjnej rzeczywistości, wyraźnie odbiegającej od tego, co godzi się nazywać przytulną salą śniadaniową.
Po chwili krzątający się za barem kucharz, wbił na patelnię dwa jajka i zniknął w pomieszczeniach, które w zachodnim świecie oznaczone byłyby zapewne tabliczką „staff only”.
Boża opatrzność na szczęście nie została jednak w tej sytuacji wystawiona na próbę. Kucharz w porę wydostał się bowiem z zaplecza, by – zamieniwszy się w kelnera – podać zadziwiająco świeże pieczywo i zapytać, czy wolę jajka sadzone, czy może jednak jajecznicę, zupełnie jakby moja decyzja w tym zakresie miała jeszcze jakąkolwiek szansę materializacji, wobec rozpoczętego już przed kilkoma minutami procesu smażenia. Muszę jednak przyznać, że wbrew pozorom nie dostałem siłą oddartych od teflonu białek z rozpaczliwie rozprowadzonym na nich żółtkiem, lecz naprawdę przyzwoitą jajecznicę, godną kraju nad Wisłą, którego mieszkańcy jajecznicologią mogą się przecież szczycić.
Spis treści:
- Więc chodź pomaluj mój slams – o dysproporcjach Peru i jego stolicy
- Dzielnica peruwiańskiej edukacji narodowej – artystyczne Barranco zdominowane przez szkolne i uczelniane sesje fotograficzne
- Patrz, kwiaty! – parki dzielnicy Miraflores, w tym jeden chiński
Więc chodź pomaluj mój slams
Wczorajsze wrażenia zaokienne z podróży z lotniska do centralnej dzielnicy Limy, która z braku inwencji twórczej podkradła jej swą nazwę, przemilczałem nie bez przyczyny. Aby uchronić się przed niezbyt korzystnym pierwszym wrażeniem z odwiedzin peruwiańskiej stolicy, odcinek ten najlepiej byłoby pokonać w bagażniku bez okien lub chociaż z zamkniętymi oczami. Główny port lotniczy Peru zlokalizowano bowiem w najmniej reprezentacyjnej części miasta. Z perspektywy jej mieszkańców, dla których popularna tu ziemniaczana paćka z dodatkiem jajka na twardo ma spore szanse stać się posiłkiem odświętnym, huk silników odrzutowych ponad nakrytymi blachą falistą rozlatującymi się domostwami zajął zapewne jedno z ostatnich miejsc na liście bolączek codzienności. Takowy hałas mógłby za to istotnie naprzykrzać się elicie zamieszkującej najbogatsze i najokazalsze dzielnice.
Lima, tak jak i całe peruwiańskie społeczeństwo, naznaczona jest wyrazistymi, niekiedy wręcz brutalnymi kontrastami. Najniższy poziom lokalnej piramidy społecznej zajmują rdzenni mieszkańcy Ameryki Południowej, często pozostający w zaskakującym wręcz dystansie od tego, co zwykło składać się na „współczesność”. Przyszyta im na stałe indiańska metka stała się przyczyną krzywdzących wykluczeń. To właśnie z obawy przed „tubylcami”, którzy buntują się przeciwko stygmatyzującym indiańskim określeniom, swoje wystawne wille drutem kolczastym pod napięciem ogrodził moszczący się na najwyższym miejscu w hierarchii biały człowiek – hiszpański konkwistador, drugowojenny nazistowski tchórz lub po prostu „zwykły” imigrant, który miał w życiu to szczęście, że urodził się pod „lepszą” szerokością geograficzną. Dysproporcje między tymi dwoma biegunami skracają zaś metysi – potomkowie przedstawicieli rdzennej rasy czerwonej oraz napływowej – białej.
W limskim grajdołku kotłuje się ponad jedenaście milionów mieszkańców, co stanowi niemal jedną trzecią ludności Peru, które – na marginesie – jest ponadczterokrotnie większe od Polski. Liczby te nie tylko sprawiają, że wytyczenie obwodnicy peruwiańskiej stolicy musiałoby być przedsięwzięciem – dosłownie – bardzo szeroko zakrojonym, ale przede wszystkim warunkują tryb życia przedstawicieli poszczególnych jej obszarów. Ich codzienność niejednokrotnie nie ma bowiem potrzeby zaglądać do sąsiednich dzielnic, skupiając się niejako w obrębie samodzielnych ośrodków miejskich – mniejszych, lecz wcale nie małych, wszak wyodrębnienie przykładowo jedenastu takich części oznaczałoby, że każdą z nich zamieszkiwałby średnio milion osób.
Obszary położone na przeciwległych krańcach kontinuum jakości życia stosunkowo rzadko wchodzą więc sobie w drogę, a odpowiednią odległość, z której – według miejskich decydentów – można oglądać najbiedniejsze i przy tym najmniej bezpieczne fragmenty Limy, wyznacza całkiem reprezentacyjny deptak poprowadzony wzdłuż przecinającej peruwiańską stolicę rzeki Rímac. To właśnie jej nazwie, przypuszczalnie wymówionej przez kogoś, kto ominął ten okres w życiu, w którym logopeda mógł być jeszcze pomocny, zawdzięczamy „Limę”.
Obserwator stojący na północnym skraju Limy-dzielnicy w Limie-stolicy bez trudu dostrzeże najwyższe w obrębie miasta, ponadczterystumetrowe wzgórze San Cristóbal. Na jego zbocza wspinają się skromne chatki, które pomalowano tak, by z daleka raziły wręcz tęczowym optymizmem. Ciężko jednak wypluć z gardła gulę zaciskającą się na ten widok i pozbyć wrażenia, że pstrokate farby na elewacjach lepianek mogą stanowić jedyne, poza szarościami, barwy, jakie goszczą w życiach ich mieszkańców.
Dzielnica peruwiańskiej edukacji narodowej
Wzgórze tęczowej rozpaczy nie jest rzecz jasna dostrzegalne z tej części Limy, która ma największe szanse, by turystów zauroczyć lub chociaż ich nie odstraszyć. Paradoksalnie nie mówię tutaj o pobliskim głównym placu Limy i skupionych wokół niego zabytkach, choć one także, swym ciężarem gatunkowym, zasłużą jeszcze na parę akapitów peruwiańskiej relacji. Wystarczy jednak odejść kilka przecznic od Plaza Mayor aka Plaza de Armas, by sceneria zmieniła się na niezbyt estetyczną lub wręcz nieprzyjazną, o czym w szczególności przekonałem się na kilka godzin przed samolotem powrotnym.
Skupiającą limską śmietankę dzielnicę Barranco – bo o niej w kontekście potencjalnych zauroczeń mowa – od historycznego centrum dzieli ponad dziesięć kilometrów. Dystans ten wydaje się wystarczający, by oddalić widmo slamsów. Wyrażony liczbą przystanków tutejszego metra, wynosi trzynaście stacji. Nie jest to jednak typowa linia bezkolizyjnej kolei miejskiej. Limska wizja komunikacyjna obala zarówno kolejową część definicji metra, jak i kwestię lokalizacji stacji przede wszystkim pod ziemią. Peruwiańska stolica w metrzany kombinezon przebrała bowiem najpospolitszy autobus, którego wyższość nad resztą ruchu drogowego uwarunkowała buspasem wytyczonym wzdłuż całej jego trasy. Nawet na półkuli południowej – na której przecież, jak powszechnie wiadomo, życie toczy się do góry nogami – kilkunastotonowemu, przegubowemu pojazdowi kołowemu nie jest jednak łatwo oderwać się od ziemi. Przelatywanie ponad tłocznymi skrzyżowaniami wymaga więc jeszcze dopracowania, a do czasu jego wdrożenia w rozkład jazdy, limski autobus-metro musi uznawać wyższość sygnalizacji świetlnej.
Już pierwsze kroki po zejściu z peronu stacji Bulevar sugerowały, jakoby w czasie kilkudziesięciominutowej przejażdżki masywnym pojazdem chińskiej marki King Long następowała powolna teleportacja do zupełnie innej rzeczywistości. Tytułowy bulwar, zaczynający się tuż obok przystanku, bardziej przypominał europejską promenadę, aniżeli południowoamerykański deptak, co Peruwiańczyków zapewne może cieszyć.
Czy cieszą ich jednak spoglądające z billboardów i witryn sklepowych postaci i manekiny emanujące europejskimi standardami piękna? Doprawdy trudno mi sobie wyobrazić, jak rdzenni mieszkańcy Ameryki Południowej czują się w konfrontacji z wszechobecnym marketingowym qui pro quo, ukazującym kogoś, do kogo w swym mniemaniu zaledwie aspirują. Spacerując po Barranco warto jednak zachować czujność, bowiem spomiędzy, spod i sponad europejskich wzorców wyłaniają się niekiedy całkiem smaczne lokalne smaczki. Przestrzeń niezagospodarowaną jeszcze przez prozachodni przemysł reklamowy zajmują tu i ówdzie murale odznaczające się podwójnym znakiem lokalności. Nie dość, że autorami malunków w znacznej mierze są peruwiańscy artyści, to na dodatek ich dzieła nie stronią od ukazywania rdzennych mieszkańców Ameryki Południowej, udowadniając tym samym, że wymalowanie ścian budynków postaciami o typowej dla Peru karnacji naprawdę nie skutkuje samoczynnym odpadaniem zeń tynku!
Do niewielkiej galeryjki jednego z grafficiarzy – Jade’a Riviery – gromadzącej nie tak wielkoformatowe, jak na elewacjach, dzieła artysty, prowadzą niepozorne drzwi skrywające się w rogu zabudowań otaczających bodaj najpopularniejsze miejsce w Barranco – przerzucony nad prowadzącą wprost do Pacyfiku alejką, drewniany Most Westchnień, na którym szczęściu można pomóc – paradoksalnie – nie wzdychając. Zupełnie jakby życzenie pomyślane na jednym jego krańcu materializowało się w uwięzionym w płucach powietrzu, a jego przetransportowanie na drugą stronę wewnątrz klatki piersiowej miałoby skutkować rychłym spełnieniem. Tyle legenda. W praktyce zaś na drewnianej kładce oddech wstrzymuje się przede wszystkim, pozując do tysięcy zdjęć.
A czy ktokolwiek westchnie jeszcze z żalu nad opłakanym stanem kościółka, którego dach prawie w całości utracił już swe definicyjne właściwości ochraniania budynku od góry? Pewnie nie, a szkoda, bo to naprawdę ciekawy przykład południowoamerykańskiej metody quincha, łączącej oszczędny drewniany czy bambusowy stelaż z tak zwanymi cegłami adobe, których wypalenie, miast ogniu powierza się wyłącznie słońcu. Ich wykorzystanie w suchych klimatach nie wiązało się z przesadnym ryzykiem rozpuszczenia budowli, zaś umocnienie drewnianymi belkami stanowiło konstrukcyjną odpowiedź na częste trzęsienia ziemi.
Postacie z murali całkiem zgrabnie wtapiają się w tłum przechodniów. W przeciwieństwie do pustych raczej ulic wokół Plaza de Armas, w Barranco można natknąć się na objawy życia, a nawet gwaru, częstokroć podsycanego występami ulicznych muzyków. Ożywiona atmosfera sprawia, że tę część Limy określa się mianem dzielnicy artystów.
Tamtej niedzieli sztuka musiała jednak ustąpić… edukacji. Uwagę zarówno turystów, jak i lokalnych spacerowiczów, przyciągnęła bowiem zgraja ubranych w togi studentek, które dość rozpaczliwie usiłowały skoordynować swe działania zmierzające do uwiecznienia na fotografii synchronicznego podrzutu biretów. Fotograf, kalibrujący ten niezapomniany – zdaniem niektórych – moment w życiu, bez cienia wątpliwości zasłużył na dodatek motywacyjny i pastylki na gardło. Ja zaś podłączyłem się ze swoim aparatem do jego organizacyjnego sukcesu.
Nie było łatwo rozstać się z posadą drugiego fotografa, pozbawioną wprawdzie wynagrodzenia materialnego, jednak w zamian obfitującą w potężną dawkę życzliwości i uśmiechów ze strony fotografowanych. Całkowicie niechcący, jako biały blond turysta, na moment stałem się zjawiskiem ciekawszym nawet, aniżeli sam fakt ukończenia uczelni przez zgromadzone studentki. Na pobliskiej plaży – zupełnie jakby w ramach rekompensaty za oddalenie się z planu zdjęciowego – czekało mnie kolejne, tym razem – dla odmiany od czarnych tog – białe i nieco młodsze zbiegowisko.
Moje pierwsze skojarzenia bez zbytniego zastanowienia powędrowały w kierunku tego dość charakterystycznego majowo-czerwcowego okresu, w którym grasujące po osiedlu dziewięciolatki szkolny mundurek zamieniają na outfit „cała/cały na biało”, by wpisać się w wymagania tak zwanego Białego Tygodnia. Stroje świeżo upieczonych „komunistek” Rzeczypospolitej przypominały nawet ubiór limskich dziewcząt z plaży w Barranco, również niebezpiecznie zmierzający w kierunku wyszukanych ślubnych kreacji. Dokładniejsza obserwacja piaskowego party obnażyła jednak „słabe punkty” kawalerów, którzy odbiegali zarówno od polskiego wzorca porównawczego, jak i wyglądu swych peruwiańskich koleżanek. Chłopcy znad Wisły coraz częściej porzucają przecież komże na rzecz dostojniejszych alb lub wręcz koszul pod muchą, zaś nad Pacyfikiem paradowali przeważnie w pospolitych białych T‑shirtach, którym po kontakcie z niezbyt czystą wodą, mógłby nie pomóc nawet Vizir. Tak, tak – chłopcy nie mieli żadnych zahamowań przed tym, by spontanicznie pluskać się w oceanie, a potem – jako mister mokrego podkoszulka – bawić się na plaży. Dołączyły do nich także – bez względu na strojność swych sukienek – rówieśniczki.
To chyba dobry moment na pewien subtelny zwrot akcji – zbiegowisko młodocianych plażowiczów nie miało absolutnie nic wspólnego z niczyją pierwszą komunią ani w ogóle z jakąkolwiek wiarą, no chyba że mowa o wierze w – pozostajemy zatem w zainaugurowanym studencką sesją temacie szkolnictwa – pomyślny przebieg kolejnego etapu edukacji. Swoiste „wiosenne Midsommar” odprawia się w Peru z okazji rozpoczęcia roku szkolnego. Jeśli przyjąć punkt widzenia zgodny z wszechobecną białą symboliką, potrzebna byłaby tu jednak nie tylko wiara, ale także gorliwa modlitwa, a może nawet i jakaś ofiara. Bez względu na rocznik, a więc i stopień zaawansowania dotychczasowych szkolnych przygód, wszystkie dzieciaki występowały na plaży, świętując rozpoczęcie roku szkolnego, jako czyste, białe karty gotowe do zapełnienia nowo zdobywaną wiedzą. Jest to wizja niewątpliwie widowiskowa, jednak – z punktu widzenia utrwalania wiadomości – mało optymistyczna. Wiedzowa tabula rasa, szczególnie – dajmy na to – w klasie maturalnej, miałaby natomiast potencjał wprowadzenia kolejnego białego elementu do tej opowieści – posiwiałych ze stresu (o ile wcześniej nie zostałyby wyrwane z głowy) włosów nauczycieli, załamanych stanem wiedzy swoich uczniów.
Obserwując roześmiane dziecięce twarze, cieszyłem się całkowicie przypadkowym „znalezieniem się we właściwym miejscu o właściwym czasie”. W dalszej części wyjazdu przekonałem się jednak, że ostatnia niedziela września nie była bynajmniej jedyną okazją do świętowania powrotu do szkoły. Na plażowe obchody natykałem się jeszcze ponad dwa tygodnie później. Wówczas, bogatszy o świadomość peruwiańskiej, a szerzej – także południowoamerykańskiej skłonności do świętowania z pozornie tylko błahych powodów, dziwiłem się jakby mniej. Wciąż jednak trudno było przejść obojętnie obok zgromadzeń białych młodocianych sekt. Czyżby przedłużone obchody pierwszego dzwonka miały osłodzić dzieciakom powrót do szkoły, który w położonym na półkuli południowej Peru zbiega się z początkiem wiosny i zbliżającym się latem?
Znalezienie kawałka plaży, który nie byłby obarczony ryzykiem stania się niechcianym bohaterem drugiego planu którejś z sesji, graniczyło z cudem. Wprawdzie biały człowiek, mknący w kierunku pacyficznych fal w samych kąpielówkach i gumowych klapkach, pod względem egzotyki zdeklasowałby zapewne nie tylko pluszowe misie, ale także figurkę wieży Eiffla, jednak mimowolne skupianie na sobie uwagi, szczególnie w tak żenujący sposób, nie znalazło się na mojej peruwiańskiej to-do liście.
Ostrożnie obrałem więc skalny depozyt, w którym ulokowałem swoje ciuchy na czas przekonywania się, że Pacyfik temperaturowo przypomina mi letni szczyt możliwości Bałtyku. Uczciwe kilkanaście stopni nie zachęcało do wodnego szaleństwa. Kąpielowy obowiązek został jednak spełniony – Ocean Spokojny ze spokojnym sumieniem mogę zaliczać już do akwenów spenetrowanych…
Patrz, kwiaty!
Mówi się że woda wyciąga – co z tego, że miała na to zaledwie kilka minut! Obiad jak najbardziej się należał i co więcej – zyskał wręcz status czynu chwalebnego, jako że kontynuował poznanie peruwiańskiej kuchni… od kuchni. Tym razem jednak lokalne smaki zostały polane (metaforycznym) sosem słodko-kwaśnym.
W drugiej połowie dziewiętnastego wieku obecne azjatyckie tygrysy, wówczas raczej pozostające w stadium słodkich kiciusiów, tęsknie spoglądały w kierunku Ameryki Południowej, czerpiącej ogromne zyski z wydobycia surowców naturalnych. Miast czekać, aż wyobrażające ich kraje pasiaste kocury pokażą światu swe pazury, zwabieni wizją lepszego życia Azjaci poczęli przeprawiać się przez Pacyfik. Za wielką wodą trafiali między innymi do Peru, które pełniło rolę pioniera azjatycko-południowoamerykańskich relacji gospodarczych, uzupełniając w ten sposób niedostatki kadrowe importową siłą roboczą.
Na wyprawę, która nierzadko oznaczała podróż w jedną stronę, oprócz bagażu składającego się z życiowego dobytku i życiowych doświadczeń, zabierano także rodzime zwyczaje, które – wraz ze swymi właścicielami – zadomowiły się w Peru na dobre. Według oficjalnych danych, zamieszkuje tu obecnie około sześćdziesięciu tysięcy Chińczyków, których do dzisiejszych opowieści wyłowię z azjatyckiego sosu. Ta liczba zdecydowanie nie powala, a wręcz zdolna byłaby wywołać grymas niedowierzania. Czyżby całkiem szeroko rozpowszechnione na peruwiańskich talerzach chińskie wpływy zawdzięczały swe istnienie zaledwie dziesiętnym częściom procenta populacji całego kraju? Bynajmniej. Liczebnościowe szacunki instytutu poświęconego współpracy obu państw bez większego wahania przekraczają milion osób. Grupę tę stanowią przede wszystkim „chińscy Peruwiańczycy” określani także mianem tusán. To urodzeni na obczyźnie potomkowie pierwszej fali emigracyjnej, którzy z powodzeniem wtopili się w peruwiańskie społeczeństwo.
Ich przedstawiciele praktycznie nie mówią już w języku swych azjatyckich przodków, za to na obiad bardzo chętnie zjedliby zapewne danie ze strony w menu podpisanej nagłówkiem „chifa”. Termin ten, którego znaczeniowe pochodzenie przypisuje się kantońskiemu „gotowanemu ryżowi”, otula swym zakresem klasyfikacyjnym ogół potraw wyewoluowanych ze zderzenia południowoamerykańskiej tradycji kulinarnej z napływowymi zwyczajami i składnikami chińskimi. Jednym z wdzięczniejszych przykładów tego procesu, choć zdecydowanie nie jedynym, jest chaufa oznaczająca ryż – nomen omen – smażony. Lingwistyczny konflikt dotyczący sposobu obróbki termicznej ryżu odłóżmy jednak na bok, by spałaszować oczami talerz pełen chaufy z dodatkiem warzyw, omletu jajecznego i kawałków kurczaka w bajecznie chrupiącej panierce (chicharrón de pollo).
Zawartość menu w restauracji La Fuente de Soda to bynajmniej nie jedyny chiński akcent w drugiej po Barranco reprezentacyjnej dzielnicy Limy – Miraflores. O ile naznaczone sezonowym piętnem edukacyjnym artystyczne zagłębie dałoby jeszcze radę uznać za stawiające pewien opór wzorcom rodem z krajów pierwszego świata, o tyle Miraflores poddało się już na starcie, który jednak miał miejsce stosunkowo niedawno. Wysokie, nowoczesne bloki z powodzeniem kierują wzrok przechodnia do góry, a myśli daleko w stronę rozwiniętych państw na półkuli północnej. To właśnie nieopodal luksusowych apartamentowców wspinających się na klify wyznaczające w tym miejscu nabrzeże Limy mieści się niewielki, acz bardzo efektowny ogród chiński – oczko w głowie transpacyficznej współpracy dyplomatycznej.
To chyba na wypadek, gdybym zapragnął ponownej kąpieli w oceanie, dalszy spacer po klifach Miraflores zapewniał bezpieczny dystans wysokościowy od wodnej toni. Niezbyt udana to jednak zagrywka losu, bowiem także na poziomie +1 kusiło wiele mocnych wrażeń udowadniających, że ludzkie wysiłki, choć ograniczone, potrafią doprowadzić do rzeczy wielkich lub choćby widowiskowych.
A jeśli z powyższych zdjęć zabrać czynnik ludzki – paralotniarzy, akrobatów czy przytulające się pary, na pierwszym planie znalazłoby się zielone tło – i bynajmniej nie byłby to green screen. Tylko saksofonista stacjonujący w pobliżu prowizorycznego, budowlanego ogrodzenia wypada w tym gronie dość blado. Należałoby go jednak potraktować jako wyjątek od reguły, która nadaje dzielnicy Miraflores – zgodnie z jej nazwą oznaczającą coś w rodzaju „patrz, kwiaty” – status jednego z niewielu miejsc w Limie, w których dość powszechnie występuje zjawisko organizacji przestrzeni miejskiej określane mianem parku. Niezaszczycające zbyt licznie pozostałych części miasta trawiaste skwery doceniane są zarówno przez domowe, jak i dziko żyjące czworonogi, spacerowiczów oraz ulicznych handlarzy, którym zdaje się odpowiadać awans społeczny do rangi sprzedawcy parkowego. I to w przestrzeni nie byle jakiej, bowiem firmowanej nazwiskami takimi, jak Maria Reiche (która grasowała na płaskowyżu Nazca), a nawet John F. Kennedy.
Opowiadanie memów nie należy zapewne do aktywności zbyt zgrabnych, tym bardziej jeśli sam obrazek nie miał jeszcze szansy zakorzenić się w świadomości odbiorcy, jako swoista templatka do bieżących komentarzy rzeczywistości. Kto jednak nie próbuje, ten nie czyta posta do końca. Spróbujmy więc: na górze widnieje napis „Życie nocne w Barranco: istnieje”, pod spodem zaś „Tymczasem w centrum:” oraz to zdjęcie:
Stanowczo odradza się wybieranie centralnej dzielnicy Limy, jako miejsca na spędzenie miłego czasu na mieście. Poszukiwanie knajpki na posiadówę ze znajomymi znacznie łatwiej zakończyć sukcesem w znanym już nam Barranco.
[Google_Maps_WD id=59 map=56]
Źródła:
- Grose R., Peruvian Chicha Morada Recipe, http://thespruceeats.com/chicha-morada-4156888
- Le Nart P., Pisco z Chile czy z Peru – co to jest i jak to pić?, http://mojbar.pl/pisco-z-chile-czy-z-peru-co-to-jest-i-jak-to-pic/
- Ogle A., All You Need to Know About Barranco, Lima’s Coolest Neighborhood, http://travelandleisure.com/trip-ideas/guide-to-barranco-lima-peru
- Trovall E., Chile vs Peru: Who Really Invented Pisco?, http://theculturetrip.com/south-america/chile/articles/chile-vs-peru-who-really-invented-the-pisco-sour/
- http://bcn.cl/observatorio/asiapacifico/noticias/chinese-community-latin-america
- http://curiouscuisiniere.com/beef-tequenos/
- http://data.worldbank.org/indicator/AG.SRF.TOTL.K2?locations=PE
- http://data.worldbank.org/indicator/AG.SRF.TOTL.K2?locations=PE-PL
- http://jaderivera.pe/about-me/
- http://limaeasy.com/peruvian-food-guide/typical-starter-appetizer/tequenos
- http://machupicchuterra.com/lima/lima-city/cerro-san-cristobal-lima
- http://macrotrends.net/cities/22078/lima/population
- http://wmf.org/project/la-ermita-de-barranco
- http://worldometers.info/world-population/peru-population/