Plan był taki: zamiast drogę z Kłajpedy do Kowna pokonać w jedyny słuszny po spojrzeniu na mapę sposób – autostradą A1, postanowiliśmy skierować koła bardziej na północ, by przy okazji odwiedzić najsłynniejsze miejsce pielgrzymkowe na Litwie – Górę Krzyży. Tak to jednak bywa, że nasz grafik zmienia się chyba tak szybko, jak robiła to pogoda w czasie podróży z Wilna do Kłajpedy.
Kiedy bowiem przeczytaliśmy w przewodniku z niewiadomych przyczyn pominięty przez nas wcześniej kilkustronicowy rozdzialik o czołowym litewskim kurorcie bałtyckim – Połądze, nie potrafiliśmy odmówić sobie choćby krótkiego spaceru po molo i nadmorskiej promenadzie. Miasteczko to położone było względnie po drodze z Kłajpedy do Góry Krzyży, dlatego bez szczególnego wahania postanowiliśmy sprawdzić czy ten pamiętny dzień: 20 września nie był przypadkiem z gumy.
Nie powstrzymał nas nawet fakt, że z Kłajpedy ruszyliśmy dobre dwie godziny później niż zakładaliśmy. Nawet 20 minut spędzone w samochodowym sznureczku do nadzwyczaj korzystnej cenowo stacji benzynowej tuż po wyjechaniu z miasta nie było w stanie odwieźć nas od tego szaleństwa.
Większość postawionych w naszej sytuacji ludzi, jeśli w ogóle podjęłoby się tej walki z czasem, poddałoby się zapewne ujrzawszy godzinę na samochodowym zegarze, w momencie zapalania silnika na parkingu w Połądze. Wtedy wszak była jeszcze szansa zawrócić na autostradę i dojechać do Kowna o ludzkiej porze. Karmieni chorą nadzieją, że tego dnia Słońce zajdzie choćby o godzinę później niż zwykle o tej porze roku, czym prędzej ruszyliśmy już bez planowanych i nieplanowanych postojów w kierunku Góry Krzyży, od której dzieliły nas dobre dwie godziny drogi. Nie zraziło nas nawet to, że nasza planetarna żarówka zgasła po upływie nieco ponad godziny za kółkiem. „Tak popularne turystycznie i religijnie miejsce musi być przecież dobrze oświetlone” – pomyśleliśmy, a otuchy dodał nam kolejny genialny tego dnia pomysł – gdyby latarnie nie dość dobrze rozjaśniały krzyżowe wzniesienie, doświetlimy je długimi światłami samochodu.
Jakież było nasze zdziwienie, kiedy chwilę po tym, jak oceniliśmy, że światła postojowe, mijania, drogowe i halogeny nie zadowalają naszych ambicji fotograficznych, na poboczu drogi zaparkowało czarne BMW. Po chwili wysiadła z niego para młodych ludzi, którzy udali się na pielgrzymkę wyposażeni jedynie w smartfonowe latarki. My zgodnie uznaliśmy, że zastana sceneria wywołuje emocje, ale zamiast pogłębiania wiary był to raczej cmentarny niepokój. Szybko więc zapakowaliśmy się z powrotem do naszej czerwonej czterokołowej miski, cały czas nie dowierzając, jak mogliśmy mieć choćby cień nadziei, że to szaleństwo zakończy się turystycznym happy endem.
Do Kowna dojechaliśmy już następnego dnia. Jakież to szczęście, że dzięki skrytce na kod, zameldowanie do naszego kowieńskiego mieszkania mogło odbyć się bez udziału właścicieli, którzy z pewnością nie byliby zachwyceni odmiennymi od snu aktywnościami w okolicach pierwszej w nocy.
Nie skazaliśmy się jednak na wieczny turystyczny niedosyt i dwa dni później udowodniliśmy, że czasami wystarczy tylko „do dwóch razy sztuka”. Wycieczka dzienna miała dużo więcej uroku od nocnych podchodów i to wcale nie dlatego, że za dnia funkcjonuje tutaj centrum pielgrzymkowe, które czeka na opłaty bynajmniej nie w wymiarze „co łaska”. Kiedy już opłaciliśmy bilet parkingowy, okazało się, że na chwałę Bożą płatna jest także toaleta. Prawdziwy biznes kwitnie zaś na tutejszym krzyżowym bazarku, gdzie można zaopatrzyć się w awaryjny krzyż, na wypadek, gdybyśmy przypadkiem nie pielgrzymowali tu pieszo z własnym krzyżem przez wszystkie siedem kontynentów.
Popularna w wymiarze międzynarodowym pielgrzymka do litewskiej Góry Krzyży nie jest wcale nowym zjawiskiem. Początki sławy tego niewielkiego pagórka położonego – zdawać by się mogło – z dała od jakichkolwiek turystycznych atrakcji, wciąż stanowi historyczno-religijną zagadkę. Według niektórych źródeł, wzgórze stanowiło miejsce pogańskiego kultu, choć po chrzcie Litwy miał już znajdować się tu kościół. Z innej zaś historycznej beczki – w średniowieczu wznosić miał się tu zniszczony przez Krzyżaków litewski gród.
Idea współczesnego wykorzystywania wzgórza narodziła się zaś w okresie powstań narodowowyzwoleńczych. Pierwsza grupa krzyży pojawiła się na wzniesieniu po klęsce powstania listopadowego z 1831 roku. Na takie zbiorowe upamiętnienie poległych w walkach zdecydowano się ze względu carski zakaz umieszczania krzyży na grobach powstańców. Nie trzeba było też długo czekać na kolejną krzyżową falę, bowiem w historii tych terenów powstańczych czynów nie brakuje. Styczniowy napływ pielgrzymów oraz przypisywane wzniesieniu właściwości cudotwórcze spowodowały ogólnolitewski rozgłos, czym zaniepokoiły wileńskiego gubernatora, który nakazał usunięcie mnożących się krzyży. Nietrudno było jednak przewidzieć, że ten nieprzemyślany rozkaz zadziałał, jak kij wsadzony w pielgrzymcze mrowisko. Wzgórze zaczęło bowiem lawinowo zapełniać się krzyżami, zyskując miano symbolu walki z najeźdźcą.
Kolejnym krzyżowym zastrzykiem na kartach trudnej historii Litwy, była radziecka okupacja. Do krzyżowego hołdu włączyli się wówczas powracający z Syberii zesłańcy, chcący upamiętnić tych, których na zawsze pochłonęła bezkresna kraina mroźnego uciemiężenia. Rosnący w siłę kult uwierał komunistyczne władze do tego stopnia, że zaplanowano zmasowany atak na wzniesienie. Pomimo, iż nie wzięły w nim udziału siły powietrzne ani czołgi, skala podjętych działań była wręcz groteskowo wyolbrzymiona, jeśli uwzględnić że po drugiej stronie barykady stoi… pagórek z krzyżami. W czasie akcji z 1961 roku metalowe krzyże przetopiono, drewniane – spalono, a kamienne – rozbito. Na masowej masakracji symboli religijnych się jednak nie skończyło. Wzgórze zdeniwelowano spychaczami, a w planach było ponoć nawet zatopienie tego terenu z wykorzystaniem wód pobliskiej rzeki. Któż, jak nie Stalin i jego poplecznicy, znają się przecież lepiej na zawracaniu biegów rzek?
Oprócz milicjantów i urzędników, w ataku wzięła udział także grupa poborowych wyselekcjonowanych z azjatyckich republik Związku Radzieckiego. Ich muzułmańskie wierzenia mogły okazać się przecież dodatkowym motywatorem w tym antychrześcijańskim przedsięwzięciu… Ponoć okoliczni mieszkańcy po dziś dzień opowiadają historię o „karze boskiej”, która spotkała podnoszących rękę na Górę Krzyży.
Komunistyczne władze nie okazały się jednak ani trochę sprytniejsze od carskich, bowiem o ile za sprawą zakrojonej na szeroką skalę akcji eksterminacyjnej na wzgórzu próżno dziś szukać krzyży pamiętających dziewiętnastowieczne powstania, o tyle antyreligijna interwencja okazała się impulsem do masowego zapełniania wzgórza nowymi krzyżami. I choć za dnia milicjanci wyrywali wyrastające wciąż na wzniesieniu krzyże, ich wysiłek okazywał się daremny, bowiem pod osłoną nocy pojawiały nowe. Dopiero międzynarodowe protesty domagające się uznania antychrześcijańskich zapędów komunistycznej władzy prześladowaniami na tle religijnym, ukrzyżowały w latach osiemdziesiątych sowieckie zamiary.
Obecnie zliczenie krzyży pozostawianych przez pielgrzymów z całego świata wydaje się być zadaniem absolutnie niemożliwym. Każdego dnia dokładane są bowiem setki nowych, co czyni Górę Krzyży tak charakterystycznym i fotogenicznym zarazem miejscem, że wykonanie tu nieatrakcyjnego zdjęcia graniczy z cudem.
Po Górze Krzyży spacerowaliśmy bez mała trzy godziny, kompletnie nie zdając sobie sprawy z upływającego czasu. Całkowicie pochłonęła nas niepowtarzalna atmosfera, która udzielała się bynajmniej nie tylko katolikom ani w ogóle wierzącym. W tworzeniu unikalnego charakteru Góry Krzyży biorą udział nawet przybysze z najdalszych zakątków świata, na swój sposób przeżywając zrodzoną przed setkami lat niepisaną tradycję. Czasem przyjmuje ona formę misternie zdobionego krzyża niesionego tu w określonej intencji przez setki kilometrów, a innym razem ma postać niepozornego krzyżyka powstałego ze sklejonych naprędce dwóch długopisów.
Źródła:
- Litwa, Łotwa i Estonia, Krawczyk A. (red.), Wydawnictwo Helion, Gliwice 2014
- http://kryziukalnas.lt/?id=44