Islandio! Niespełnione marzenie Ty moje! Ile Cię trzeba cenić, ten tylko się dowie… komu COVID pokrzyżował drogę i na kwarantannę zamierzał wysłać…
Plan na lato inauguracyjnego w kontekście pandemii, lecz bynajmniej nie ostatniego pandemicznego, 2020 roku był naprawdę ambitny. Rozpisana z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem, ponaddwutygodniowa islandzka objazdówka, mocą wprowadzonych na ostatnią chwilę obostrzeń, miałaby zostać poprzedzona bolesnym dla portfela pięciodniowym kwarantannowym sequelem, który na dodatek oplatać powinna klamra kompozycyjna złożona z covidowych testów. Dopiero podwójny wynik negatywny dawał kwarantannowanej i testowanej jednostce zielone światło do swobodnego przemieszczania się po wyspie.
Objazdowe wycieczki mają to do siebie, że zataczane przez nie pętelki warto dokręcać do końca, co – szczególnie wobec Islandii, praktycznie pozbawionej dróg przecinających środek lądu – miało dość kluczowe znaczenie. Przymusowe skrócenie okresu przebywania na wolności przyjęłoby zaś funkcję perfidnego destruktora wysnutych wcześniej planów. Dodatkowo, jak powszechnie wiadomo, poziom cen w islandzkim eldorado do najniższych nie należy, a zatem opłacanie noclegów, podczas których praktycznie nie można opuszczać wynajmowanej kwatery, wydawał się postąpieniem tym bardziej nierozsądnym. Islandia musiała więc wówczas przeprowadzić się do Austrii (która bynajmniej nie wystąpiła w roli „nagrody pocieszenia”!), rzucając rękawicę powiedzonku „co się odwlecze, to nie uciecze”.
Od tamtej pory minęło dobre półtora roku. COVID jak był, tak jest i nic nie wskazuje na to, by zamierzał rozstawać się z ludzkością zbyt prędko. Zmieniają się tylko jego imiona, a to najnowsze – Omikron – zdaje się budzić szczególny populacyjny popłoch. O dawnych islandzkich planach przypomniał mi przelew od tamtejszego operatora turystycznego, który uciekł w końcu przez zbliżającym się cieniem bankructwa, i mógł powrócić do standardowej polityki zwrotów. A skoro środki te już raz posłużyły do organizacji wycieczki po Krainie Ognia i Lodu, nie warto było zmieniać ich przeznaczenia.
Wprawdzie zimowy wypad nie zakładał zatoczenia islandzkiego kółka, lecz chłodny (tylko temperaturowo) przedsmak tego, czego dogłębne zobaczenie wciąż pozostaje na mojej „to-do” liście, jednak wciąż wydał mi się nader atrakcyjny, tym bardziej, że uwzględniał ryzyko zobaczenia zorzy polarnej. A z Zieloną Panią, od czasu jej tromsøńskiej nieśmiałości przed dwoma laty, mamy sobie co nieco do wyjaśnienia.
Na szczęście covidowa ruletka testowo-obostrzeniowa tym razem objawiła swe łaskawe oblicze i nie kazała czekać, by wypełniły się słowa porzekadła „do trzech razy sztuka”, już za drugim razem przyjmując wiernego wędrowca! Rodziła się więc nadzieja na dwie pieczenie – spotkanie ze sławnymi na cały świat cudami natury oraz towarzystwo tańczących na niebie zielonych świateł – na jednym islandzkim ogniu, choć o tej porze roku po lodowo-ogniowej parze można się było spodziewać chyba przede wszystkim lodu. A przynajmniej tak myślałem aż do momentu, w którym w strugach deszczu opuszczałem samolot na płycie lotniska w Keflavíku. Podobno był to nadzwyczaj ciepły styczeń, jak na islandzkie standardy…
Ale zaraz! Czy to na pewno Islandia? Pierwsza po opuszczeniu pokładu, na którym wartę pełniła polska załoga, styczność z tambylcami, objawiła się polskojęzycznym smalltalkiem z pracownikiem lotniska, który skierował mnie do kontroli paszportowej, weryfikując uprzednio, czy podróżny Karol otrzymał już unikalny kod kreskowy z internetowego systemu rejestracji przyjazdów. Funkcjonariusz służby granicznej dla odmiany okazał się Islandczykiem, jednak komunikacja w drzwiach wejściowych lotniskowego autokaru mającego zawieźć mnie wprost do Rejkiawiku, znów nie wymagała ode mnie znajomości żadnego języka obcego. Mało tego – polski kierowca w czasie jazdy rozmawiał przez służbową krótkofalówkę z innym Polakiem, omawiając szczegółowo wyczyny kolejnego rodaka, który wziął pod swoje biało-czerwone skrzydła lokalną wycieczkę w ramach usług tego samego operatora.
To zaś, że ledwie kilkuosobowy skład pokaźnego autokaru niemal całkowicie zdominowali Polacy, nie zdziwiło mnie już wcale – wszak samolot z Warszawy był jedynym gościem na płycie keflavíckiego lotniska o tamtej późnej porze. Pewną konsternację wywołał natomiast fakt, że pozostali polscy pasażerowie zdawali się widzieć kierowcę nie pierwszy już raz. Z drugiej jednak strony, czym ja się dziwię – jesteśmy tutaj „największą mniejszością” – to widać, słychać i czuć.
Islandzki urząd statystyczny do kwestii roczników danych podchodzi niezbyt dosłownie, bowiem najnowsza publikacja z tej serii na dzień publikacji wpisu pochodziła z 2015 roku. Z pełną odpowiedzialnością – i przy tym lekkim niedosytem – mogę więc powiedzieć, że według najnowszych danych, na Islandii mieszka 11 073 Polaków, którzy stanowią 3,4 procenta ogółu tambylców. Stąd już tylko krok do całkowitego zaludnienia tej liczącej nieco ponad sto kilometrów kwadratowych powierzchni wyspy, której liczba mieszkańców (329 100) jest zbliżona do liczebności prawie siedemset razy mniejszego Lublina.
Zamiast wymądrzania się, czy nasz ułamek tego islandzkiego Lublina, to dużo czy mało, pozostawię tutaj pewne międzymniejszościowe porównanie. Niezwykle wyrazisty obraz sytuacji dosadnie zdaje się zarysowywać fakt, iż stanowimy ponad 45 procent spośród wszystkich mniejszości narodowych na wyspie, zaś następnych w zestawieniu „zaledwie półprocentowych” Litwinów pod względem liczebności deklasujemy aż 6,6-krotnie.
W dźwiękowym towarzystwie polskojęzycznych rozmów autokarowych oraz przy braku zaokiennych krajobrazów nakrytych podówczas kurtyną nocnych ciemności, nic, ale to zupełnie nic, nie wskazywało na to, że nie przemierzałem wówczas krajowej siódemki ModlinBusem. No może poza ceną biletu… Swojskie doświadczenia lotniskowe, jak się wkrótce okazało, nie były jedynym polskim akcentem kilkudniowego islandzkiego wypadu, a niejedną opowieść „nie z tej ziemi” w dalszych postach owieje trzepot biało‑czerwonej flagi.
Kilkudniowy pobyt minął jak zwykle za szybko i już wkrótce ponownie stanąłem w drzwiach lotniskowego autokaru. Tym razem – już bez anglojęzycznych ogródek – przywitałem się z kierowcą po polsku, co okazało się jak najbardziej słuszne, choć nie był to bynajmniej ten sam pracownik, co wcześniej, lecz kolejny przedstawiciel islandzkiej Polonii.
Dostosowany do godzin odlotów rozkład autobusowych przejazdów, zakładał nadspodziewanie długi zapas czasowy, jak na fakt, że o tamtej porze islandzką ziemię opuszczał już tylko zmierzający do Modlina różowo-fioletowy pekaes ze skrzydłami. Z tej okazji obsługa lotniska miała dla złożonego w przeważającej mierze z Polaków grona pasażerów propozycję nie do odrzucenia – około półgodzinną sesję rozmówek zapoznawczych w oczekiwaniu na uruchomienie kontroli bagażowej, stanowiącą preludium przed dalszą fraternizacją w hali odlotów, w której żaden punkt usługowy nie doczekał tak późnej pory.
Ofiarowany mi w ten sposób czas spędziłem na wymianie wycieczkowych wrażeń z nowo poznanym Kamilem z Radomia. Do przewidzenia było, że przelotnego towarzysza z lotniskowej ławki zachwyciła islandzka przyroda, która tym bardziej utwierdziła go w samotnym wyborze tej destynacji, kosztem „romantycznego wyjazdu z żoną do Paryża”. Zamiast tęsknoty do ukochanej, powierzonej na ten czas pod opiekę mieszkającego na stałe w stolicy Francji szwagra, w głębi serca radomianina tlił się żal do Zielonej Pani, która w trakcie naszych, w dużej mierze nakładających się na siebie turnusów, zgrywała niedostępną. Ciągnąc walizkę do kontroli bagażowej, musiałem ze smutkiem przyznać, że na islandzkim ogniu koniec końców nie udało się opalić nawet jej stópek.
Umiarkowane obłożenie samolotu powrotnego pozwoliło nam usiąść obok siebie. Kiedy wzbijaliśmy się ponad deszczowe chmury, ciasno otulające islandzką wyspę, żartowaliśmy między sobą, by czym prędzej spojrzeć w okna, bo z całą sarkastyczną pewnością ukaże się w nich przecież wytęskniona zorza. Jakież było nasze zdziwienie, gdy zielone światła rzeczywiście pomachały nam na niebie na pożegnanie!
Z nieskrywanym zadowoleniem i bardzo głośną nutą niedowierzania w to, co się właśnie wydarzyło, wykreśliłem z notatek naszkicowany przedwcześnie fragment: „co do zorzy będzie musiało się sprawdzić do trzech razy sztuka…”. Ta przelotna i podniosła chwila sprzyjała też podsumowaniom, które podsunęły mi dwa podstawowe wnioski. Po pierwsze: zorzowy niedosyt nadal daje o sobie znać i coś mi mówi, że kiedyś wypadałoby spróbować coś z tym zrobić, najlepiej chyba jednak z powierzchni ziemi. Po drugie: zimowa przygoda wywołała islandzki niedosyt, nakazujący niezwłoczny powrót na Polislandię na dłuższe, letnie spotkanie.
Źródła:
- Dutkowski F., Szupryczyński K., Wisła M., Islandia. Inspirator podróżniczy, Wydawnictwo Pascal, Bielsko-Biała 2018
- Guðjónsdóttir S. (red.), Statistical Yearbook of Iceland 2015, Statistics Iceland, Rejkiawik 2015
- http://britannica.com/facts/Iceland
- http://lublin.stat.gov.pl/vademecum/vademecum_lubelskie/portrety_miast/miasto_lublin.pdf
- http://polskawliczbach.pl/najwieksze_miasta_w_polsce_pod_wzgledem_liczby_ludnosci
- http://px.hagstofa.is/pxen/pxweb/en/Ibuar/Ibuar__mannfjoldi__1_yfirlit__arsfjordungstolur/MAN10001.px/table/tableViewLayout1/?rxid=8008880d-eefd-41e7-8fe5-a40cde53338e