Mówi się, że starych drzew się nie przesadza, a jednak w Żukowicach przesadzono, a nawet wyrwano i to z całym, misternie przez lata rozwijanym ukorzenieniem. Przedwojenne miasteczko Herrndorf, jeszcze do początku ostatniej dekady ubiegłego wieku nie wzbudzało niczyich podejrzeń – była to klasyczna mieścina o pegeerowskiej przeszłości, z zabytkowym kościołem, pałacykiem, domostwami, a także typowymi punktami usługowymi – pocztą, stacją kolejową, urzędem. Dziś można zaś odnieść wrażenie, że żukowickim planistom przestrzennym obce było pojęcie zwartej zabudowy, a zielone tablice wjazdowe wyznaczają przestrzeń znacznie większą, aniżeli ta potrzebna do otoczenia administracyjnym uściskiem wszystkiego, co dziś kryje się pod nazwą „Żukowice”.
Nawet jeśli za punkt odniesienia przyjąć ponaddziesięcioletnie (choć wciąż – w momencie powstawania posta – najnowsze) GUS-owskie pomiary w ramach Narodowego Spisu Ludności z 2011 roku, Żukowice zamieszkiwało łącznie 96 osób. Nie daje to nawet trzyprocentowego udziału w całkowitej liczbie mieszkańców gminy. Szybkie rozpoznanie terenów rozsnutych między tablicami z nazwą mieściny rodzi jednak wątpliwości, gdzie ta niemal setka miałaby się w ogóle pomieścić. Nowsze, niepodparte już GUS-owskim autorytetem, szacunki lokalnych redakcji donoszą natomiast o zaledwie kilku rodzinach i ten wynik zdecydowanie bardziej pasuje do mieszkaniowego stanu faktycznego.
Powiedzieć, że czas stanął tu w miejscu, to nic nie powiedzieć! Kilkudziesięcioletnia rzeczywistość rodem z minionego stulecia nie została zamrożona na wzór wioski negujących cywilizacyjne zdobycze Amiszów, lecz przekształciła się w niemal całkowicie opuszczoną i zapomnianą przestrzeń, przywodzącą na myśl autorstwo wojny lub planu wysiedleńczego. Jak to się więc stało, że czas się tu nie tyle zatrzymał, co odbił w bok, do równoległych, postapokaliptycznych realiów?
Wyposażony współcześnie w największą i najnowocześniejszą linię produkcji hutniczej miedzi na świecie zakład został uruchomiony po czterech latach od rozpoczęcia budowy, które miało miejsce w 1967 roku. O tym, że hutnicze wyziewy w znacznym stopniu zanieczyszczały środowisko, w szczególności zaś to położone w bezpośrednim sąsiedztwie, jakoby zdano sobie sprawę dopiero dwie dekady później. Trzeba było czekać aż do 1987 roku na decyzję o utworzeniu strefy ochronnej wokół głogowskiego molocha. Na początku lat dziewięćdziesiątych rozpoczęło się wysiedlanie miejscowej ludności, którym objęta została między innymi wieś Żukowice. Jej mieszkańcom w większości przypadło z odgórnego nadania nowe miejsce na ziemi w sfinansowanym przez winowajcę bloku przy ulicy Henryka V Żelaznego w Głogowie.
„Że truli, to fakt. Jak zakopciło, to w ciągu jednego dnia młode zasiewy żółkły i nic człowiek na przykład z buraków już nie miał” – wspomina Krzysztof Piechowiak, były sołtys wsi Żukowice, który jednak nie zgodził się na odsprzedanie swojego gospodarstwa i zmianę małej ojczyzny na Głogów. Nie porozumiawszy się z hutniczymi decydentami w sprawie wyceny swojego majątku, pozostał w sercu żukowianinem, jednym z nielicznych, którzy zostali na straży lokalnej tożsamości. Pięciokrotnego ojca nie skłoniły do wyprowadzki nawet kwestie zdrowotne. „No to nie były łatwe decyzje, ale potem robiono nowe badania i okazało się, że dzieci wystarczy raz do roku posłać na trzy tygodnie do Polańczyka w Bieszczadach i ołów wróci im do normy”.
Dziś nie są już potrzebne bieszczadzkie turnusy, aby unormować poziom szkodliwych pierwiastków w organizmie. Proces produkcyjny głogowskiej huty został w znacznym stopniu pozbawiony śmiercionośnego brzemienia. Strefę ochronną zlikwidowano w związku z przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej. Obecnie nie ma więc ani prawnych, ani zdrowotnych przeciwwskazań do powrotu do Żukowic, ani też nie ma już za bardzo do czego wracać. Nieliczne domostwa, które uniknęły rozbiórki, w większości dawno popadły w ruinę.
Najpopularniejszą „widokówką” opustoszałej wsi są charakterystyczne piętrowe domki ze spadzistymi dachami, położone w równych rzędach przy bezimiennej drodze wyjazdowej w kierunku zachodnim. Współcześnie, to właśnie one stanowią podstawowy cel przyjazdu do Żukowic, jeśli już ktokolwiek się tu zapuszcza. A zapuszcza, zapuszcza… i powiem więcej – nie zapuściłem się tu sam, lecz z urbexowym kompanem, którego – z uwagi na to, iż znamy się jeszcze z liceum – wciąż pieszczotliwie nazywam Adasiem.
Choć w zasięgu wzroku próżno było wypatrywać człekokształtnych istot, ktoś jednak próbował zadbać o niszczejące chałupy. Parterowe otwory wejściowe zostały zabite deskami tak, aby zapobiec postępującemu już od dawna rozgrabianiu świadectwa żukowickich istnień. Ciekawość okazała się jednak silniejsza od gwoździ, dlatego tu i ówdzie powstały samozwańcze szczeliny, zapraszające do zapomnianych wnętrz. Czy byłbym w stanie zrezygnować z takiej okazji? Oczywiście ze nie!
Od penetrowania poddasza jednej z chałup oderwał mnie dźwięk głosu Adasia, który – postanowiwszy uszanować godność zamieszkujących tu niegdyś rodzin (obawiam się, że ich członkowie pozostaną nieświadomi tego szlachetnego czynu) – ograniczył się do przeczesywania coraz wyższych traw wokół zabudowań. Nie mówił raczej ani do mnie, ani do siebie – pierwsze byłoby w tamtym momencie znacznie utrudnione, zaś drugiego nie miał raczej w zwyczaju praktykować. Nieśmiało wyjrzałem więc przez okno dachowe, próbując jednak zachować podpatrzoną na filmach akcji zwinność i dyskrecję. Na zewnątrz dostrzegłem wówczas dowód na to, że bezludna wieś Żukowice wcale nie była taka bezludna, jak się wydawało. Ba, był tam nie jeden dowód, lecz dwa, całkiem wysokie i postawne dowody.
„No to mamy kłopoty” – taka oto myśl trafiła wprost w potylicę, przypominając dodatkowo, że moje kłopoty były znacznie większe z uwagi na zlekceważenie zakazu wstępu do środka. Po początkowej paniczce przyszła jednak pora na dokładniejszą ocenę sytuacji. Leciwy Seat Ibiza, który zatrzymał się wzdłuż drogi, nie przypominał nawet najbardziej wiejskiej edycji policyjnego radiowozu. Luźne dresowe stroje postaci, które z niego wysiadły, miały zaś bardzo niewiele wspólnego z mundurami stróżów prawa. Pozostało więc jeszcze ryzyko podpadnięcia oddziałowi gniewnych lokalsów pilnujących porządku na własną rękę. To byłby ten zdecydowanie gorszy wariant, jednak nastawienie postaci, przynajmniej obserwowane z bezpiecznej perspektywy poddasza, nie wydawało się w żaden sposób wrogie.
Nie chcąc zostawiać Adasia samego w tej jedynie potencjalnie przyjaznej konfrontacji, czym prędzej wygramoliłem się z mojej dziupli. Na szczęście zaprojektowany przez poprzednich gości otwór wejściowy do chałupy, w której zastała mnie adasiowa pogawędka, znajdował się po przeciwnej stronie, dlatego udało mi się opuścić miejsce zbrodni niezauważonym. Udając, że od samego początku szwendałem się wokół chałup, dołączyłem do zgromadzenia, które – oprócz Adasia – tworzyli jeszcze, jak się okazało, byli mieszkańcy wsi, których sentyment zagnał w znajome rejony.
„Przyszedłem tutaj, bo tu rodzice mieszkali” – pan Walenty (z dwójki żukowiczan-weteranów to właśnie on był tym wygadanym) pokazywał na jedną z chałup, po których przed chwilą buszowałem, wspominając, jak wprowadził się tu, gdy jego rodzice wyjechali szukać spokojnej starości w rodzinnych stronach matki – na Podlasiu. Wcześniej rodzina mieszkała w samym sercu żukowickiego PGR-u. Pan Walenty wychowywał się z siedmiorgiem rodzeństwa – sześcioma braćmi i jedną siostrą.
„Tam, gdzie ten zakład wulkanizacyjny to był właśnie PGR” – faktycznie wskazany tym razem budynek nosił znamiona współczesnego wykorzystania. „A tu z lewej strony to była baza samochodowa i ja tam jeździłem ciężarowym autem” – dodał z dumą po tym, jak wylistował pegeerowskie zasoby zwierzęce.
„A ja tu osiem lat robiłem” – dorzucił dumnie kolega Pana Walentego, który dotąd milcząco, acz z dużym zaciekawieniem, przysłuchiwał się rozmowie. Jego palec powędrował w kierunku kominów wyłaniających się sponad drzew i resztek ruin. Pracował w hutniczej wytwórni betonu nad wznoszeniem poprzedniej edycji zakładowych „rur wydechowych”. „Ochrona środowiska się przypieprzała, to już te kominy wszystkie pospuszczali” – Pan Walenty wystąpił w roli adwokata swego znajomego – „Tyle lat je budowali, kurde takie duże – 180 metrów”. Wkrótce znów przejął pałeczkę wodzireja, dzieląc się z kolei swoim hutniczym epizodem, w ramach którego odpowiadał za obieg zakładowej korespondencji na żukowickiej poczcie, która została wyremontowana ze środków huty.
Zasoby osobistych anegdot płynących z ust Pana Walentego zdawały się – w przeciwieństwie do jego rodzinnej miejscowości – nie mieć końca. Żukowicki bard całkiem często odwiedza te strony – okazuje się, że nie byliśmy pierwszymi ciekawskimi, którzy zostali tak ciepło przez niego powitani. Opowiedział nam o niedawnym przypadkowym spotkaniu z odwiedzającymi z Nowej Soli, którą jednak od Żukowic dzieli niecałe pół godziny drogi. Zapędzenie się tu warszawiaków zrobiło więc na Panu Walentym nieco większe wrażenie (nie wiem, czy Adaś wybaczy mi wrzucenie go do tego samego, stolicowego wora, wszak – chcąc zachować pełną poprawność etniczną – powinienem był nazwać go łomiankowianinem).
Samozwańczy lokalny przewodnik w ramach przygotowanego na prędce dalszego planu zwiedzania zaprezentował nam ofertę przejażdżki po okolicy. Bez większego zastanowienia, podążyliśmy więc błotnistą drogą ku popegeerowskim zabudowaniom, formując zwartą dwuautową kolumnę, przewodzoną przez waleczną Ibizę, która – choć niepozorna – zapewne niejeden offroadowy odcinek miała już za sobą.
Pierwszy przystanek wydarzył się przy ogrodzeniu otaczającym popadający dziś w ruinę pałac – serce dawnej wsi. Niestety brama była zamknięta. „Tam zawsze pan kierownik PGR-u w tej kaplicy odpoczywał na balkonie” – opowiadał Pan Walenty, pokazując nam przez bramę niewielką przybudówkę.
Furtkowy brak otwartości nie zraził go ani na moment i już wkrótce zaparkowaliśmy samochody pod alternatywnym wejściem na pałacowe włości. Ono również było zamknięte, jednak zatykany od środka skoblopatyk, nie stanowił zbyt dużej przeszkody poznawczej. Honory czynił oczywiście Pan Walenty, który – po zgrabnym ruchu ręki – wprowadził nas przez bramę zupełnie tak, jakby witał gości we własnym domu.
„Krowy się pasły tam na łąkach [….] tu były cztery stajnie koni […] rymarz taki był, co puszorki dla koni szył […] były takie fachowce, nie?” – pełne sentymentalnego wzruszenia relacje wymagały wyobraźni na najwyższych obrotach, by choć częściowo zobrazować przeszłość, która obecnie jest już nie do odzyskania. Wkrótce, wspomnieniowy wehikuł czasu przełączył się na okres dziecięcy. „Myśmy na tych huśtawkach tutaj śmigali” (one istnieją już chyba tylko w świadomości Pana Walentego), „karuzela tutaj była taka duża” (i także – z perspektywy współczesności – wyimaginowana), „ja latałem po tym murze” (wreszcie trafił się jakiś obiekt, który choć fragmentarycznie dotrwał do obecnych czasów). „Później będziemy jechać tam za murem, tam lepsza droga jest” – choć ciężko było to nazwać drogą, faktycznie było to lepsze, niż błoto, po którym tutaj dotarliśmy. Gdzie ja się jednak wybieram poza pegeerowski murek, skoro tu jeszcze tyle wspomnień do opowiedzenia! Ot chociażby to o pobliskim strumyku, który niegdyś służył mieszkańcom do kąpieli, łowienia miętusów, a nawet kąpieli z miętusami. Ciekawe historie wiązały się też z pałacem, pod którego zablokowanym wejściem wreszcie się znaleźliśmy.
Na pegeerowskich terenach znajdował się sad, do którego przyjeżdżały na praktyki ogrodniczki z Głogowa. Korzystały wówczas z kuchni urządzonej w pałacowych wnętrzach. „A my do nich przychodzili na kawkę, na herbatkę i po parku z nimi polatać” – opowiadał Pan Walenty. Nic w tym dziwnego – Żukowice mogą „pochwalić” się jednym z najwyższych wskaźników maskulinizacji w kraju. W 2011 roku na jedną kobietę przypadało tu ponad 3 i 1/3 mężczyzny! „Chłopaki się pożeniły […] z tymi sezonówkami”, jednak sam Pan Walenty czekał na miłość od pierwszego wejrzenia do pewnej wiejskiej potańcówki.
Kilkadziesiąt lat temu, na boisku nieistniejącej już dziś szkoły, odbywał się turniej pierwszomajowy rozgrywany pomiędzy drużynami wystawionymi przez okoliczne placówki. Żukowicki zespół z Panem Walentym w składzie zdobył pierwsze miejsce i z tej okazji wójt zgodził się na organizację plenerowej dyskoteki z udziałem lokalnego, młodzieżowego zespołu. Cóż jednak po wójtowskiej uprzejmości, skoro ci, na których cześć zagrała muzyka, opijali sportowy sukces piwem sączonym prosto ze zdobytego pucharu. „Giry już nas bolały, bo to po dwa mecze my grali” – nie była to przecież forma do publicznego pokazania się na betonowym parkiecie! Być może to regeneracyjne właściwości złocistego napoju sprawiły, że – odbywszy pomeczową przerwę – zawodnicy zdecydowali się jednak dołączyć do zabawy. Od razu po wejściu smoka, uwagę dumnych zwycięzców przykuły cztery dziewczyny siedzące na ławce przy parkiecie. Zamiast opłakiwać przegraną swojego zespołu, dały się namówić do tańca, a tej z nich, do której wówczas podszedł Pan Walenty, jak wspomina, nigdy już nie wypuścił z rąk. Jego kolega także znalazł na tej ławce swoją przyszłą żonę.
Okazuje się więc, że wiejski, skupiony wokół PGR-u żywot, poza produktami rolniczymi, dostarczał także niezwykle cennych życiowych wrażeń takich jak szczęśliwa miłość czy dziecięca radość. Być może więc dlatego Pan Walenty tym bardziej żałował, że prężne niegdyś gospodarstwo należy już do przeszłości. „To wszystko komuna upierdzieliła, polikwidowali PGR-y i widzisz…” – w jego głosie dało się wyczuć wciąż wyraźny żal do peerelowskich władz. Z nieskrywaną goryczą wspominał smutny koniec żukowickiej świetności, oznaczający jednocześnie test dla jego pamięci, która odtąd stanowiła dla niego jedyne świadectwo minionych lat. Nawet okoliczne kozy zostały wywiezione na nowotarskie pastwiska – „Zabrali te kozy i do Nowego Targu pojechali. Ja to oglądałem tam program w telewizji”.
Nasz rozmówca, gdy odwiedza dawnych znajomych zamieszkujących głogowsko-żukowicki blok, często konfrontuje się z ogromnym zawodem wynikającym z przymusowo przemeblowanych życiorysów. „Jakie my durne, poszli posprzedawali. A tam [w Żukowicach – dopisek jednoosobowej redakcji] kura chodziła na podwórku czy kaczka” – relacjonowali dawni gospodarze. Pan Walenty ze smutkiem wspominał widok zrezygnowanego sąsiada, który stracił dorobek życia – „Siedział na oknie […] i płakał […] tak się wyrolowali rolnicy, zachciało im się miasta […] starych kurwa drzew się nie przesadza” – wzmocnione powiedzenie ze wstępu zabrzmiało w jego ustach znacznie lepiej. Sam do Głogowa nie dał się zaciągnąć. Ostatecznie zamieszkał w pobliskich Gaworzycach.
„A tam są bezdomni” – gniewną nostalgię przerwał powrót do współczesności. Mowa była o przytulisku dla najuboższych imienia świętej siostry Faustyny prowadzonym przez Zgromadzenie Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia. Choć podopieczni ośrodka mieszkają w przypałacowych zabudowaniach, ich warunki bytowe do dworskich nie należą. Poza przytułkiem nie mieliby jednak dostępu do żywności, bieżącej wody, elektryczności… „Fajnie, okna się świecą…” – rzucił Pan Walenty na widok świateł zapalających się w schroniskowych wnętrzach. „Ale w naszych domkach już się nie zaświecą okna […] szkoda mi tej wioski, ja się tu wychowałem” – te słowa były, jak ciężkie młoty wbijające nasze nogi w przedpałacową ziemię. W roli czynnika szokowego, przerywającego nostalgiczne odrętwienie wystąpił widok zbliżającej się, szczupłej i przy tym wysokiej postaci.
„Chciałem się spytać, czy macie panowie jakieś zezwolenie, żeby tutaj wejść?” – oddelegowany do wylegitymowania intruzów mieszkaniec placówki miał głos łudząco podobny do Pawła Kukiza. „Ja tu przyjechałem, bo ja tutaj mieszkałem” – czyż nie był to wystarczający bilet wstępu? Szybko okazało się też, że w przytułku przebywa Jasiu, kolega pana Walentego z dawnych lat. „Sami jakbyście byli, to by was pogonił” – nie mieliśmy najmniejszych wątpliwości co do tego, że Pan Walenty zdolny był otworzyć wszystkie żukowickie drzwi i bramy, które jeszcze się tu ostały.
Pożegnaliśmy się, życząc Panu Walentemu wszelkiej pomyślności z okazji nadchodzących imienin. „Jutro, w niedzielę, w poniedziałek…” – nieco mieszał się w zeznaniach, co do daty swojego święta. Ustalmy więc, że do Walentynek były wówczas cztery dni. Mam pewne przypuszczenia, że rodowity żukowiczanin najchętniej spędziłby je w swoim ukochanym domku przy drodze… „Fajnie że sobie z wami pogadałem […] przyjeżdżajcie tutaj” – zachęcił na odchodne szczerze przekonany, że jego rodzinne Żukowice zasługują na choćby krztynę wydzieloną z krajowego ruchu turystycznego. Ciężko jednak liczyć na odwiedziny kogoś spoza urbexowego uniwersum. Zdecydowanie nie trafia się tu przypadkiem…
Opuszczona wieś – za i przeciw
Żukowice spotkał ciężki los. Gdyby likwidacja PGR-u – podstawowego sensu ich istnienia – nie była wystarczająco długim i bolesnym gwoździem do urbanistycznej trumny, prawdziwie dobijający cios spotkał je ze strony głogowskiej huty. Akcja wysiedleńcza doprowadziła do całkowitego upadku miejscowości i nawet współczesna zanieczyszczeniowa dyspensa nie ma szans, by wygenerować nowy napływ ludności. Rozmyta terytorialnie przestrzeń pomiędzy wybitnie dziś umownymi tablicami wjazdowymi kusić będzie strzeżoną przez resztki zabudowań tajemnicą dopóty, dopóki tlą się wspomnienia dawnych mieszkańców. Mimo tego, że żukowickie odwiedziny dalekie są od miana typowej atrakcji turystycznej, świadectwo zacierającej się przeszłości bez wahania zakwalifikowałbym do kategorii: bezcenne.
[Google_Maps_WD id=49 map=46]
Źródła:
- Mietlicki T., Żukowice – powiat głogowski. Vor 1945 Herrndorf – Kreis Glogau, http://glogow.pl/okolice/podstrony/glogowski/zukowice.htm
- Nyk D., Żukowice: Wieś, która umiera powoli, http://gazetalubuska.pl/zukowice-wies-ktora-umiera-powoli/ar/7740747
- Śmieja W., Wsie, które znikają z mapy, http://polityka.pl/tygodnikpolityka/spoleczenstwo/1616691,1,wsie-ktore-znikaja–z-mapy.read
- http://bip.zukowice.pl/solectwo-zukowice
- http://glogow.naszemiasto.pl/mieszkancy-opuscili-te-domy-lata-temu-zukowice-na-zdjeciach/ar/c1-7604883
- http://kghm.com/pl/biznes/hutnictwo-i-rafinacja/glogow
- http://medievalheritage.eu/pl/strona-glowna/zabytki/polska/zukowice/
- http://odtur.pl/artykuly/opuszczonw-wioski-kolo-glogowa-1304.html
- http://polskawliczbach.pl/wies_Zukowice_dolnoslaskie
- http://stat.gov.pl/metainformacje/slownik-pojec/pojecia-stosowane-w-statystyce-publicznej/863,pojecie.html