Jest godzina 3:30 w dniu wylotu, kiedy powstaje pierwszy akapit tego posta. Następne powstaną już nieco później, bo wylot o 6:50 absorbuje wszelkie dostępne o tak wczesnej porze siły umysłowe, ustawiając na szczycie podróżniczej piramidy potrzeb zabranie całego dobytku z powrotem ze sobą oraz zdążenie na autobus lotniskowy.
Ulice Alicante o tej porze są puste jak nasze żołądki, które zgodnie odmówiły przyjęcia choć odrobinki wziętej poprzedniego dnia na wynos paelli. Nie spotkaliśmy żadnego wczorajszego (ani przedwczorajszego) klubowo-barowego gościa i tylko kilka taksówek przemknęło w kierunku lotniska. Kto wie, może wiozły kogoś na nasz lot? W tę atmosferę „trybu uśpienia” wpisały się także schody ruchome na Plaza de los Luceros, które ze względu na tak wczesną (a może właśnie późną?) porę, były najzwyczajniej w świecie wyłączone. Początkowo sytuacja ta wzbudziła moje zdziwienie – wszak przejście podziemne miało okazać się idealnym skrótem wprost na przystanek lotniskowego autobusu. Po czasie przychodzi jednak opamiętanie: no tak, jest czwarta w nocy – po co więc mają działać schody ruchome, skoro tramwajopociągi, do których prowadzą, o tej porze przecież nie kursują? Refleksję pogania zaś pytanie, czy na rodzimym placu Wilsona schody do metra także są wyłączane w godzinach przerw w kursowaniu… Jak dotąd nigdy nie było mi dane się o tym przekonać.
W roli wyjątkowo brutalnego rozbudzacza wystąpiła tego ranka (albo też nocy) lotniskowa kontrola. Z powodu niewyspania zapomniałem bowiem zdjąć paska przed przejściem przez bramkę. Kiedy wraz z nieanglojęzycznym ochroniarzem udało mi się odkryć przyczynę rozpikania się bramki, rozpiąłem pasek tak niefortunnie, że rozsypał się on na wszystkie możliwe elementy, które natychmiast rozpierzchły się po podłodze.
Szybciuteńko pozbierałem swoje zabaweczki z podłogi i poddałem się, wciąż śpiąco znudzony, rutynowej kontroli. W miarę natłoku słów, jakie w toku czynności służbowych wymieniał mój prywatny „bodyguard” z resztą obsługi przestawało być jednak nudno, tym bardziej, że poza dialogowaniem ze „swoimi”, zwracał się także do mnie. Oczywiście im bardziej starałem się dać mu do zrozumienia, że po hiszpańsku sobie ze mną nie pogada, tym głośniej i wyraźniej wypowiadał w moją stronę swój powtarzany jak mantrę hiszpański komunikat.
Z tego co zrozumiałem (bez słów oczywiście), cały proces najprawdopodobniej wykolejał się w momencie kontroli na obecność groźnie brzmiących „substancji niedozwolonych”. Ustrojstwo, do którego wsuwali wysmarowany mną papierek przeraźliwie głośno pikało. Pozostawało pytanie, czy to wołanie o twardy reset, czy może zaklasyfikowało mnie już jako groźnego terrorystę. Po długiej chwili hiszpańskojęzycznej konsternacji, usłyszałem zza „opiekującego” się mną czule ochroniarza skrawek przyjaznej angielskiej mowy głoszący, że będę musiał zostać skontrolowany jeszcze raz – tym razem przez panią, z której ust padł tenże angielski komunikat. Rodziło to nadzieję, że może wreszcie dowiem się, o co chodzi.
Tymczasem, zamiast wyjaśnień, zostałem niespiesznie zaprowadzony do innej maszyny, która jak przypuszczam była o tyle ważna, że obstawiało ją dwóch strażników służby celnej. Posłusznie podreptałem za nią, zabierając ze sobą resztki swojego „paska” szahida. Z ust mojej nowej kontrolerki padały jedynie nazwy części ciała, które powinienem przygotować do kontroli, a po wprowadzeniu papierka, maszyna pod czujnym okiem strażników również groźnie zapikała. Mimo tego zainteresowanie mną wśród obsługi wyraźnie spadło, przez co zaczęło mi się wydawać, że może skończyli już ze mną na dziś. Nic podobnego – kiedy tylko podszedłem do jeszcze bardziej zdezorientowanej Gabi i zdążyłem powiedzieć, że wszystko już w porządku, a nawet powoli zabierałem się za pakowanie swoich rzeczy, które w międzyczasie przejechały przez skaner, zawołano mnie znowu – do trzeciej z kolej maszyny.
Tym razem ustawiono mnie tak, że widziałem ekran. W napięciu obserwowałem więc hiszpańskie komunikaty z nadzieją, że może chociaż kolor albo liczba wykrzykników da mi do zrozumienia czy wrócę dziś od domu. Po długim oczekiwaniu opatrzonym pomarańczowym tłem w końcu napis zabarwił się na zielono, a kontrolerka gestami dała mi wreszcie znać, że już mi starczy na dziś. Kiedy emocje nieco opadły, przyszedł zaś czas na szybki przegląd kompletności zestawu „pasek: zrób to sam”. Przyniósł on jednak smutne nowiny – jedna ze śrubek trzymających klamrę nadal musi pałętać się gdzieś pod nogami mojej ulubionej obsługi lotniskowej.
O godzinie 6:03 oczekujemy już po odprawie w niewielkim i coraz duszniejszym pomieszczeniu tuż przed wyjściem na płytę lotniska. Mamy to szczęście, że w tym tłumie wachlującym się kartami pokładowymi i paszportami (bezskutecznie) załapaliśmy się na miejsce na schodach, które na najbliższe pół godziny (oby nie) staną się najwygodniejszą sofą w historii przemysłu meblarskiego, jak również stołem piknikowym, przy którym przyjdzie nam (prawdopodobnie ku niezadowoleniu reszty oczekujących) zjeść tortillę, która od momentu podgrzania na chwilę przed opuszczeniem pokoju, znakomicie zachowała temperaturę.
W rezultacie czekaliśmy nie pół godziny, lecz 20 minut, dzięki czemu powietrze w „poczekalni” nie zgęstniało na tyle, żeby fruwające w te i wewte karty pokładowe posłużyły jako narzędzie zbrodni wobec obsługi, która wreszcie otworzyła drzwi i zaprosiła nas do autobusu. Irlandzki przewoźnik po raz kolejny dowiódł, że pomimo wszelkich boardingowych innowacji (a zawieziono nas do najdalej zaparkowanego pekaesu z całej zółto-niebieskiej floty) jest w stanie odlecieć o czasie. Nie śmiem też nie docenić faktu, że wnętrze owej puszki na sardynki zostało niedawno odnowione, o czym już na wejściu poinformował nas panujący powszechnie zapach nowości. Pozostaje mi też wierzyć, że perfekcyjnie opanowane przez projektantów nowego wnętrza spłaszczanie oparć foteli do absolutnego minimum (5-6 centymetrów) zaowocowało tym, że sardynki miały chociaż kilka centymetrów więcej miejsca na nogi, a nie przypadkiem wciśnięciem do kabiny jeszcze jednego rzędu siedzeń.
Samolot wystartował jeszcze przed świtem. Moment wschodu mogliśmy więc dokładnie obserwować przez samolotowe okienka, co tym bardziej wprowadziło zamęt w naszych zegarach biologicznych karmiących się do tej pory przekonaniem, że startujemy przecież późnym wieczorem.
Koniec końców samolot punktualnie usiadł na Modlinie, a mój organizm ze względu na raczej bezskuteczne próby odsypiania (czy też „dosypiania” do jakiejś humanitarnej liczby godzin snu) do tej pory nie zrozumiał, czym było to półtorej godziny snu między 1:20 a 2:50, a także ile nocy i poranków miała tamta pamiętna doba.
Ale czy nie jest to dziwne, że w pierwszym poście z Alicante nastąpiło moje niekontrolowane wodolejstwo na temat dnia powrotu? Mnie też to z początku dziwiło, jednak po chwili zastanowienia wydało mi się to absolutnie spójne. Spójność ta została zaś osiągnięta paradoksalnie poprzez kontrast, a w roli przeciwwagi dla lotniskowego epizodu występuje oczywiście cała reszta wyjazdu, który za sprawą turystycznych właściwości Alicante i innych miejscowości na wybrzeżu Costa Blanca bardziej błogi i relaksujący być już chyba nie mógł.