Godzina trzecia o lubianej przez większość porze tygodnia, w której piątek przekazuje pałeczkę sobocie, bywa raczej trzecią w nocy, aniżeli trzecią nad ranem. Nie wiem, czy wziąłem sobie do serca usłyszane nieraz w dzieciństwie „ty nie jesteś wszyscy”, ale fakty są takie, że o tej porze ustawiałem się do uruchamianego na moich oczach przez zaspanych pracowników stoiska odprawy bagażowej. Werdykt wagowy okazał się pomyślny. W nieco ponad dwudziestu kilogramach zmieściło się sporo rodzimych wafli ryżowych – prowiantu, który miał pełnić funkcję czarnogodzinnej podstawy dietetycznej podczas dwudziestopięciodniowej wyprawy do Peru. Znalazła się też przestrzeń załadunkowa na kilka ciuchów, ale – jak się później okazało – troszkę zbyt letnich, jak na warunki atmosferyczne, które zaoferowała południowoamerykańska wiosna.
Rzeczpospolita Polska nie doczekała się jeszcze bezpośredniego połączenia lotniczego z Peru, co siłą rzeczy rozbiło wątpliwą przyjemność spędzenia kilkunastu godzin w przestrzeni załadunkowej ograniczającej się do niezbyt wygodnego fotela samolotowego na dwa krótsze okresy. Pierwszy z nich – odcinek do Paryża – chcąc nie chcąc, stał się dla mnie jedyną, jak dotąd, okazją do postawienia stopy na francuskiej ziemi. Mimo, że do Francji ani tym bardziej do jej stolicy nigdy mnie nie ciągnęło, a tamtego poranka przypadającego po nocy, będącej dla mnie nocą tylko z nazwy, nie ciągnęło mnie jeszcze bardziej, naprawdę chciałem wypatrzyć z okien lądującego około wpół do dziewiątej samolotu ten słynny i nadzwyczaj romantyzowany, metalowy kikut znany powszechniej jako wieża Eiffla. Wówczas nie zdawałem sobie jeszcze sprawy z tego, jak nie-romantyczne za to wręcz barbarzyńskie sceny staną się wkrótce moim jedynym wspomnieniem z gloryfikowanej francuskiej stolicy.
Prawie dwie godziny na przesiadkę mogły wydawać się optymalne, jak na nowoczesny port lotniczy w tym europejskim kraju, który – gdyby tylko Unia Europejska była potęgą – w dużej mierze o tej potędze by decydował. Niczego nieświadomy podążałem więc fotograficznym tempem za drogowskazami tranzytowymi, niechętnie przyznając, że estetyka lotniska imienia Charlesa de Gaulle’a faktycznie się Francuzom udała.
Rozważania architektoniczne odłożyłem na bok, gdy tylko dotarłem do ściany, przywodzącej na myśl ekspozycję na dziale z telewizorami w iście wielkopowierzchniowym sklepie elektronicznym. Na monitorach widniały informacje o kilkudziesięciu nadchodzących lotach wraz z szacowanym czasem dotarcia do przypisanej każdemu z nich bramki. Komunikat ostrzegający, że owe wyliczenia nie uwzględniają kontroli paszportowej powinien natychmiast dać mi do myślenia. Kiedy zobaczyłem wiercących się w wąskim korytarzu niespokojnych pasażerów, zrzuciłem to jednak na karb porannej kumulacji lotów przychodzących i podjąłem decyzję, by ograniczoną poranną toaletę odhaczyć jeszcze przed przedostaniem się do terminala właściwego w nadziei, że ludzki zator zostanie w międzyczasie choć częściowo rozładowany.
Naprawdę się nie spieszyłem, przekonany, że dziarscy celnicy raz dwa uporają się z napierającą falą podróżnych, a ja – niczym król – wyjdę sobie niespiesznym krokiem z łazienki i wymytymi ząbkami uśmiechnę się do osoby oczekującej na mnie przy pierwszym, wolnym okienku. Tyle mrzonek i teorii, błyskawicznie pogrzebanych przez kolejkową rzeczywistość, z którą zderzyłem się znacznie bliżej, niż wtedy, gdy żegnałem ją kilkanaście minut temu. Ukradkiem minąłem więc nowo przyrośnięty ogon niekończącego się ludzkiego węża, udając, że przecież zaklepałem sobie zajmowane wcześniej miejsce. Przestraszony własną przebiegłością, powstrzymałem dalsze cwaniackie wybryki, przyjmując postawę pogodzonego ze swym losem kolejkowicza pokornego. Wiązało się to z zastygnięciem niemal w miejscu, w którym po chwili poczęli mijać mnie spanikowani podróżni, proszący o przepuszczenie pod pretekstem zbliżającego się kolejnego lotu. Gdy okazało się, że podawali godziny późniejsze, aniżeli mój wylot, uznałem, że całkiem niezłym pomysłem byłoby podczepienie się do tej inicjatywy. Jaka szkoda, że w pewnym momencie dołączyła do niej większość oczekujących.
Doprawdy, przez całe swoje dotychczasowe życie nie wykazałem swą postawą takich skłonności do walki o pierwszeństwo w stadzie, do których ujawnienia zmusiła mnie sytuacja na paryskim lotnisku. Łokieć w łokieć zyskiwałem kolejne metry aż w końcu dotarłem do wąskiego gardła, które jak na złość, odmówiło przełknięcia utoczonej z turystów masy.
Zatrzymajmy się tu na chwilę, by mocą wyobraźniowej stopklatki przeanalizować całe to zajście. Oto znalazłem się na reprezentacyjnym lotnisku stolicy największego i drugiego pod względem liczby ludności państwa Unii Europejskiej. Spośród kilkunastu lub nawet kilkudziesięciu stanowisk kontroli paszportowej, czynnych było tylko kilka, do których obywatele całego świata tłoczyli się w szale nakręcanym nieubłaganie ulatującym czasem i wizją ulatujących bez nich samolotów. Dwie z zaledwie pięciu bramek umożliwiających bezobsługową odprawę paszportów unijnych z niewiadomych przyczyn wyłączono zaś z użytkowania. Pozostałe trzy to dość kiepski wynik, którym nie chwaliłbym się w statystykach paryskiego lotniska.
Pomimo tego, że każdy z pozostających na placu boju e‑celników zastanawiał się nad przepuszczeniem schwytanego w szklaną klatkę delikwenta równie długo, co celnik żywy, niewiadomego pochodzenia intuicja nakazała mi oczekiwać właśnie w kolejce do nich. Tutaj przyda się też mała gwiazdka – istnieje niewielkie ryzyko, że pomyliłem ich liczbę, co – mocno uderzam się w pierś – jest przejawem skrajnego braku profesjonalizmu. Miałem przecież tyle czasu by dokładnie, choć z oddali, się im przyjrzeć i dobrze przeliczyć: od prawej, od lewej, jak tylko chciałem, a jednak skupiałem się przede wszystkim na tym, by siłą perswazji powstrzymywać cenne minuty przed przechodzeniem do działu „przeszłość”.
Podczas gdy nadzieja Europejczyków w najlepsze strugała już sobie trumnę, jej amerykańska konkurentka rozpoczęła nagle spontaniczne świętowanie faworyzacji swej nacji za sprawą optymalizującej kolejkę decyzji władz lotniska, które przepuściły Amerykanów do okienek kontrolnych ukrytych za pierwszą linią frontu. Sprawiało to wrażenie rozwiązania awaryjnego przewidzianego na sytuacje takie, jak ta, które jednak – biorąc pod uwagę wystawianą ostatnimi czasy na próbę przepustowość portu lotniczego imienia Charlesa de Gaulle’a – nie należą bynajmniej do rzadkości. Następni w kolejce do tego romansującego z rasizmem zaszczytu okazali się Europejczycy, co chyba jednak mogło wydarzyć się tylko dzięki chwilowemu wyczerpaniu zasobów obywateli Stanów Zjednoczonych.
Bieg następujący po błyskawicznym odebraniu dokumentów od celnika, pozbawił prawa głosu nawet astmę. W końcowej fazie lotniskowego maratonu zasysałem powietrze głośniej niż odkurzacz, nie mając zbytnio siły na celebrację ostatecznego sukcesu – zajęcia miejsca w kolejce oczekujących do wejścia na pokład opóźnionego samolotu do Limy. „Czy warto było szaleć tak?” – pobrzmiewało w moich uszach przez kilkanaście najbliższych minut, które w niej spędziłem, obserwując coraz wyraźniejsze pozbawianie mnie statusu ostatniego na pokładzie przez kolejnych zdyszanych podróżnych. Choć poranny jogging okazał się zbyteczny, raz przebiegniętego dystansu nie dało się już „odbiegać”. Spływający z czoła pot nie zmył jednak ani krzty endorfin niesionych przez radości z zasiąścia w fotelu, który na ponad dwanaście godzin musiał stać się moim „kawałkiem podłogi”. Zdecydowanie wolałem te pół metra kwadratowego aniżeli nieskończone przestrzenie paryskiego lotniska, na których mógłbym snuć ujęte w planach B, C, D oraz dalszych rozważania nad alternatywnymi sposobami przedostania się do Peru.
Upływające znacznie dłużej niż na powierzchni ziemi godziny przerywanego, podniebnego snu, przeplatanego nadrabianiem blogowych zaległości oraz netflixowymi sesjami zabijania czasu, nie zasłużyły, by zająć proporcjonalną do czasu ilość miejsca w tym opisie. Wykonajmy więc teleportacyjny skok aż do wieczornego spaceru powitalnego po centrum Limy. Jego trasę wytyczył gwar dobiegający zza rogu ulic – mojego tymczasowego adresu oraz pierwszej przecznicy w kierunku północno-wschodnim. Po kilku krokach do radosnych okrzyków konkurujących z instrumentalnym wysiłkiem muzyków dołączyła wizja – morze ludzkich głów, ponad którym górowała ta jedna – sztuczna, lecz ukoronowana. To maryjna figura z okolicznego kościoła, którą wierni zabrali na przechadzkę w towarzystwie mundurowej obstawy – słońce już dawno zaszło, więc lepiej było nie puszczać jej samej.
Układ urbanistyczny wielu peruwiańskich, a także szerzej – południowoamerykańskich miast łączy charakterystyczny punkt wspólny – centralny, kwadratowy lub ewentualnie prostokątny Plaza de Armas (w wolnym tłumaczeniu coś na kształt Placu Defilad), czasem dla niepoznaki skrywający się pod nazwą Plaza Mayor.
Niedaleko od centralnego placu Limy pada zaś knajpka, w której – pod wielkim telewizorem pełniącym tego wieczora funkcję muzycznego wehikułu czasu – rozpoczęła się peruwiańska podróż przez żołądek do serca. Najpierw musiałem się jednak przekonać, że powiedzenie, zgodnie z którym „Bóg dał Europejczykom zegar, a Afrykańczykom czas” przynajmniej częściowo można by zaimportować także do Ameryki Południowej. Choć ja swój zegarek zostawiłem w zabieganej, kapitalistycznej Europie, nawet przy pomocy zegara biologicznego dało się wyczuć, że oczekiwanie na zamówienie mocno się przeciągało. Można by rzec, że było ono tak długie, jak duża była porcja i zarówno jedno, jak i drugie okazało się dla Peru typowe.
Przez początkowe kilka godzin Peru dało się poznać jako kraj przyjazny i bardzo gościnny, jednak szczególnie, co przykro przyznać, dla osób o białym kolorze skóry. Swą otwartością Peruwiańczycy podnieśli poprzeczkę naprawdę wysoko, o czym przekonałem się jeszcze tego samego wieczora. Jako że opatrzony numerem pokoju brelok przybrał rozmiar i wagę średniej wielkości powerbanka, postanowiłem odpiąć go od klucza, żeby mi czasem nie spadły spodnie po włożeniu go do kieszeni. Zagranie to miało potencjał uchronić mnie przed drastycznym pogłębieniem skoliozy. Nie nadążyła jednak za nim pamięć, z której bez ostrzeżenia uleciał numer drzwi, które powinienem był zaatakować po powrocie.
Szczęśliwie pierwszy z wypróbowanych zamków ustąpił i – zmęczony kilkunastogodzinną podróżą – wparowałem do pokoju powodowany pragnieniem błyskawicznego zalegnięcia na łóżku. Zaraz… Ale ten pokój miał przecież inny układ niż mój. I wystrój też. I w ogóle nie było w nim moich rzeczy! Lekko zdezorientowany wróciłem na korytarz, by powtórzyć próbę z sąsiednimi drzwiami. Uff, tym razem trafiłem „do siebie”. Czyżby więc mój klucz, a więc – co gorsza – każdy klucz w tym hotelu, był uniwersalny i pasował do wszystkich drzwi? Nie próbowałem już odpowiadać na to pytanie, ciesząc się jednocześnie, że pierwszy traf zaprowadził mnie do pokoju, którego nikt akurat nie wynajmował.
Źródła:
- http://data.worldbank.org/indicator/AG.LND.TOTL.K2?locations=EU&most_recent_value_desc=true
- http://knowledge.wharton.upenn.edu/article/branding-lessons-from-inca-kola-the-peruvian-soda-that-bested-coca-cola/
- http://worldometers.info/population/countries-in-the-eu-by-population/