To miał być post o budzącym grozę wojskowym mieście-widmie, do którego niejedna internetowa relacja dokleiła wręcz certyfikat jakości „największe w Polsce”. Rzecz jasna, w planistycznych założeniach, blogowy wpis poprzedzała wyprawa rozpoznawcza, która mogłaby między innymi pokusić się o weryfikację tezy pstrążańskiej największości w kontekście polskich miast-widm. Nie jest to przecież kategoria ani nazbyt popularna, ani też cechująca się nadmiernie zaciekłą konkurencją. Jakiekolwiek zabudowania mieszczące się choćby częściowo w uznaniowej definicji „miasta-widma” już na starcie miałyby więc spore szanse na podium. Pstrążański stan faktyczny na początku roku 2022 okazał się jednak daleki od tego, co mogłoby się rysować w przeciętnym polskim umyśle na hasło „miasto-widmo”. Dużo trafniej zastaną rzeczywistość opisałoby raczej sformułowanie „widmo miasta-widmo”. Postępujące od 2016 roku wyburzanie wojskowych pozostałości ma się już bowiem ku końcowi i bardzo skutecznie przekształciło świadectwo przeszłości w bezwartościowe zwały gruzu.
Czy defragmentacja dowodów historycznych to jednak wystarczający powód, aby zniechęcić mnie do sprawdzenia, czy nieznające litości buldożery nie pominęły przypadkiem jakiegoś niemieckiego koszarowca czy radzieckiego „Leningradu”? Absolutnie nie! Co więcej, do pstrążańskich przeszpiegów udało mi się namówić przyjaciela z czasów licealnych. Historia tych terenów jest na tyle ciekawa, że Adasia nie trzeba było długo przekonywać!
Spis treści:
- Zakaz wjazdu czołgiem – penetracja pozostałości po niemiecko-radzieckim garnizonie
- A co na to NATO? – wokół żagańsko-świętoszowskich baz wojskowych
- Miasto-widmo – za i przeciw – podsumowanie i mapa
Zakaz wjazdu czołgiem
Hipotetycznie sielski żywot mieszkańców wioski Pstransse znajdującej się na przełomie wieków dziewiętnastego i dwudziestego na terenach niemieckich, zmąciło rozpoczęte w 1901 roku fortyfikowanie okolicy. Efekty zachodniej myśli wojskowej chętnie przejęli w 1945 roku czerwoni „wyswobodziciele” Ziem Odzyskanych, dokładając swoje socjalistyczne trzy grosze przy okazji dostosowywania zastanych zabudowań do własnych potrzeb. Przejście do drużyny czerwonych wiązało się ze zmianą nazwy na Strachów. O ironio, faktycznie było to miejsce strachów, jako że przez następne 47 lat – aż do rosyjskiej wyprowadzki w 1992 roku, wojskowe założenia, objęte rzecz jasna kartograficzną zmową milczenia, pozostawały całkowicie zależne od imperialistycznego „przyjaciela” ze wschodu. Okoliczni mieszkańcy teoretycznie żyli więc w przekonaniu, że ich domostwa położone są w okolicy odznaczającej się wysokim wskaźnikiem lesistości, nie zaś zmilitaryzowania. Tym mniej dziwi zainteresowanie, jakim cieszyły się odtajnione zabudowania, od których zasiedlenia i nadzorowania polska armia odstąpiła już po trzech latach. Jako że Rosjanie mieli opuszczać miasto w nadziei na szybki powrót, większość mieszkań pozostawili w stanie „gotowe do zamieszkania”. W Pstrążu rozpoczął się więc plądrująco-dewastacyjny wyścig, który z czasem doprowadził do znacznych zniszczeń konstrukcyjnych, będących jedną z głównych przyczyn podjęcia decyzji o ostatecznej rozbiórce tutejszych zabudowań.
Pstrążańskie podchody rozpoczęliśmy od południowo-wschodniej strony, gdzie jednak – niedługo po tym, jak pożegnaliśmy asfaltową nawierzchnię – powstrzymał nas zakaz wjazdu na drogę będącą własnością Lasów Państwowych. Z perspektywy czasu, jestem jednak zdania, że w sumie śmiało mogliśmy jechać dalej – tego wieczoru w dzienniczku podróżniczym zapisało się bowiem kilka znacznie bardziej ryzykownych uczynków, aniżeli poruszanie się leśną drogą bez zezwolenia. Na tamten moment pozostaliśmy jednak wierni ideałom i pokornie zawróciliśmy w kierunku drogi wojewódzkiej 297, by przypuścić nowe rozpoznanie z kierunku północno-wschodniego. Tym razem trasa prowadziła drogą leśną, jednak udostępnioną do użytku publicznego – mogliśmy więc jeszcze przez kilka chwil zachować czyste sumienia. Stan ten trwał dokładnie do momentu, w którym „przypadkowo” nie zauważyliśmy zakazu wjazdu na teren wycinki drzew. Skoro nie planowaliśmy nielegalnego przysporzenia drzewnego, a późno popołudniowa pora nie wskazywała raczej na aktywne prowadzenie prac przy wyrębie, udzieliliśmy sobie wzajemnego rozgrzeszenia i ruszyliśmy ku przygodzie.
Droga o stopniowo zwiększającej się wyboistości prowadziła przez miejscowość Buczek, w której udział zamieszkałych domostw wśród niszczejących ruin niebezpiecznie zbliżał się do zera. Na straży dodatniości tej wartości stała jednak chałupa, w której oknach, już około czwartej popołudniu, paliły się światła. Kilka godzin później, to właśnie widok tych punkcików, nieśmiało rozganiających mrok całkowicie czarnego wówczas bezhoryzoncia, sprawił że odetchnąłem z ulgą…
Strefa wycinki dość szybko się skończyła, wobec czego znów mogliśmy poczuć się całkiem niewinnie, a stan ten bardzo skutecznie wbijała nam do głowy szeroka, brukowana droga, która wkrótce zastąpiła piaszczyste koleiny i najprawdopodobniej – sądząc po jakości wykonania – pamiętała jeszcze czasy niemieckie. Szybkie rozeznanie po okolicy niestety nie pozostawiło złudzeń – ponazistowski bruk był jednym z niewielu wciąż zachowanych świadków burzliwej historii tego miejsca. Większość zabudowań, a jeszcze nie tak dawne relacje odwiedzających Pstrąże śmiałków wymieniają kilka bloków mieszkalnych, przedszkole, szkołę, kawiarnię czy budynki garnizonowe, nawet jeśli przetrwała próbę czasu, nie wytrzymała już niestety spotkania z maszynami rozbiórkowymi i stanowi dziś smętną kupę gruzu. Podczas gdy poradzieckie „Leningrady” zostały już całkowicie wyburzone, kilka poniemieckich budynków zachowało jeszcze niektóre piony i poziomy, jednak – biorąc pod uwagę lawirujący tu i ówdzie między ruinami ciężki sprzęt – raczej nie na długo.
Przemieszczający się choćby i najzwinniejszym slalomem pomiędzy gruzowymi checkpointami czerwony hatchback nie mógł pozostawać wiecznie niezauważony. Do konfrontacji z potężnym spychaczem, którego opona była wysokości przeciętnej osobówki, doszło na wyboistej, piaszczystej drodze. Widoczny we wstecznym lusterku buldożer, korzystając z niewątpliwej przewagi terenowej, przemieszczał się znacznie szybciej i zdawał się nie znosić sprzeciwu. Jestem przekonany, że przejazd po miejskim kompakcie, nie stanowiłby dla niego większego problemu, jednak wolałem się nie przekonywać, co do słuszności tej tezy i – zgodnie z zasadą, w myśl której większy ma zawsze pierwszeństwo, zająłem pokornie miejsce na pagórkowatym poboczu. Operator mijającej nas maszyny obdarzył maluczkich przeciągłym i podejrzliwym spojrzeniem. Ocena sytuacji odbyła się jednak bez zwalniania ani nawet przerywania prowadzonej w czasie jazdy rozmowy telefonicznej i już wkrótce, wielgachny jeszcze przed chwilą pojazd, zniknął w jednej z bocznych dukt.
Nasycenie gruzem osiągnęliśmy dość szybko, a przestudiowawszy sztukę rozbiórki budowlanej, skierowaliśmy kierownicę w stronę dwóch pokaźnych spichlerzy, które na zdjęciach satelitarnych wyróżniały się spośród lesisto-gruzowego terenu.
Tuż przed obranym chwilę wcześniej celem zauważyłem nietypowy znak. Mało brakowało, a w poprzednim zdaniu napisałbym „znak drogowy”, jednak owa droga była na tyle umowna, że zdecydowałem się pozostać na samym „znaku”, który przypominał klasyczny zakaz wjazdu z tą tylko subtelną różnicą, że na poziomym białym polu znajdował się dodatkowo wizerunek… czołgu. Nim zdążyłem rozważyć, czy samochody osobowe nie są przypadkiem objęte znakiem wyglądającym na zakaz wjazdu czołgiem, na drugim planie, spomiędzy drzew i tumanu kurzu, wyłonił się… prawdziwy czołg.
Adaś przypuszczał, że był to ćwiczebny pojazd wojskowy na podwoziu czołgu T-72 i w tej kwestii, ubolewając jednocześnie nad własną niewiedzą, ofiarowałem mu swoje pełne zaufanie i podziw nad zdolnościami rozpoznawczymi. Na obronę swojej indolencji mam jednak całkiem solidny argument – specyfikacja techniczna pojazdu manewrującego w chmurze pyłu kilkadziesiąt metrów od przedniego zderzaka niezawodnej, czerwonej, lecz wciąż jednak nieopancerzonej czerwonej strzały, doprawdy nie była w stanie wpłynąć na kształt mojej reakcji. A była ona jedyna słuszna – niezwłoczny acz wyważony odwrót. Nie sztuka bowiem pobudzić do nadziemnego pląsu tumany kurzu większe od tych wywoływanych przez ryjące w ziemi gąsienice, by chwilę potem przekonać się, że waleczny miejski hatchback nie posiada niestety pełnych właściwości terenowych. Trudno było jednak pozbyć się wrażenia, jakobym dystans kluczowy dla oddalenia się na pozornie przynajmniej bezpieczną odległość pokonał szybciej niż przedtem, gdy zbliżaliśmy się na przedpola funkcjonującego nieopodal ruin poligonu.
Absolutnie przypadkowo, do głównej, brukowanej drogi przedostaliśmy się tym razem w innym miejscu, w którym – nie do końca ku naszemu zaskoczeniu – faktycznie dostrzegalna była tabliczka obwieszczająca zakaz wstępu na teren wojskowy. Kluczowy był w tej kwestii fakt, że – na podstawie lokalizacji owego znaku – sama poniemiecka szosa wydawała się spod tego zakazu wyłączona. Jako, że – po zrownoważonej, piaszczysto-błotnej szarży odwrotowej – czołgowa odsiecz konsekwentnie nie następowała, przystąpiliśmy, na hipotetycznie neutralnym już gruncie, do opracowania strategii na najbliższe minuty. Tak się akurat złożyło, że do niedawnego celu można było dotrzeć również po niemieckim i najprawdopodobniej ogólnodostępnym bruku. Bez nadmiernego zastanawiania, postanowiliśmy więc udowodnić (chyba wyłącznie samym sobie), że jesteśmy ekspertami w dziedzinie drugich razów – wszak właściwą drogę do Pstrąża także odnaleźliśmy po początkowym fiasku.
Zawieszenie Kii wprawdzie zdawało się błagać o litość, jednak – nawet jeśli dopuścić samochody do głosu, wciąż było 2:1 na korzyść spontanicznej przygody. Stopniowe przybliżanie się do jedynych realnie zachowanych w okolicy zabudowań, utwierdzało nas w przekonaniu, że nie tylko uniknęły one rozbiórkowego wyroku spod znaku buldożera, lecz są wykorzystywane po dziś dzień przez polskie wojsko. Dostępu do dwóch potężnych magazynów strzegło ogrodzenie z prawdziwego zdarzenia, zwieńczone strażnicą przy bramie wjazdowej. Patrolujący bramne przedpole strażnik zdawał się jednak nie przejmować wrogim czerwonym obiektem przemieszczającym się nieśmiało wzdłuż armijnego płotu. Oczywiście w zastanych warunkach, zamianę zdystansowanej obserwacji na bezpośrednią eksplorację poddaliśmy z miejsca i powoli minęliśmy posterunek, jakoby otrzymując milczące przyzwolenie na dalszą jazdę, której jednak nie było nam dane zbyt długo kontynuować. Wkrótce dotarliśmy bowiem do znanego nam już czołgowego placu manewrowego, na którym, spośród kurzowej kurtyny, wyłaniał się nasz niedawno poznany pancerny znajomy. Telepatycznie wyczuliśmy jego niechęć do bliższego spotkania, dlatego zarządziliśmy zawrotkę i powrót do początku międzyleśnej szosy.
Od całkowitych ciemności tamtego wieczoru dzieliły nas zaledwie minuty. Czyż to nie idealne warunki do obrania, na skraju niemieckiej autostrady, kierunku ku eksploracji wysadzonego przez wycofujących się hitlerowców mostu na Bobrze?
Pozostawiłem zapalone przednie reflektory, w nadziei, że rzucane przez nie światło, choć częściowo rozgoni ciemne zasłony zasuwane na karnisz horyzontu. Dużo skuteczniejsza w tej roli okazała się jednak… wystrzelona w niebo wojskowa flara o właściwościach zbliżonych do wydłużonego fotograficznego flesza. Nie spodziewam się, by zatroskane naszą trudną sytuacją wojsko, postanowiło nam w ten sposób ułatwić „romantyczny” wieczorny spacer. Czyżby więc rozpoczęto poszukiwania niezbyt dyskretnej pary wrogich szpiegów?
Znacznie bardziej wolałem wersję, zgodnie z którą był to po prostu element ćwiczeń prowadzonych na pobliskim poligonie niezależnie od wizyty nieproszonych gości. Podświadomie zdawałem się jednak negować ten wariant wydarzeń. Kiedy bowiem pokonywaliśmy już powrotne wyboje w drodze do Buczka, a niebo ponownie rozjaśniły świetlne rozbłyski, na wszelki wypadek wyłączyłem samochodowe reflektory zupełnie, jak gdybym chciał się łudzić, że bez nich byliśmy kompletnie niewidoczni dla nowoczesnych systemów namierzających.
Bilet do Pstrąża szczęśliwie okazał się posiadać wariant „tam i z powrotem” – po powrotnych wybojach ujrzeliśmy wreszcie zaanonsowane wcześniej buczkowskie domostwo pełniące w naszym przypadku rolę międzydrzewnej latarni morskiej leśnej. Wobec zaistniałych wydarzeń, całkiem pocieszający jest także fakt, że do lipca 2022 roku, a więc do momentu powstania tego posta, żaden z uczestników wyprawy nie otrzymał wezwania do natychmiastowego stawienia się przed organami państwa.
A co na to NATO?
W Pstrążu bieg historii klasycznie okazał się przewrotny. Pozostałości po potęgach militarnych, decydujących niegdyś o europejskim porządku, ograniczyły się do niewyględnej kupy pospolitego gruzu, która równie dobrze mogłaby powstać po wyburzeniu galerii handlowej. Dość trudno rozpatrywać więc tutejsze resztki ruin w kontekście atrakcji turystycznej skierowanej do grona szerszego, aniżeli najwięksi urbexowi i wojskowi zapaleńcy zdolni zagłuszyć głos rozsądku odradzający pstrążanską eksplorację. Sąsiedztwo największego w Polsce, żagańsko-świętoszowskiego poligonu o powierzchni ponad dwudziestu jeden tysięcy hektarów tym bardziej sprawia, że krew w żyłach potrafi popłynąć szybciej, odłączając przy tym instynkt samozachowawczy.
Wbrew pozorom, Żagań i Świętoszów użyczające swej przestrzeni administracyjnej na potrzeby wojska, oferują także niegroźną wersję armijnej fraternizacji.
Oryginalny budynek przy ulicy Kościelnej, inaczej niż w przypadku historycznych przemian z dziedziny sakralizacji obiektów świeckich lub wręcz przeciwnie – widowiskowej desakralizacja świątyń, mieści oba przybytki – karmiący ciało basen z halą sportową oraz sycący duszę kościół – jednocześnie! Choć ten wojskowy obiekt nieustannie patrolowany jest przez zewnętrzną (!) firmę ochroniarską, wstęp do niego mają także cywile.
Pora się też wreszcie przyznać, że także po cywilnemu można w tych stronach zgrzeszyć urbexem. W Świętoszowie, tuż obok charakterystycznej wieży ciśnień oraz stanowiącej niecodzienny widok stacji regazyfikacyjnej, znajduje się pewien opuszczony „Leningrad”, którego właściciel dba oń na tyle, by odprowadzać w widowiskowy sposób zalegającą na dachu wodę, lecz pozostaje już obojętny na ogólny stan budowli.
Miasto-widmo – za i przeciw
Jeszcze chwila i w Pstrążu nie zostanie biblijny „kamień na kamieniu, który by nie był zwalony”. Budowlane gołoborza zbyt wielu odwiedzających już raczej nie zainteresują. No chyba, że ktoś akurat cierpi na niedobór adrenaliny…
[Google_Maps_WD id=48 map=45]
Źródła:
- Chajewski D., Tajemnice poligonu. Świętoszów to największy poligon w Polsce? Czytelnik: To nieprawda, http://gazetalubuska.pl/tajemnice-poligonu-swietoszow-to-najwiekszy-poligon-w-polsce-czytelnik-to-nieprawda/ar/c15-15486714
- Kalka D., Trenażer SJ-09, http://opisybroni.pl/trenazer-sj-09/
- Korn M., Pikulik J., Lubuskie. Puste domy, mroczne podziemia i ruiny. Tak dziś wygląda Pstrąże, miasto widmo na granicy woj. lubuskiego i dolnośląskiego, http://gazetalubuska.pl/lubuskie-puste-domy-mroczne-podziemia-i-ruiny-tak-dzis-wyglada-pstraze-miasto-widmo-na-granicy-woj-lubuskiego-i/ar/c7-16290315
- Makówka R., Pstrąże (Strachów). Największe w Polsce miasto-widmo, http://antyradio.pl/News/Pstraze-Strachow-Najwieksze-w-Polsce-miasto-widmo-WIDEO-45582
- Trzcionkowska M., Pstrąże, czyli polski Czarnobyl! Tutaj stacjonowała Armia Radziecka! Ruiny Strachowa wciąż można znaleźć w lesie, http://zagan.naszemiasto.pl/pstraze-czyli-polski-czarnobyl-tutaj-stacjonowala-armia/ar/c7-7590893
- Wieliczko M., Szkolenie kierowców czołgu T-72, http://wojsko-polskie.pl/dgrsz/articles/aktualnosci-w/2021-01-08m-szkolenie-kierowcow-czogu-t-72/
- Wieliczko M., Szkolenie kierowców czołgu T-72, http://wojsko-polskie.pl/11dkpanc/articles/aktualnosci-w/2021-01-072-szkolenie-kierowcow-czogu-t-72/
- Zaniewicz M., Z Ras Laffan do Świętoszowa, czyli skąd się bierze gaz w naszej kuchence?, http://energetyka24.com/gaz/z-ras-laffan-do-swietoszowa-czyli-skad-sie-bierze-gaz-w-naszej-kuchence
- http://poradzieckie.szprotawa.org.pl/pstraze.html
- http://tvn24.pl/wroclaw/burza-miasto-duchow-zal-tego-miejsca-ra684009