Nazwa najsłynniejszej ulicy Katalonii – La Rambli – oznacza wąwóz i, jak to często w takich przypadkach bywa, jest to nazwa znacząca. Współczesny ciąg komunikacyjny miasta zawdzięcza ją korytu rzeki, która dawniej – zamiast tłumów turystów – płynęła na tym obszarze. W pewnym momencie biegu historii rzeka jednak wyschła, a jej bieg zastąpiony został przez bieg ścieków. Urbanizacja i nadanie współczesnego charakteru La Rambli miały zaś miejsce znacznie później niż by się można było tego spodziewać, uwzględniając stopień zakorzenienia laramblowego stanu umysłu. Dopiero bowiem w XIX wieku dawne koryto rzeki zalało morze turystów i… złodziei.
Wszyscy nasi znajomi, z którymi zdążyliśmy podzielić się barcelońskimi planami podróżniczymi, nawet jeśli sami nie odwiedzili nigdy stolicy Katalonii, ostrzegali przed złodziejami, choćby, cytując słowa swoich wujków, cioć, znajomych i przyjaciół, którzy spacer po La Rambli mają już za sobą i niekiedy tylko ułamki sekund dzieliły ich od utraty na niej dorobku całego życia. Ponadto, w większości relacji z Barcelony, zaczerpniętych zarówno z Internetu, jak i papierowych przewodników, wzmianka o tym, że na najsławniejszej ulicy Katalonii można w sposób niezauważony zostać pozbawionym wszystkiego oprócz zapewne bielizny pojawia się średnio nie dalej niż w drugim akapicie.
Przed wyjściem z mieszkania z zamiarem inauguracyjnego przespacerowania się po La Rambli nastąpiły zatem niezbędne przygotowania. Tego pamiętnego dnia nie założyłem zegarka, pomimo tego, że raczej czułbym, jak ktoś odpina mi go z ręki, a sytuacja w której naprzeciw nas wyskoczyłby nagle napastnik, krzycząc „zegarek albo śmierć” (oczywiście w odpowiednim języku), wydaje się być irracjonalna albo przynajmniej tak samo (nie)prawdopodobna, jak w innych miejscach. Pieniądze zostały zaś podzielone na mniejsze kwoty i poupychane w konfekcjowych skrytkach, a torbę (koniecznie nie plecak) niosłem klapą do siebie tak, że nawet gdyby wyszyto na niej choćby podrobione logo znanej marki, nie byłoby ono widoczne dla ramblatłumów. Dzięki temu wyszliśmy naprzeciw przewrotnemu losowi, a ewentualne „napady z bronią w ręku” pozostają poza sferą przewidywań, pomimo tego czy przyczepiłbym sobie portfel do nadgarstka łańcuchem, czy nonszalancko nosiłbym telefon w tylnej kieszeni spodni.
Przygotowani w ten sposób, rozpoczęliśmy nasze laramblowe doświadczenie od placu Katalonii, który ogranicza najsławniejszą ulicę Barcelony od północy. Pod względem zagospodarowania ruchomościami, w skład których zaliczyć można spacerujących po nim tubylców oraz turystów, a także ptactwo, z ewidentną dominacją gołębi, jak również stragany wszelakie, plac ten przypominał z powodzeniem przedkościelną przestrzeń w dzień odpustu z tą tylko różnicą, że okoliczne budynki zasługują na większą uwagę niż pierwsza lepsza zakrystia czy dom parafialny.
Spacerując po placu Katalonii, mieliśmy więc szansę zostać posiadaczami badziewia wszelakiego, spełnić się w roli bohaterów drugiego planu na kilkudziecięciu selfie, a także stać się częścią unikatowego performance’u parapatriotycznego. W południowej części placu, do muzyki puszczanej z wyjątkowo wyeksploatowanych głośników (to naprawdę delikatnie określenie tego przypominającego skwierczenie kotletów na patelni charczenia, którym wzbogacony był każdy utwór) podrygiwali ubrani w barwy narodowe mieszkańcy. Niektórzy z nich machali hiszpańskimi flagami. Największa wrzawa rozległa się zaś wtedy, gdy z głośników wyskwierczał utwór „Y viva España” (skwierczenie rozbrzmiało wówczas tak głośno, jakby ktoś ustawił największy ogień pod patelnią pełną tłuszczu). To właśnie z nim grającym nam w głowach postawiliśmy chwilę później pierwsze kroki na La Rambli.
To chyba idealne miejsce, by wspomnieć, że La Rambla to nie byle jaka ulica. To bowiem uliczne 5 w 1, jako że tak naprawdę laramblowy ciąg komunikacyjny obejmuje pięć ulic płynnie przechodzących jedna w drugą. Mamy więc nie jedną La Ramblę, lecz pięć La Rambli czyli razem Las Ramblas. To filozoficzno-planistyczne podejście nie spowodowało jednak, że tłok panujący na najsłynniejszej ulicy Barcelony jest choć trochę mniejszy przez to, że tak naprawdę rozkładać się on powinien na aż pięć ulic (wiem, nieśmieszne…).
Bez względu na to czy dzielony na części, czy traktowany jako całość, naczelny barceloński ciąg komunikacyjny liczy sobie nieco ponad kilometr długości i składa się z dwóch jezdni rozdzielonych szerokim deptakiem porośniętym drzewami, straganami i turystami.
Najbardziej północny odcinek – La Rambla de Canaletes – to pierwsze i ostatnie zarazem miejsce wzdłuż całego deptaka, oferujące miejsca siedzące (poza ogródkami restauracyjnymi), najczęściej zajęte jednak przez komitety dyskusyjne złożone z katalońskiej starszyzny omawiającej żywo istotne z pewnością kwestie. Na dalszych etapach La Rambla jest więc jedną wielką kolejką ludzi przemierzających ulicę z północy na południe bądź w przeciwną stronę, zatrzymując się przy tym ze zróżnicowaną częstotliwością przy licznych straganach.
Przy jednej z jezdni w tej części La Rambli stoi niewielka fontanienka z brązu (Font de Canaletes), której ten odcinek ulicy zawdzięcza swą nazwę. Jest to lampoźródełko (połączenie źródełka z kranikami oraz latarni) o cudownych ponoć właściwościach. Każdego kto napije się płynącej z niego wody, napełnić miała w gratisie miłość do Barcelony tak wielka, że aż skłaniająca do ponownego przyjazdu do miasta. Miejmy nadzieję, że oprócz barcelońskich feromonów, płynąca z kraników woda nie przenosi jakichś szczególnie groźnych zarazków. Stan na dwa tygodnie po powrocie – a więc w momencie, w którym materializuje się ten opis – jest na szczęście taki, że nie było w niej nic, z czym organizm ludzki bez wspomagaczy by sobie nie poradził.
Popularna jest też tendencja wydzielania poszczególnych fragmentów La Rambli ze względu na asortyment punktów handlowo-usługowych ulokowanych wzdłuż deptaka. Idąc tym tropem, powinienem więc wspomnieć, że w tej części najsławniejszej ulicy Katalonii rzucają się w oczy zmutowane kioski, które dostosowawszy się do charakteru tłumów przewalających się przed stoiskami, oferują także wszelkiego rodzaju barcelońskie pamiątki.
Następny w laramblowej wyliczance był odcinek La Rambla dels Estudis. Nazwa pochodzi od mieszczącego się tu dawniej uniwersytetu, a jeśli chodzi o kronikę handlową, to sprzedawane były tu dawniej ptaki. Z tego powodu fragment ten nazywany bywa La Rambla dels Ocells czyli Rambla Ptaków.
Gdzieś na etapie trzeciego stopnia wtajemniczenia, a więc przejścia z Rambli Ptaków na Ramblę Świętego Józefa (La Rambla de Sant Josep) do naszych uszu dobiegł intensywny gwar, a tłum ludzi przed nami zaczął gęstnieć bliżej jednej strony deptaka (o ile to możliwe żeby tłum o takim natężeniu mógł jeszcze bardziej zgęstnieć). Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy czym prędzej nie podeszli tak blisko jak to możliwe, aby znaleźć się w samym sercu całego zajścia, a dążąc do uzyskania bardziej trafnego niż „serce” porównania kształtu zbiegowiska, powinienem użyć raczej określenia „tętnica”, bowiem wydarzeniem, którego właśnie staliśmy się uczestnikami, okazała się wyjątkowo barwna procesja wzdłuż jednej z jezdni La Rambli.
Nie był to jednak zwykły przemarsz przez miasto tłumu świętującego tę czy inną okoliczność. Trzon korowodu stanowiły ogromne figury, w które „ubrani” zostali uczestnicy. W przeciwieństwie jednak do kostiumu Kubusia Puchatka, który bawi dzieci w supermarkecie, barcelońscy przebierańcy nie mieli wiele wspólnego z pluszowością i wyposażeni byli w stelaże przeznaczone do unikatowych przeobrażeń w przeróżne kreatury.
Wokół figur niczym satelity podążali muzycy, którzy w mniej lub bardziej udany, lecz z pewnością oryginalny sposób towarzyszyli przemarszowi swojej procesjowej „gwiazdy”. Tym śmieszniej się robiło, kiedy w korowodzie następował chwilowy zastój, przez co poszczególne figury wraz z grupkami instrumentalnych adoratorów zbliżały się do siebie, „przekrzykując się” muzycznie.
Oprócz muzyków, figury nadzorowali także „techniczni”, których zadaniem było dopilnowanie, aby uwięzieni pod warstwami tkanin i drewna „nosiciele” postaci zdawali sobie sprawę z istniejących na ich drodze krawężników i innych przeszkód (siateczkowy fragment stroju figur umieszczany na wysokości oczu nie zapewniał satysfakcjonującego poziomu widoczności) a także, aby nikt z gapiów formujących korytarz wzdłuż trasy procesji nie oberwał czasem masywną ręką świętej Eulalii.
Turystyczne szczęście sprzyjało nam do tego stopnia, że załapaliśmy się na punkt obserwacyjny w pierwszym tudzież drugim rzędzie (była to kwestia wyjątkowo płynna) i to jeszcze w miejscu, w którym kolorowy korowód skręcał w wąziutką uliczkę prowadzącą do Katedry Barcelony, a na zakręcie „nosiciele” figur demonstrowali, ile obrotów są w stanie wykonać z tą czy inną świętą „na głowie” bez przedstawienia jej (i zapewne także własnej) twarzy kostce brukowej.
Inscenizacja, w której zupełnie przypadkowo mieliśmy przyjemność uczestniczyć – jak się później okazało – była jedynie fragmentem blisko tygodniowego świętowania na cześć patronki miasta. Pieczę nad gigantycznymi oraz mniejszymi gigantami sprawuje zaś specjalnie w tym celu powołana instytucja Coordinadora de Geganters de Barcelona, w której szeregach najaktywniejszych jest około trzydziestu gigantowych zespołów i zrzeszeń.
W tym roku (2019) ma też miejsce kilka wyjątkowych gigantycznych jubileuszy. 160-lecie „znajomości” świętują bowiem tzw. „starzy giganci” – para Rodanxó i Rodanxona, która według najstarszych dostępnych przekazów, brała udział w uroczystościach karnawałowych obchodzonych w mieście już w 1859 roku. Następcą leciwej pary byli Hereu i Borda, którzy nazywani są tzw. „nowymi gigantami”, pomimo iż powołano ich do fjestującego życia równo 100 lat temu. Szczególna formą gigantowej sztuki, są natomiast giganty nazywane Laiami, które przedstawiają świętą Eulalię.
Kiedy radosny korowód w całości zniknął w wąziutkiej uliczce prowadzącej do Katedry Barcelony, wróciliśmy do naszej standardowej laramblowej wycieczki wedle opisanych w przewodnikach etapów. Etapową podróż po La Rambli skończyliśmy u progu Rambli świętego Józefa. Jej nazwa „handlowa” – La Rambla de les Flors – związana jest ze sprzedawanymi tu od XIX wieku kwiatami.
Okazuje się jednak, że także określenie tego odcinka odwołujące się do świętego Józefa ma coś wspólnego z handlem, bowiem nawiązuje ono do targu nazwanego jego imieniem (Mercat de Sant Josep), znajdującego się dosłownie kilka kroków od głównego ciągu pieszego. Dużo bardziej jest on jednak znany jako La Boqueria.
Znaczna część turystycznej rzeki ludzi odpływa więc w tym miejscu z głównego nurtu zwabiona hiszpańskimi smakołykami. Wśród nich odpłynęliśmy także i my, by sprawdzić, jak bardzo funkcjonowanie tego miejsca podporządkowane zostało przemysłowi turystycznemu.
Już na wejściu przekonaliśmy się o tym wyjątkowo dobitnie za sprawą tego, że front hali targowej ledwo był widoczny ponad głowami turystów, a wszelkie zatrzymywanie się, aby wyczekać luźniejszy moment i zrobić atrakcyjniejsze zdjęcie było niewskazane z dwóch powodów: po pierwsze – żądny wrażeń tłum cały czas prze w jedną albo drugą stronę, a po drugie – nie ma sensu mu się opierać, bowiem luźniejsze momenty tu po prostu nie występują.
W zasadzie poza stoiskami oferującymi świeże ryby czy tradycyjne hiszpańskie wędliny i sery wszelkie, tutejsze stragany mają na celu zbicie majątku na turystach, którzy nie potrafią przejść obojętnie obok świeżo wyciskanych soków, empanad, słodyczy na wagę czy kubeczków z proporcjonalnymi mieszankami owoców. W zasadzie to już nawet handlarze sprzedający wędliny i sery odpowiedzieli na potrzeby rynku, wprowadzając do oferty zestawy degustacyjne na wynos za kilka euro. Jedynie sprzedawcy ryb, bez względu na to, jak bardzo by się dwoili i troili marketingowo, na oczekujących natychmiastowych wrażeń turystach biznesu raczej nie zrobią.
W tej mniej reprezentacyjnej części także bywa całkiem kolorowo…
…ale i równie brutalnie.
Na następnym w kolejności odcinku – Rambli Kapucynów (La Rambla dels Caputxins), będącej najdłuższym fragmentem La Rambli, do gry weszły ogródki restauracyjne oraz ponownie – stragany z pamiątkami. Coraz częściej dało się tu także spotkać przygodnych sprzedawców, którzy już nawet nie tyle na prześcieradle, jak to miało miejsce chociażby w Neapolu przy Castel Nuovo, co na tkaninie wielkości poszewki od poduszki rozkładali cały swój kramikowy „dobytek” składający się z dosłownie kilku, czasem kilkunastu magnesów. Często oprócz standardowego zakupu pojedynczego, oferowali oni hurtowy zakup premium po wyjątkowo korzystnej cenie. Szacunkowo, za cenę dwóch magnesów w standardowym sklepie, tutaj można było nabyć aż 10 i tym samym wykupić cały zapas danego sprzedawcy. Odnieśliśmy więc wrażenie, że tego typu handlarze praktykują aktywny spacer po La Rambli polegający na niepostrzeżonym odczepieniu losowo wybranych magnesów ze stojaków na straganach, dotarciu na miejsce gdzie do najbliższego bogaciej wyposażonego stoiska z pamiątkami jest niekomfortowo daleko i w tym miejscu rozłożeniu własnego kramiku.
Poszewkowi sprzedawcy rozprzestrzenili się także na ostatnim etapie – Rambli św. Moniki (La Rambla de Santa Mònica). Szczególną ich formą byli handlarze mobilni w trybie day&night – za dnia oferowali wyjątkowo denerwujące piszczałki dla dzieci, wieczorem zaś pełen wachlarz narkotyków.
W części La Rambli położonej bliżej portu przewodnik deklarował też obecność portrecistów (którą faktycznie odnotowaliśmy), jak również wszelkiego rodzaju ulicznych artystów, mających zadbać o atmosferę spaceru po tym odcinku. Jaka szkoda, że kelnerzy z restauracji, których ogródki anektowały część deptaka, a także hałaśliwi sprzedawcy skutecznie skradli show smętnej pozłacanej posągowoman.
Po pełnym wrażeń laramblowym przemarszu dotarliśmy do drugiego po Placu Katalonii ogranicznika La Rambli – tym razem od strony portu. W roli laramblowego odźwiernego wystąpił postawiony tu z okazji Wystawy Światowej w 1888 roku pomnik Kolumba pełniący jednocześnie funkcję punktu widokowego. Kolumb spogląda co prawda w morze, ale wszyscy odwiedzający, za sprawą płatnej oczywiście windy, obserwować stąd mogą panoramę Barcelony ze szczególnym uwzględnieniem znajdującej się za plecami rzeźby La Rambli.
Kontynuacją La Rambli w porcie jest natomiast Rambla Morza (La Rambla del Mar) będąca portowym deptakiem, na którym o dziwo bardziej niż turyści, dają się we znaki wygłodniałe mewy traktujące każdego przechodnia – całkiem słusznie – jako potencjalne źródło pożywienia.
W porcie znajdują się także centrum handlowe oraz oceanarium, które wybudowane zostały na wodzie. Ponadto, gdybyśmy po laramblowym spacerze nie mieli dość chodzenia, port oferował niezliczone wręcz ilości promenad spacerowych.
Laramblowe doświadczenie skończyliśmy na plaży, gdzie zamiast bibelotów z prześcieradeł, próbowano nam wcisnąć same prześcieradła (a w zasadzie zwiewne narzutokocyki do leżenia na piasku).
Po powrocie do domu, konieczny okazał się oczywiście przegląd dobytku wszelakiego, który wykazał, że jedyny ubytek pieniędzy był absolutnie dobrowolny i związany przede wszystkim ze świeżymi sokami z hali targowej. Ponadto, pod naszą nieobecność nikt nie ukradł z naszego mieszkania rzeczy, które zostawiliśmy w nim ze strachu przed złodziejami na La Rambli.
Źródła:
- Benson A. i in. (tłum. Jarecka B., Lewandowski A.), Barcelona. Perfekcyjne dni, Marco Polo/Euro Pilot, Warszawa 2017
- http://bbc.co.uk/programmes/profiles/1qFKkkbYthJ6vwp5LtcY1gg/y-viva-espana
- http://castellersdebarcelona.cat/international/what-exactly-are-castells-or-human-towers/
- http://gegantsbcn.cat/
- http://lameva.barcelona.cat/culturapopular/es/ambitos-festivos/imagineria-festiva/gigantes/gigantes-nuevos-de-la-casa-de-la-caridad-o-de
- http://lameva.barcelona.cat/culturapopular/en/noticia/infobarcelonaenare-rodanxo-and-rodanxona-the-only-carnival-giants-in-barcelona_469465http://world-rt.com/barcelona/giants-barcelona.php
- http://www-lameva.barcelona.cat/santaeulalia/en/santa-eulalia/gegants