Na podróż autokarową zdecydowaliśmy się pierwszy i – za sprawą niezapomnianych wrażeń, jakie niosła ze sobą wycieczka autobusem na trasie Warszawa-Praga – poprzysięgliśmy sobie, że ostatni raz. Na perłę w koronie warszawskich dworców – nieoceniony estetycznie Dworzec Zachodni – dojechaliśmy z zegarmistrzowską wręcz precyzją, dlatego też nieco w pośpiechu poszukiwaliśmy naszego autokaru wśród wielu pomalowanych na żółto pojazdów tego samego przewoźnika zajmujących na kilka minut przed pierwszym dniem maja sporą część peronów. Szczęśliwie dwupiętrowa zguba wkrótce się znalazła i zdążyliśmy jeszcze nawet wręczyć nasze bagaże kierowcom, którzy na potrzeby chwili zmienili standardowe środowisko swego bytowania z szoferki na luk bagażowy. Delikatnie mówiąc, wyglądali zaś tak, jak komunikacyjne ryby w autokarowej wodzie. Do momentu ich ujrzenia doprawdy nie miałem pojęcia, że istnieje coś takiego jak uroda kierowcy autokaru.
Nie był to jednak wieczór filmowy ani nawet jakikolwiek inny wieczór, lecz noc, którą – zmęczeni standardowymi życiowymi aktywnościami – zamierzaliśmy przespać od zapłonu silnika aż po finałowe hamowanie na dworcu autobusowym w Pradze. Pierwsze minuty maja powitaliśmy jednak, stojąc wciąż w dworcowej „zagrodzie” w oczekiwaniu na upragniony warkot silnika i jakiekolwiek drgnięcie autokaru, które choćby o milimetr zmniejszyłoby dystans dzielący nas od celu. Ani jedno, ani drugie uporczywie nie chciało nastąpić, a miejsce tak wyczekiwanego dźwięku prac silnika i zamykanych drzwi autokaru zastąpiły dobiegające z dworu krzyki.
Im głośniejszy był dobiegający z zewnątrz gwar, tym mocniej utwierdzaliśmy się w fakcie, że z dużym prawdopodobieństwem nie tylko pierwsze minuty nowego dnia spędzimy na dworcu autobusowym, ale i zapewne jego pierwszą, najdłuższą spośród pozostałych dwudziestu czterech godzinę. Z ożywionych rozmów stojącej wciąż na zewnątrz pojazdu szóstki pasażerów oraz kaleczącej wszystkie języki oprócz ojczystego stewardesy wywnioskowaliśmy, że niedoszli podróżni padli ofiarą overbookingu albo błędu systemu przewoźnika, lub też obu tych czynników jednocześnie.
Mieszkająca w Dublinie polska rodzina, podobnie jak my zaplanowała najwidoczniej wymarzoną majówkę w Pradze, podczas gdy przewoźnik miał wobec nich nieco inne plany. Ich bilety nie figurowały wszak w systemie firmy, pomimo iż internetowe wydruki bezskutecznie okazywali stewardesie, a w autokarze na tamten moment pozostały jedynie dwa wolne miejsca. Pechowi podróżni, świadomi braku właściwości rozciągliwych autokaru, prosili jedynie o poświadczenie odmowy wpuszczenia na pokład w celu ubiegania się o zwrot kosztu biletów. Stewardesa napotykała jednak niepojętą dla mnie barierę wystawienia takowego dokumentu.
Jak jednak relacjonowali pasażerowie wewnątrz kabiny (zdarzenie to stało się już tematem plotek wszystkich, którzy nie byli w stanie zasnąć), pracownica przewoźnika uznała, że to nie jej problem, a rozgoryczeni pasażerowie postanowili jej pokazać, że jest kompletnie na odwrót, wzywając na miejsce zdarzenia policję.
Koniec końców po około godzinie, dwoje podróżnych wsiadło do autokaru, zajmując ostatnie wolne miejsca, a pozostała czwórka oddaliła się w poszukiwaniu alternatywnego środka transportu.
Nim jednak – po wyczekanym pożegnaniu z Dworcem Zachodnim -spróbowaliśmy zamknąć oczy, rozbudził nas komunikat stewardesy, która łamaną angielszczyzną oraz po rosyjsku poleciła przygotować bilety do ponownej kontroli. Ku naszemu zdziwieniu, wypociny naszej drukarki przetrzymywane były aż do stacji końcowej. Spacerując między fotelami, pracownica nawoływała zaś także, aby wyciągnąć dodatkowo, tym razem na szczęście tylko do okazania, „passports” albo „dowóds” – zapis fonetyczny jej słowiańsko-angielskiego dzieła słowotwórczego (w drodze powrotnej oprócz standardowych – angielskich i rosyjskich – trafiliśmy też na polskojęzyczne komunikaty, które rozpoczynały się przeuroczym „panie i państwo”).
Mimo pomyślnego zweryfikowania tożsamości nie udało nam się jednak zajechać dalej niż na pierwszy podwarszawski MOP, na którym miała miejsce harmonogramowa przerwa, która byłaby dużo bardziej uzasadniona, gdybyśmy chwilę wcześniej nie mieli wątpliwej i przedłużającej się okazji do zapoznania z architekturą Dworca Zachodniego. Dokładnie o godzinie 1:21, czyli jakieś półtorej godziny po planowanym czasie odjazdu, wciąż nie przemieszczaliśmy się zatem dłużej niż przez jakieś 20 minut.
Kiedy w końcu ruszyliśmy na dobre, spać nie dała nam grupa wyjątkowo rozbawionych mężczyzn, którzy nie mogąc doczekać się praskiego wieczoru kawalerskiego, zaczęli zabawę już w autokarze…
Pierwsze parapowitanie ze strony narodu czeskiego nastąpiło krótko po naszym przyjeździe, w praskim metrze, którym podróżowaliśmy do naszego tymczasowego czeskiego domu. Na stacji, na której rozpoczynaliśmy naszą przygodę z komunikacją miejską Pragi zaczepiła nas Czeszka w średnim wieku, która bezbłędnie oceniła nasze pochodzenie. Rozmowę zaczęła absolutnie bezpardonowo, pomijając najwidoczniej zbędne jej zdaniem zwroty powitalne. Na wstępie oberwało nam się, że jesteśmy narodem zbyt pobożnym. Potem, nasza nowa czeska znajoma, bardzo płynnie przeszła do polskiej sceny politycznej oraz kwestii przestrzegania prawa. Zaskakująco dobrze obeznana była w nadwiślanej rzeczywistości, bowiem w nazwie jednej z partii odnalazła to prawo, którego nieprzestrzeganie we współczesnym świecie tak bardzo ją dotknęło. O dziwo utożsamiała jednak stery partii z odsuniętą już z linii frontu Beatą „Szidlową”.
Tuż po tej współczesnej wstawce nastąpił nagły przeskok do zaszłości historycznych. Ponieważ w tym momencie bariera językowa okazała się zbyt silna, z czeskich żali wyłapaliśmy jednak tylko oskarżenie Ronalda Reagana, Michaiła Gorbaczowa i Jana Pawła II o niezrozumiałe spiski w kontekście ludzkości. Potem było już tylko gorzej, bowiem do odpowiedzi wywołane zostały nieodwracalne zmiany klimatyczne, które, o ile dobrze zrozumieliśmy, mają nas wkrótce przerosnąć niczym Mount Everest. Pomimo iż ta dość nietypowa rozmowa toczyła się w trzech płynnie zastępujących się językach (polskim, czeskim i niemieckim), na docelowej stacji naszej czeskiej przewodniczki po rodzimej i międzynarodowej rzeczywistości pożegnaliśmy się jak starzy dobrzy znajomi.
Muszę przyznać, że byliśmy całkiem zdezorientowani tym ekscentrycznym przywitaniem na praskiej ziemi. Wkrótce jednak wtopiliśmy się w morze turystów przewalających się przez najsłynniejsze atrakcje miasta, a turystyczny wir wrażeń pochłonął nas do tego stopnia, że zapomnieliśmy o Reaganie, Gorbaczowie, papieżu i nawet o Beacie „Szidlowej”. Momentami czuliśmy się jednak jak w domu, bowiem język polski słyszeliśmy tu częściej niż wszystkie pozostałe (włącznie z czeskim) razem wzięte.
Źródła:
- Tizard W., (tłum. Sikora J.), Spacerem po Pradze. Największe atrakcje miasta, National Geographic Society/Burda NG Polska, Warszawa 2015
- http://czech-transport.com/index.php?id=32591
- http://florenc.cz/index.php?site=an&usite=info&sel=provoz&lan=en
- http://transport-publiczny.pl/wiadomosci/wroclaw-nowy-dworzec-autobusowy-na-zdjeciach-56785.html