Droga do nieba – tym chwytliwym hasłem określa się często malowniczo położone trasy o tak dużym nachyleniu, że wspinając się po nich samochodem, ciężko nawet dostrzec znajdujący się za kilka metrów krajobraz, podczas gdy przez szybę pojazdu widoczny jest jedynie bezkresny błękit nieba. Co się jednak stanie, jeśli podróż „windą do nieba” pokona się w przeciwnym kierunku? Norwegia nauczyła nas, że wcale nie powinniśmy oczekiwać na takiej trasie kolejnych kręgów piekielnych, lecz najprawdziwszego raju na Ziemi.
Droga Orłów powstała w 1955 roku i była dla mieszkańców czarciego jaru/niebiańskiego raju komunikacyjnym prezentem, który w wymiarze całorocznym połączył ich położone w dole miasto – Geiranger z systemem dróg krajowych. Najbardziej spektakularny odcinek manifestujący kunszt planistyczny i konstrukcyjny drogowców zyskał miano „Drogi Orłów”, która składa się z jedenastu stuosiemdziesięciostopniowych zakrętów testujących zdolności podróżujących tędy kierowców oraz promienie skrętów ich samochodów.
Test kręcenia kierownicą uznano tu za na tyle poważny, że każdy z zakrętów otrzymał nawet własne imię, a najdłuższa dopuszczalna długość pojazdu stawiającego czoła orlemu wyzwaniu to 15 metrów. Przyspieszony kurs kierowcy rajdowego urozmaicają zaś przechadzające się po jezdni kozy, które w stosunku do ruchu kołowego uzyskały uznaniowe pierwszeństwo.
Beneficjentów komunikacyjnej rewolucji spod znaku orła nie było jednak wielu – osada Geiranger jest bowiem jedynym zamieszkanym miejscem nad fiordem, a i w samym miasteczku nie ma za bardzo komu cieszyć się z nowej drogi. Malownicze i jakże niedostępne zarazem okoliczności Geirangerfjordu zamieszkuje jedynie około dwustu mieszkańców. Status Geiranger błyskawicznie zmieniłby się jednak z wioski na wysoko rozwinięte miasto, jeśli tylko uwzględnić turystów, którzy ulubili sobie ten skandynawski zakątek. W sezonie od maja do września przybywa tu nawet około miliona fanów norweskiej przyrody, a do dziennego zwielokrotnienia liczby przebywających w mieście osób wystarczy przepłyniecie choćby jednego wycieczkowca. Nabrzeże Geiranger jest jednak bardzo gościnne, dlatego na jednym się tu raczej nie kończy.
Nie będzie więc dużym zaskoczeniem fakt, że główny dochód stanowią tutaj portfele turystów. Nieoczywistym może być jednak, jak długa jest to tradycja. Pierwszy pensjonat wybudowano tu bowiem już w 1867 roku, a chrzciny geirangerowskiego portu miały miejsce dwa lata później, wraz z przypłynięciem inauguracyjnego statku wycieczkowego. Pomimo, iż Geiranger usytuowany jest ponad sto kilometrów wgłąb lądu, to drugi pod względem liczby obsłużonych wycieczkowców port w kraju. W okresie od końca kwietnia do końca września gości tu około dwustu pływających miast. Geirangerowski boom wcale nie nastąpił jednak w okresie przebrzydłego kapitalizmu, jako że setny z kolei wycieczkowiec wpłynął do miasta już w 1905 roku.
Geiranger nie tylko turystyczne ma bynajmniej imię, jednak pozostałe obszary działalności człowieka zostały tu w dużej mierze podporządkowane właśnie obsłudze ruchu turystycznego. Tutejszy przemysł zdominowany został przez produkcję kuchenek oraz autokarów. Co ciekawe, ten nietypowy biznesowy duet należał do jednej rodziny, która podwoje swe zaczęła od przygody z hotelarstwem. To właśnie rosnące zapotrzebowanie na energię w hotelu skłoniło geirangerowskiego kuzyna Wokulskiego do wybudowania elektrowni wodnej oraz zakładu wytwarzającego grzejniki elektryczne, który następnie wzbogacił swój asortyment także o wspomniane kuchenki. A o tym, że autokary służyć miały do wożenia turystów, nie muszę chyba wspominać.
Nie ma się więc co dziwić, że główną część miasta stanowi właśnie dość zgrabna nabrzeżna promenada pełna sklepów z pamiątkami i restauracji.
W środku lata mieliśmy w Geiranger dość nietypową (i jak się później okazało – niejedyną) możliwość zaopatrzenia się w… ozdoby bożonarodzeniowe.
Po raz pierwszy w Norwegii, natknęliśmy się tu także na toaletę, do której wstęp można było opłacić jedynie kartą.
Gdybyśmy chcieli zaznaczyć na mapie trasę, jaką podąża majestat Geirangerfjordu, zakreślilibyśmy kształt zbliżony do litery „s”. Słowniki języka polskiego spieszą zaś z podpowiedziami: „s” jak… spektakularny, sensacyjny, szczególny. Innym określeniem rodem z czerwonego dywanu, jakie zyskał ten malowniczy fiordowy odcinek ciągnący się przez około 20 kilometrów z Geiranger do Hellesylt (tym razem już dużo powszechniejszym niż moje alfabetyczne gierki) jest „perła norweskich fiordów”. A skoro i spektakularny, i sensacyjny, i szczególny, i perła, to nie sposób było zrezygnować z kosztownej wprawdzie, ale można uznać, że bezcennej, wyprawy przez wody fiordu.
Siostrzano-zalotnikowa wodna brama zlokalizowana jest w tej części fiordu, w której próżno szukać choćby równowartości liczby mieszkańców Geiranger. Ostatni mieszkańcy opuścili tutejsze wioski w 1961 roku. Ciężko się im jednak dziwić, bowiem ówcześni Norwegowie ewentualny nadmiar funduszy zamiast na pojemnego SUVa czy choćby miejski kompakt, przeznaczyć powinni na zakup łódki, aby móc w ogóle dostać się do domu. Jedynie do Skageflå możliwe jest bowiem dotarcie za pomocą stromej, ale za to jakże malowniczej ścieżki.
Ze względu na nachylenie stoków nie tylko emerytura może być tu uciążliwa. Skaliste okoliczności przyrody stanowiły również czynnik zamieniający dziecięce zabawy na łonie natury w żywot prawdziwego superbohatera. Według tutejszych opowieści, aby małoletnie pociechy – przepraszam za obrazowość – nie pospadały do fiordu, przywiązywało się je sznurkiem do palika, podobnie jak krowy na pastwisku. To jednak nie koniec fiordowych opowieści. Okazuje się bowiem, że stromość podłoża miała niebagatelny wpływ nie tylko na metody wychowawcze, lecz także na lokalne finanse. Wystarczył bowiem jeden kamień, aby prowadząca do osady ścieżka stała się niemożliwa do pokonania dla poborcy podatkowego.
Żywą, nieturystyczną duszę spotkać można w zasadzie dopiero na drugim końcu fiordu – w miasteczku Hellesylt.
Obcowanie z niewypowiedzianą (a już na pewno nieujmowalną na zdjęciach) norweską przyrodą wokół Geirangerfjordu, skłoniło nas do subtelnej edycji biblijnej relacji z boskiego stwarzania świata. Naszym zdaniem Bóg przez pierwsze pięć dni tworzył samą Norwegię, a ostatniego dnia – całą resztę globu. To jednak dopiero pierwszy czynnik sukcesu. Drugim jest cywilizacyjna wstrzemięźliwość norweskiego odłamu rodu Adama i Ewy, który gotów był zaoferować naturze święty spokój.
Źródła:
- Konieczny K., Sowa W., Norwegia. Inspirator podróżniczy, Wydawnictwo Pascal, Bielsko-Biała 2019
- http://fjordnorway.com/geiranger/?_ga=2.70488985.889509281.1575468522-1563917243.1575468522
- http://fjordnorway.com/geiranger/at-your-service/facts-about-geiranger-and-sourroundings
- http://fjordnorway.com/geiranger/things-to-do/ornevegen-ornesvingen-p1832233
- http://fjordnorway.com/geiranger/things-to-do/the-geirangerfjord-p1832253
- http://fjordnorway.com/geiranger/things-to-do/the-seven-sisters-p1832283
- http://norwegofil.pl/norwegia-zachodnia/geiranger-krol-fiordow
- http://pkin.pl/historia-palacu
- http://visitnorway.com/listings/the-seven-sisters/187408/
- http://visitnorway.pl/co-robic/atrakcje-przyrodnicze/fiordy/
- http://visitnorway.pl/gdzie-jechac/norwegia-fiordow/geirangerfjord/