W tym miejscu najprawdopodobniej powinno pojawić się stosowne spitsbergeńskie zagajenie. Coś o położeniu geograficznym, osobliwościach przyrodniczych, a może nawet historii odkrycia. Wypadałoby też zapewne, nie naśladując przy tym zbytnio akademickiego patosu, wyjaśnić, czym w ogóle jest Spitsbergen i czy Spitsbergen i Svalbard to to samo. Na to wszystko przyjdzie jednak pora kiedy indziej, a dziś uznawany za odkrywcę Spitsbergenu Willem Barents musi ustąpić kilku akapitów… norweskiemu szpitalowi.
Zdaję sobie sprawę z tego, że poprzednie zdanie aż prosi się o brwiowo-czołowe zmarszczki niezrozumienia. Wszak to blog podróżniczy, a nie portal abcZdrowie i wpis recenzujący jakość służby medycznej w różnych krajach europejskich. Nie ma jednak potrzeby powracać do budzących wątpliwości linijek w nadziei na odnalezienie zagubionego sensu. Tam naprawdę było napisane „norweskiemu szpitalowi”.
Nim pochłonie mnie morze absurdu, na wieczne dryfowanie w którym zasłużyłem sobie szpitalną mistyfikacją, winien jestem kilka słów wyjaśnienia. Na regularne połączenia ze spitsbergeńskim, najdalej na północ wysuniętym lotniskiem obsługującym loty pasażerskie, zasłużyły dwa norweskie porty lotnicze. Najpopularniejsza współcześnie – powietrzna – droga podboju Spitsbergenu odbywa się więc zazwyczaj dwuetapowo, z przesiadką w Oslo lub Tromsø. W moim przypadku wybór padł na pierwszą opcję, a ponieważ „oslońskie” międzylądowanie trwało ponad dwanaście godzin i obejmowało porę tradycyjnie przyporządkowywaną snowi, ruchome święto dobroci dla samego siebie zaaranżowało na ten czas nocleg. Wydawać by się jednak mogło, że mój wewnętrzny Dobrodziej nieco ze mnie zakpił, rezerwując pobyt… w lecznicy chorób serca i płuc, oddalonej kilka kilometrów od pasa startowego, na którym – w asyście osamotnionych braw siedzącego obok mnie norweskiego chłopca oraz świątecznej melodii „fa-la-la-la-la, la-la-la-la” nuconej płaczącej córce przez zdesperowaną mamę – wylądował LOT-owski samolot.
Miałem mieszane uczucia, ciągnąc walizkę po żwirowej alejce, zgodnie z drogowskazem, prowadzącej prosto do „sykehuset”, tłumaczonego doslownie jako „dom chorych”. Wkrótce przekonałem się jednak, że mój Dobrodziej wiedział, co robi. W polskich granicach zdarza się nieraz usłyszeć, że oddający się w ręce NFZ-u nieszczęśnicy trafiają do prawdziwego piekła. Jeśli tak, to w Norwegii pacjenci zdają się iść prosto do nieba. Mili Czytelnicy, z góry przepraszam za te szpitalne peany i poniższą fotograficzną wycieczkę okiem norweskiego kuracjusza. Na swoją obronę mam tylko to, że nie tak dawno temu, w jednym ze smętnych enefzetowskich przybytków, pozszywano mnie, jak kurczaka faszerowanego, przez co nowoczesny, schludny, czysty i przyjazny szpital tym bardziej wydawał mi się czymś nie z tej ziemi, aż do momentu, w którym przekroczyłem próg LHL-sykehuset Gardermoen, udostępniającego część pokoi w celach turystycznych.
W niedalekiej perspektywie w planie podróży figurowała kontynuacja przelotu na Spitsbergen, a ja z trudem powstrzymałem się od dalszego krążenia po szpitalnych wnętrzach i zewnętrzach w zachwycie nad tym, że szpital nie musi być wyłącznie umieralnią. Ba, w takim miejscu to nawet mógłbym i umrzeć. Ale zanim to, jako że wokół lecznicy nie brakuje zielonych terenów rekreacyjnych, wybrałem się na wieczorny spacer nad niewielkie jeziorko tuż obok największego w okolicy miasteczka Jessheim.
Kładąc głowę na poduszce termoplastycznej (!) i nakrywając się kołdrą obciążeniową (!!!), byłem przekonany, że to właśnie norweski hotelowy szpital aka szpitalny hotel utrzyma miano bohatera spitsbergeńskiego posta wprowadzającego na wyłączność. Już o piątej rano następnego dnia wiedziałem jednak, że będzie miał on co najmniej jednego solidnego konkurenta. O tej porze pod hotelowo-szpitalne drzwi obrotowe podjechał bus lotniskowy, którego kierowca powitał pasażerów… na metalowej rampie domontowanej z tylu pojazdu w celu ułatwienia załadunku ciężkich walizek. Wprawdzie widok wyposażenia premium, niewidniejącego zapewne nawet na ostatnich stronach dilerskich katalogów, nie spowodował zawieszenia procesów życiowych, jednak ostatecznie i tak nie uchroniłem się przed ciarami wstydu i żenady, które zmroziły naskórek po nieudolnej próbie siłowego zamknięcia przesuwnych drzwi pojazdu, które okazały się automatyczne.
Potyczka z busolimuzyną okazała się ledwie rozgrzewką. Tamtego pamiętnego poranka wszechświat zaaranżował mi wieloetapową pobudkę rozkręcającą rozumowe obroty bardziej, niż najtrudniejszy poziom sudoku. Następny w kolejce był pierwszy w życiu kontakt z, nomen omen, bezkontaktową, samodzielną odprawą bagażową.
Idylliczną i obfitującą w innowacje krainę „oslońskiego” lotniska, w której poziom czystości toalet odnotowywać można na dotykowych tabletach, a boarding odbywa się według kolejności zajmowanych w samolocie miejsc (od okna począwszy, a na przejściu skończywszy) trudno było pożegnać i to wcale nie dlatego, że to właśnie tutaj, mnie i mojej walizce po raz ostatni mogło być dane stworzyć zgrany duet. Skandynawskie realia, nawet o piątej rano i w lotniskowym entourage’u, zdają się otulać odwiedzających ciepłą, acz nie nazbyt gorącą kołderką, której dotyk podświadomie prowadzi do wyzwolenia w mózgu niegroźnego typu podróżniczego uzależnienia… Tak, wydaje mi się, że co najmniej jedna zastawka w moim sercu, pracuje w rytm norweskiego hymnu narodowego.
Ponowne zetknięcie z norweską Matką Ziemią nastąpiło jeszcze zanim uaktywniły się objawy odstawionego syndromu „oslońskiego”. Połączenie między Oslo a svalbardzkim Longyearbyen uwzględniało bowiem rozkładowe międzylądowanie w Tromsø, dla pasażerów podróżujących z norweskiej stolicy oznaczające przymusowe opuszczenie pokładu celem odbycia kontroli paszportowej w tymczasowym hangarze zastępującym na czas remontu dotychczasowy tromsøński port lotniczy.
Wszyscy, którzy otworzyli ten wpis w nadziei na arktyczną relację, pewnie dawno zamknęli już zakładkę, całą przeglądarkę, a może nawet zdecydowali się na kilkugodzinny smartfonowy detoks. Spitsbergen został niezaprzeczalnie zepchnięty na dalszy plan relacji i to przy pomocy kartki ze szpitalno-lotniczego pamiętniczka. Na szczęście nie trudno będzie mu w kolejnych postach odzyskać należyte miejsce w centralnej części opisu.
Źródła:
- Konieczny K., Sowa W., Norwegia. Inspirator podróżniczy, Wydawnictwo Pascal, Bielsko-Biała 2019
- http://avinor.no/en/corporate/airport/oslo/about-us/about-oslo-airport/about-oslo-airport
- http://avinor.no/en/corporate/airport/oslo/about-us/about-oslo-airport/tall-og-fakta
- http://esky.pl/lotniska/ap/lyr/longyear-svalbard
- http://systemair.com/pl/o-nas/obiekty-referencyjne/szpital-lhl-gardermoen-norwegia/
- http://turystyka.wp.pl/7-najbardziej-ekstremalnych-lotnisk-swiata-6043988336087681g/7