Cześć! Mam na imię Karol, a to moje ponadczteroletnie już dziecko… Następny Przystanek, który nazwę swą zawdzięcza towarzyszącym mi w wielu miejscach na świecie komunikatom ze środków transportu publicznego. Słowacka „nástupná zastávka” czy portugalska „próxima paragem” sprawiły, że planując nowe odkrycia, zadaję sobie pytanie, jaki tym razem będzie „następny przystanek”.
Choć wielkich marzeń podróżniczych mam sporo, niejednokrotnie przekonałem się też, że miejsca piękne i wartościowe czają się tuż za rogiem. Subiektywne wrażenia z tych bliższych i dalszych wyjazdów spisuję na Następnym Przystanku, niczym w podróżniczym dzienniku. Kto wie, może któraś z moich opowieści zainspiruje Cię do odwiedzenia nowego miejsca?
Skoro klasyczną kilkuzdaniową notkę o autorze mamy już za sobą, pora wreszcie przejść do swoistej podróżniczej miniautobiografii (choć nie wiem, czy polszczyzna dojrzała już do tego przedrostkowego duetu). Nie byłbym przecież sobą, gdybym zakładkę „O mnie” zamknął w zaledwie dwóch powyższych akapitach.
Pominąwszy dziecięce podskoki oraz kilkunastominutowy lot widokowy radzieckim kukuryźnikiem wzbijającym się w powietrze z polowego pasa startowego w pomorskim Popowie, pierwszy raz od ziemi oderwałem się dość późno, bo w wieku dziewiętnastu lat. Był koniec liceum. Trochę wstyd przyznać, ale nagrywałem wówczas start samolotu, za to nie klaskałem po jego wylądowaniu.
Nie chcąc wystawić na próbę kredytu zaufania udzielonego wówczas przez rodziców na poczet wycieczki (o zgrozo!) zagranicznej, wysyłałem im maile, które były swego rodzaju sprawozdaniem z podróży. Z czasem, do krótkich zdań informujących o tym, że jeszcze żyję, cięgle mam dwie nogi, dwie ręce oraz głowę i co więcej – to wszystko nadal jest na tym samym miejscu, co przed opuszczeniem domowej przystani – zacząłem dołączać coraz to barwniejsze i bardziej szczegółowe opisy.
Wtedy okazało się, że wspaniałe chwile z podróży można zachować na dłużej. Wychodząc naprzeciw zawodnej pamięci, czym prędzej przystąpiłem więc do spisywania pierwszych świadomych podróżniczych wspomnień. W ten sposób powstała całkiem obiecująca symbioza piśmienno-podrożnicza, której głównym odbiorcą był niejaki Microsoft Word. Dopiero później, dzięki nieocenionej pomocy wieloletniego przyjaciela, wyszedłem ze swoją szybko rozwijającą się pasją do ludzi, czyli do Ciebie, Miła Czytelniczko i Miły Czytelniku. I choć w panelu sterowania WordPressa czasem zachowuję się, jak negujący technologię boomer, Mati tylko raz musiał odzyskiwać stronę z kopii zapasowej. To chyba całkiem przyzwoity wynik, jak na ponad 160 postów wstawionych w czterech kategoriach.
Legenda, czyli jak to się stało, że transport publiczny zawładnął blogiem podróżniczym
No właśnie – kategorie. Trzonem konstrukcyjnym Następnego Przystanku są rzecz jasna „Przystanki”. Początkowo oddawałem się bowiem przede wszystkim klasycznym „złamanym miastom” (czyli city breakom, ha ha – bardzo śmieszne Karol), w czasie których jednym z pierwszych zwrotów z języka tubylców, jaki zapadał mi w pamięć, była właśnie komunikacyjna zapowiedź następnego zatrzymania autobusu, tramwaju, metra, pociągu… W swych szlachetnych założeniach, „Przystanek” otrzymuje więc nazwę miasta, które na kilka dni stało się moim nowym domem i jednocześnie bazą wypadową do pozamiejskich wycieczek.
Idąc dalej tropem nawiązań do zbiorkomu, urodziłem zakładkę „Objazd”, która stała się odpowiedzią na tak zwane objazdówki, obejmujące cały kraj lub pokaźny jego fragment i w związku z tym dalece wykraczające poza stacjonarny pobyt w jednym mieście. „Objazd”, często wydarzający się przy udziale niezawodnej, koreańskiej, czerwonej strzały, ma więc na celu kompleksowe rozłożenie danego państwa na turystyczne czynniki pierwsze.
Wydaje się więc, że to przede wszystkim nieznany mi wcześniej smak wyjazdów zagranicznych pozwala oderwać się od szarej rzeczywistości. W moim przypadku, rosnący w kilometry dystans od codziennych trosk sprawia bowiem, że umysł otwiera się na nowe doświadczenia i chociaż na chwilę przestaje mielić przeszłość z przyszłością, oddając pole teraźniejszości. Nie zawsze jest jednak czas i możliwość, by uciekać z kraju i nie zawsze też warto to robić. Nie miałbym też chyba życia, gdybym na podróżniczej stronie w domenie „.pl” nie zacytował klasycznego „cudze chwalicie, swego nie znacie”. W żadnym razie nie robię tego jednak w sposób wymuszony.
Owemu „swemu” poświęciłem całkiem sporo miejsca na Następnym Przystanku. Wyłamującą się z komunikacyjnej rodziny zakładkę „Polskie ABC” dedykuję rodzimym miastom, posty o których – inaczej niż w przypadku pozostałych kategorii, uszeregowane zostały alfabetycznie (uznałem, że nazwa zobowiązuje do tego odszczepieństwa). Sekcja „Przystanki na żądanie” szczęśliwie przywraca zaś poznawczy spokój nazewniczym powrotem do dziedziny transportu publicznego. Zamieszczam w niej wpisy z miejsc, które stały się dla mnie celem jednodniowych krajowych wypadów. Z uwagi na ich sporą liczbę, pozwoliłem sobie na wojewódzkie rozgrupowanie występujących w tej kategorii atrakcji. Pssst, zdarzają się tutaj także przygraniczne wstawki, które jednak z perspektywy poszczególnych regionów Polski, położone są niekiedy znacznie bliżej, aniżeli atrakcje z drugiego jej krańca.
W dalszej perspektywie planowana jest jeszcze rozbudowa rozkładu jazdy o „Zajezdnię” – czyli opowieści z miejsca, w którym się urodziłem, w którym na stałe mieszkam i które zazwyczaj wywołuje niezręczną ciszę, gdy tylko przyznam się do niego poza domem. Z Warszawą jestem w turystycznej separacji, pozostając nieczuły na jej walory. Pod pretekstem zajezdniowej serii chciałbym więc odkryć nieobjawione mi jak dotąd piękno stolicy, dlatego bardzo proszę rodowitych warszawiaków o wyrozumiałość względem mojego obecnego sceptycyzmu.
Lista moich podróżniczych dolegliwości
Z każdą, nawet jednodniową wycieczką związany jest szereg zwyczajów, przyzwyczajeń i rytuałów, niejednokrotnie będących przyczynkiem do dyskusji z tymi, z którymi zdarzyło mi się skrzyżować podróżnicze szlaki.
Po pierwsze i najświętsze: gorliwie wspieram przemysł pamiątkarski, przywożąc z każdej podróży co najmniej jeden magnes (w tym więc kontekście to dobrze, że mojej kuchni obca jest estetyka zabudowanych sprzętów AGD). Jeśli nie mam skądś magnesu, to po prostu mnie tam nie było. Jeszcze. Magnesowe paralele w postach są więc jak najbardziej na porządku dziennym.
Inną, tym razem darmową pamiątkę, stanową pieczątki turystyczne, przy pomocy których uwielbiam nadawać duszę papierowym przewodnikom i mapom. Niestety w wielu miejscach na świecie, na hasło „tourist stamps” sprzedawcy są mi w stanie zaoferować jedynie znaczki pocztowe, ze zdziwieniem przyjmując przypowieść o maczanych w tuszu emblematach poszczególnych miast i atrakcji. Niektóre przewodniki pozostały więc „bezduszne”.
Z wyjazdów chętnie przywożę także pocztówki, z tym jednak zastrzeżeniem, że nie robię tego sam, lecz tradycyjnie powierzam tę misję lokalnym oddziałom poczty. Na liście adresatów, oprócz Bliskich, znalazłem się także… ja sam (można by tu pokusić się o pytanie, czy ja sam nie jestem przypadkiem sobie bliski, ale nie czas chyba na sesję terapeutyczną). Na kartkach do samego siebie często spisuję pierwsze wrażenia i spostrzeżenia z miejsca, które odwiedzam. Taki „samolubny” list potrafi odmienić nawet najpodlejszy poniedziałkowy poranek, gdy trafi do mojej skrzynki. A ponieważ czas lotu gołębia pocztowego to nawet kilka miesięcy, zdarza się, że na dobre zapomnę już o tym, że w ogóle wyleciałem z kraju i właśnie wtedy Poczta Polska zaprasza mnie do wyjazdowej retrospektywy.
Wyliczankę podróżniczych przyzwyczajeń zakończę na mapach Google’a, które służą mi do odciskania wirtualnych śladów, stając się tym samym skrupulatnym świadkiem każdego mojego podróżniczego kroku (choć robią to także poza moją świadomością). Przy pomocy googlowych gwiazdek oznaczam wszystkie miejsca, które odwiedziłem. I nie mam tu bynajmniej na myśli nazw krajów czy miast i miasteczek (choć fizyczną mapę-zdrapkę także posiadam), lecz na przykład: fontannę, którą mijałem, sklep, w którym kupowałem bułki na śniadanie, stację benzynową, na której tankowałem czerwoną strzałę czy wreszcie wiatę przystankową, przy której usłyszałem legendarny już dla mnie „następny przystanek”. Oprócz tego, że „gwiazdkowanie” wspomaga zawodną pamięć (jak w sumie cała ta strona) i niejednokrotnie okazało się pomocne przy późniejszym opisie, już samo obserwowanie, jak coraz dalsze zakątki globu coraz gęściej zapełniają się żółtymi punkcikami, bywa źródłem głębokiego i usatysfakcjonowanego westchnienia.
Powroty, zarówno z daleka, jak i z bliska, już nie raz przekonały mnie, że z powiedzeniem „wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej” nie do końca mi po drodze. Po drodze jest mi za to… w drodze i tak się składa, że wciąż udaje mi się szybciej podróżować, niż zamieniać ulotne wspomnienia i spostrzeżenia w opis. Każdy post jest moim oczkiem w głowie (mam więc już całkiem sporo oczu), dlatego staram się doprowadzić go do perfekcji, przyozdabiając pokaźną ilością zdjęć, faszerując odpowiednią dawką sprawdzonych informacji oraz doprawiając szczyptą subiektywizmu i humoru. Strona powstaje więc powoli i ma spore opóźnienia, ale do nich, jako Polak, zdążyłem się już przywyczaić. Mam jednak nadzieję, że mimo tego emanujący z Następnego Przystanku podróżniczy fioł okaże się dla Ciebie, Miła Czytelniczko i Miły Czytelniku zaraźliwy.
PS Nie wiem, czy ironia jest środkiem stylistycznym, ale według mnie bezsprzecznie powinna trafić do literackiego kanonu. Z tego powodu zamiast ostrzeżenia o ciasteczkach, wypadałoby tu raczej zamieścić jakiś stosowny alert przestrzegający przed ponadprzeciętnymi pokładami sarkazmu.
Recent Comments