Kiedy po wizycie w Adršpach, zajrzeliśmy na chwilę do znajdującego się tuż przy kasach centrum informacji turystycznej (wszak były w nim toalety), wstąpił we mnie sezonowy łowca ulotek. Jedną z moich zdobyczy była reklamówka położonej także w Czechach „Ścieżki w koronach drzew” ze zdjęciem intrygującej spiralnej konstrukcji na froncie. Pomimo tego, że Czesi robili co mogli, aby przetłumaczyć ją na polski, ulotka nie przyciągnęła jednak naszej uwagi na tyle mocno, aby powstrzymało ją to od zniknięcia w plecakowym gąszczu pozostałych ulotkowych łupów, sztormiaków i dwudniowego zapasu jedzenia.
Dzień później znajomy znajomego znajomego odwiedził ścieżkę, a był to ten rodzaj znajomego znajomego znajomego, który koniecznie musiał poinformować o swych życiowych dokonaniach wszystkich znajomych znajomych znajomych na Facebooku.
Ścieżka Koronami Drzew zastosowała wobec nas nad wyraz agresywny marketing sytuacyjny. Ulegliśmy więc presji wszystkich znaków na niebie i ziemi, które zawzięcie kierowały nasze kroki ponownie na czeską stronę mocy.
Do ścieżki jechaliśmy się jeszcze krócej niż do Adršpach (od granicy to jakieś pół godziny samochodem). Drogi, jak to w górach, ilością zawijasów mogły śmiało konkurować z autografami szanujących się gwiazd rocka, jednak nawet pomimo tych ostrych i niebezpiecznych zakrętów, górskie trasy skradły nasze podróżnicze serca, bowiem żadne, nawet najbardziej kolorowe i pstrokate ekrany autostradowe specjalnie wyselekcjonowane przez naszych estetycznie uzdolnionych drogowców, nie są w stanie zastąpić przepięknych widoków pagórków rozpościerających się aż po horyzont, dolin rzecznych towarzyszących drodze przez długie kilometry czy wreszcie porośniętych lasem stromych stoków, których bliskość potęguje brak jakichkolwiek barierek.
Poniekąd za sprawą widoków, lecz przede wszystkim z powodu ostrożnej jazdy, nasza prędkość pozwalała na raczej dokładne przyglądanie się krajobrazom. Po tym jak tysiące samochodów na lokalnych rejestracjach wyprzedziło mnie w miejscach, w których wolałbym nie musieć natrafić na nikogo jadącego z naprzeciwka, moje ogromne zdziwienie wywołał fakt, że tym razem to ja dogoniłem jakiś samochód (oczywiście bez najmniejszych zamiarów wyprzedzania). Zaistniała sytuacja wyjaśniła się jednak sama, kiedy w zasięgu wzroku znalazła się rejestracja owego czarnego Audi – warszawsko-bielańska. Od razu poczuliśmy się raźniej w towarzystwie kogoś o, co zadziwiające, jeszcze bardziej zachowawczym stylu jazdy. Nasza nić mentalnego porozumienia z samochodem przed nami została jednak niebawem przerwana, kiedy nasi dzielnicowi pobratymcy odbili na drogę prowadzącą do Skalnych Miast (gdzie na 99% zmierzali).
Pamiętając kolejkę do kasy w Adršpach spodziewaliśmy się, że i tutaj będziemy musieli pokornie odstać swoje, aby móc w końcu połaskotać czeskie świerki po czubkach koron. Planując ten wypad, zarezerwowaliśmy więc awaryjne pół godziny na niecierpliwe przestępowanie z nogi na nogę w przepychającym się tłumie głodnych wrażeń turystów.
Jakież było nasze zaskoczenie, kiedy okazało się, że żaden czeski parkingowy nie musiał nas kierować do jednego jedynego wolnego miejsca w asyście zazdrosnych spojrzeń tych kierowców, którzy mogli tylko podziwiać nasz bagażnik w kolejce do szlabanu wyjazdowego. Tak się składa, że nie zastaliśmy ani parkingowego, ani wężyka samochodów oczekujących na upragniony wjazd na parking. Zastaliśmy za to dwa szlabany wjazdowe, postawione tu nad wyraz perspektywicznie.
Krótki przegląd tablic rejestracyjnych dał nam do zrozumienia, że tę przygraniczną atrakcję, pomimo ogólnie niewielkiego grona zainteresowanych, także zdominowali Polacy. Nieliczne czeskie samochody (czyżby obsługa?) należały do zdecydowanej mniejszości. Do żadnej z grup nie pasował zaś umieszczony w szklanej gablocie Ford. Aby nikt nie mógł się przyczepić, że gablota odbiega od górskiego, a przynajmniej leśnego (wszak wśród drzew mieliśmy tu chodzić) charakteru, łączenia szyb i podstawa wykonane były z drewna. Scenka rodzajowa z Fordem w roli głównej zaaranżowana była przez sponsora obiektu – Ford Auto Trutnov (Trutnov to pobliskie miasto). Jako że sponsora należy szanować, nie była to oczywiście jedyna wzmianka o nim na ścieżce.
W roli niekończącej się kolejki do kas wystąpiła polska para zawstydzająca pozostałych turystów (czyli w zasadzie nas) swoim podróżniczym profesjonalizmem, do tego stopnia, że zaczęliśmy się zastanawiać czy to może przypadkiem trasa na Rysy, a nie w pełni dostępna dla niepełnosprawnych kładka między drzewami. Kiedy tylko globtroterzy znaleźli się w zasięgu wzroku, poznaliśmy najnowszą ofertę akcesoriów trekkingowych, a zaraz potem do naszych nosów dotarł zapach „Offa” o ponadprzeciętnym natężeniu, zapewniającym ochronę przeciwkomarową wszystkim mniej zapobiegawczym turystom w promieniu kilometra.
Zaraz potem liczba odwiedzających ścieżkę wzrosła dwukrotnie za sprawą rodziny z dwojgiem dzieci (oczywiście polskiej i tym razem wyjątkowo nieprofesjonalnej turystycznie). Potem chętnych trochę przybyło, jednak zdecydowanie nie trzeba było się nawzajem przepychać i niejedno „bezludne” zdjęcie przepięknych widoków na szczęście udało nam się zrobić.
Z początku trasa prowadziła czymś w rodzaju molo przez środek lasu na wysokości ponad 20 metrów. Z racji, że to ścieżka edukacyjna, w wielu miejscach umieszczono tabliczki informacyjne, które za sprawą upośledzonych, zablokowanych na stałe w jednej pozycji wąziutkich lunetek nakierowanych w konkretne miejsca lasu, sygnalizowały, o czym dokładnie mowa w opisie.
Ze względu na dominację Polaków nawet w tak nielicznym gronie, brak tabliczek informacyjnych w naszym języku był nieco rozczarowujący, tym bardziej, że wcześniej zdążyły nas już rozpieścić strona internetowa i ulotka w języku polskim. Co prawda, wnioskując ze zwrotów „Staniesz się współczęścią leśnego życia i zobaczysz zwierzątka i rośliny, które nie sposób znaleźć gdzie indziej”, tłumaczone były raczej w Google Translate, ale do tego też potrzeba przecież chęci, które jak najbardziej doceniamy. Na szczęście dzięki darmowej aplikacji oraz dostępnemu na ścieżce WiFi, można było pobrać polskie tłumaczenia do opisów.
Spacerując wśród drzew i raz na jakiś czas próbując dojrzeć przez lunetki leśne ciekawostki, dotarliśmy w końcu do znanej nam już z ulotki wielkiej wieży, będącej niczym innym, jak spiralą z tej samej kładki, po której dotąd szliśmy w linii prostej (z nielicznymi – bodaj trzema – zakrętami).
Zanim jednak mieliśmy okazję wdrapać się po kładkowych zawijasach wreszcie ponad korony drzew, trasa prowadziła, o ironio, pod ziemię.
W chłodnym betonowym pomieszczeniu Czesi przeszli samych siebie w dziedzinie leśnej edukacji, która choć kierowana głównie do najmłodszych, także u dorosłych potrafiła wywołać uśmiech na twarzy. Program nauczania obejmował tym razem zakres podziemny, wszak właśnie pod ziemią się znaleźliśmy. Na suficie, zamiast typowego w tym miejscu żyrandola, zamontowano korzenie drzewa, które rzekomo rośnie nad nami na powierzchni (tak naprawdę rośnie tam kostka brukowa).
Zamiast ekosztuki, Czesi postawili tu jednak na ekohumor, który ze względu na obejmowaną tematykę oraz miejsce prezentacji, można by dużo mroczniej określić humorem podziemnym. Na ścianach pomieszczenia powstał bowiem swoisty cykl pytań o życie podziemne (nie mylić z pozagrobowym), które równie dobrze mogłyby paść z ust ponad miarę dociekliwych dzieci. Ciekawość zaspokajały niekiedy bardzo obrazowe i zabawne odpowiedzi.
Kiedy czeskie poczucie humoru uległo wyczerpaniu (albo raczej to czeskiemu poczuciu humoru skończyła się przestrzeń wystawowa), wyszliśmy z powrotem na powierzchnię, by przypomnieć sobie, jak bardzo było wtedy ciepło. Za sprawą bardzo niewielkiego nachylenia spirali (możliwego do pokonania dla wózków), nasza wędrówka ponad korony drzew, raz po raz przerywana kolejnymi leśnymi „ciekawostkami” trwała dłużej niż pokonanie poprzedniego – poziomego odcinka ścieżki.
Poszczególne poziomy, poza tym, że za każdym okrążeniem oglądaliśmy nieco wyższe fragmenty tych samych pni drzew, urozmaicał narastający niczym sygnał karetki wrzask o natężeniu dotąd nam niespotykanym. Kiedy owo schodzące z góry wycie znalazło się w zasięgu wzroku, okazało się, że o nasze wrażenia zadbał kilkuletni chłopiec (oczywiście także z Polski) pokrzywdzony przez życie za sprawą czapki, którą rodzice rozpaczliwie próbowali założyć mu na głowę. I choć kwestia rozważenia zasadności noszenia czapki w maju wydawać by się mogła dość istotna w tej sytuacji, musiała ustąpić miejsca podziwowi nad akrobatycznymi wręcz unikami młodocianego przestępcy, który bronił się przed czapką, tak zaciekle, jakby w rankingu dziecięcych lęków zajmowała ona wyższą lokatę niż wiertło dentystyczne.
Kiedy mijaliśmy tę przemieszczająca się ku nam niecodzienną scenkę rodzajową, tata akurat trzymał młodego wojownika w pół, unieruchamiając go, aby mama mogła nakryć mu głowę. Z każdym następnym okrążeniem z nieskrywaną ciekawością śledziliśmy losy pierwszej patologicznej rodziny III RP. Mimo, że parę pięter niżej młody wyzwolił się już z uścisku, a chwilę później rodzice doszczętnie zrezygnowali z prób uratowania go przed niechybnym wychłodzeniem, nadal obwieszczał wszelkiemu żywemu tworowi, jak to on „nie chce czapki”. Chociaż zdawać by się mogło, że krzyczeniu jego nie będzie końca, to jednak nastał taki moment w historii ludzkości, w którym najnieszczęśliwsze dziecko na świecie oddaliło się na odległość zapewniającą naszym uszom święty spokój. Oczywiście miało to miejsce na długo po tym, jak zdążyło zniknąć nam z oczu.
Na trasie poza walorami edukacyjnymi zadbano także o odpowiedni poziom rozrywki za sprawą ambitnie określonych w ulotce „stacji z adrenaliną”. Pod tym chwytliwym hasłem zwiastującym co najmniej przejażdżkę górskim rollercoasterem czy ewentualnie zjazd na linie rozpiętej między pniami tych wysokich na kilkadziesiąt metrów drzew, kryją się przyrządy z dobrze wyposażonego osiedlowego placu zabaw. Równoważnie i innego rodzaju „tory przeszkód” to dobra odmiana od chodzenia po niekończącym się tarasie, szczególnie doceniana przez najmłodszych (choć przyznam, że my też skorzystaliśmy). Szkoda jednak, że takie urozmaicenia są tylko w trzech miejscach.
Znaczenia słowa „adrenalina” broni jednak osiemdziesięciometrowa zjeżdżalnia, będąca alternatywą do schodzenia tą samą spiralą, którą wchodzi się na górę. Ten skok na 50 koron (jakieś 8 złotych) od łebka kusi nie tylko dzieci, ale także dorosłych. Mało komu chciałoby się bowiem schodzić tą samą niekończącą się spiralną drogą. Na wieżę wchodziliśmy jeszcze z przekonaniem, że oszczędzimy te w sumie 100 koron i zejdziemy z powrotem na własnych nogach, absolutnie bez żalu podziwiając jeszcze raz te same piękne widoki. Jakże nasze zdanie zmieniło się, kiedy już weszliśmy na szczyt. I wcale nie dokonał tego fakt, że trochę nam się już spieszyło, lecz nutka ciekawości wzbudzonej przez tę rurę, zdecydowanie odbiegającą od typowych zjeżdżalni w kształcie słonika, na których grawitacji trzeba pomagać własnoręcznie. Dodatkowo naszą dziecięcą pokusę podsycały krzyki poprzednich „pokuszonych”.
Rodzice, zapewniający swym pociechom zjeżdżalniową atrakcję, niejako sami zmuszali się do poczucia w rurze „dziecięcej radości”. No chyba że wolą zostać amatorskimi maratończykami, zbiegając na sam dół wieży w obawie, że ich dziecko pozostanie bez opieki.
Trzeba przyznać, że i na naszych „za-starych-na-takie-zabawy” twarzach pojawił się uśmiech, wszak spiralny zjazd okazał się całkiem ekscytujący również dla takich wapniaków.
O kolejne korony z naszych portfeli chcą się z pewnością zatroszczyć zlokalizowane przy wyjściu ze ścieżki restauracja i sklepik z pamiątkami o bardzo szerokim, barwnym i – jak to zwykle bywa – luźno związanym z tematem asortymencie.
Po tym, jak przy wyjeździe parkomat skasował nas na kolejne 70 koron, stwierdziłem, że coś się nam jednak od życia należy, więc kiedy na ekranie wyświetliło się po czesku pytanie czy chcę wydruk, kliknąłem sobie moje nowe ulubione czeskie słówko „ano”.
Wracając na polską stronę, wróżyliśmy przyszłość tej nowej atrakcji turystycznej, której otwarcie 2 lipca 2017 roku uświetnił koncert Ewy Farny. Siostrzana ścieżka powstała także na południu Czech (w miejscowości Lipno, gdzie brak inauguracyjnego występu Ewy Farny próbowała zastąpić oficjalna wizyta prezydenta Václava Klausa) oraz na Słowacji (w Żdiarze), tuż przy granicy z Polską.