Pora na mały coming out – studiowałem w warszawskiej SGH… Cóż ma jednak wspólnego uczelnia ekonomiczna ze stolicy kraju z czołowymi szlakami turystycznymi jego południowo-wschodniego krańca? Przeduczelniane obozy zerowe w ramach tak zwanej „Wielkiej Różowej” tradycyjnie już odbywają się w bieszczadzkiej Wetlinie. Choć z osobistych względów, wyjazd takowy zbojkotowałem, wetlińska legenda na dobre zakorzeniła się w mojej świadomości. Istotny jej składnik to oczywiście nieoficjalny plan wycieczki zgodny ze stereotypowymi studenckimi potrzebami i preferencjami, których słuszności nie zamierzam bynajmniej podważać. Clou bieszczadzkich opowieści był jednak sam wybór destynacji. Cóż takiego kryje w sobie ta Wetlina, że – tym bardziej biorąc pod uwagę charakter wyjazdu – studenckie turnusy odbywają się właśnie w miejscu położonym praktycznie poza siatką ogólnopolskich połączeń komunikacyjnych? Ciężar gatunkowy mitu o Wetlinie dodatkowo potęgował – tym razem oderwany już od studenckich realiów – fakt, iż najsłynniejsza bieszczadzka Połonina jest przecież Wetlińska.
Spis treści:
- W centrum (bieszczadzkiego) wszechświata – deszczowy spacer po Wetlinie i Naleśnik Gigant w Chacie Wędrowca
- Czy to się będzie liczyć? – czerwonym szlakiem przez Smerek i Połoninę Wetlińską
- Smerek i Połonina Wetlińska – za i przeciw – podsumowanie i mapa
W centrum (bieszczadzkiego) wszechświata
Odpowiedź na pytanie o powody wetlińskiej popularności pierwszego dnia okazała się pochmurna i deszczowa. Niekorzystny wyrok pogodowy pokrzyżował już plany połoninowe, nie mógł więc mieć dodatkowej satysfakcji z anulowania także planu B – spaceru po Wetlinie, który jednak zmienił charakter na zakapturzony.
Po uiszczeniu piętnastozłotowej opłaty parkingowej, błyskawicznie okazało się, że Wetlina to nic innego, jak pospolita, podporządkowana turystyce miejscowość, w której, wzdłuż głównej (i w zasadzie jedynej) ulicy, ulokowały się mniejsze i nieco większe restauracje czy pensjonaty, a prywatne domostwa, nieopatrzone szyldem reklamującym ofertę wynajmu pokojów, należą do dziwnej wręcz rzadkości. Tezę tę przypieczętowała opatrzona unijną flagą tablica informacyjna, która wśród okolicznych atrakcji wymieniała… plac zabaw oraz siłownię plenerową.
Nie wydaje mi się, by potencjalny król bieszczadzkich wodospadów ani nawet opromieniowanie miejscowości słoneczną aurą, miało potencjał nadać Wetlinie status ambitniejszy, aniżeli typowa, przydrożna baza noclegowa. Czasem można jednak, oczywiście nie oddalając się nadto od głównej ulicy, wzdłuż której kumuluje się działalność turystyczna oraz większość spacerowiczów, natrafić na perełki, połyskujące nieśmiało nawet deszczową porą.
Kolejka oczekujących na wolne stoliki w słynnej Chacie Wędrowca ustawia się nawet, kiedy na zakapturzone i sporadycznie przysłonięte parasolami głowy kapią podniebne strugi spływające z daszku, który niedostatecznie skrywa pod sobą uczestników tego nietypowego testu na cierpliwość. Co sprawia, że sale jadalne są tu zawsze pełne? Historia Chaty Wędrowca to kolejna, po kronice rodziny Ostrowskich, opowieść o miłości wzajemnej, która za sprawą miłości do gór ulokowała się właśnie pod bieszczadzkim niebem. Jego skrawek w 2003 roku wykroili dla siebie Ewa i Robert Żechowscy, tworząc unikatowe połączenie miejsca noclegowego, restauracji oraz sklepu z nietypowymi pamiątkami, spajane ich wyjątkowo otwartymi na przyjezdnych osobowościami.
Jeszcze ciekawsze, niż oryginalny model biznesowy Chaty Wędrowca, wydają się być bieszczadzkie podchody dwojga jej założycieli. Bez większej przesady stwierdzić można, że Robert całe swoje życie podporządkował Bieszczadom, prowadząc tutejsze schroniska i służąc w lokalnej jednostce GOPR przez prawie dwie dekady. W „Bacówce pod Małą Rawką” pełnił funkcję gospodarza najdłużej w historii obiektu i to właśnie tam poznał w 1993 roku dziewiętnastoletnią Ewę. Zauroczona krajobrazami (czyżby tylko?) dziewczyna obiecała sobie, że powróci kiedyś tam, gdzie śpiewają bieszczadzkie anioły, by zamieszkać na stałe pod ich skrzydłami. Nie przypuszczała chyba wtedy, że owe pragnienie spełni się w ciągu zaledwie dwóch lat od jej pierwszej wizyty. Ewa towarzyszy Robertowi od 1995 roku, a pikanterii tej niecodziennej relacji niechaj doda fakt, że powrócił on do gospodarzenia w „Bacówce pod Małą Rawką” po pięcioletniej przerwie właśnie w roku, w którym się poznali.
Za kolejną wetlińską perełkę należałoby też uznać… stację benzynową. Można się śmiać, ale to naprawdę rzadki widok na bieszczadzkiej ziemi, a równie ważne, co posiłek dla kierowcy, jest też nakarmienie jego pojazdu. Znane z całej Polski paliwowe sieciówki są tu praktycznie nieosiągalne, dlatego 95-oktanowa dolewka miała miejsce przy dystrybutorze o niepowtarzalnym, lokalnym klimacie… Że niby tylko ludzkie jadłodajnie mogą szczycić się swą unikalną atmosferą, a te samochodowe już nie? Nic bardziej mylnego, a na świadków w przedmiotowej sprawie powołuję poniższe zdjęcia.
Tuż po tym, jak zapytałem o możliwość płatności za pomocą kodu BLIK, karcąco ugryzłem się w język. Mając na uwadze telekomunikacyjny trójkąt bieszczadzki, przypieczętowany nazwą jednego z wetlińskich pensjonatów – „Bez Zasięgu” – błyskawicznie dodałem: „o ile oczywiście będzie zasięg”. „Ja nie wiem, co wy tak wszyscy mówicie, że tu nie ma zasięgu! Tu jest Wetlina przecież!” – kasjerka ewidentnie nie podzielała moich obaw. Faktycznie, zasięg był – transakcja przeszła szybciej niż w niejednym warszawskim supermarkecie. A więc, jak wynika z niepodważalnych naukowych ekspertyz, Wetlina to centrum wszechświata. Przynajmniej tego bieszczadzkiego.
Czy to się będzie liczyć?
Jak głosi prastare bieszczadzkie przysłowie: „sierpień plecień wciąż przeplata, trochę deszczu, trochę słońca”… I choć ta nieco koślawa rymowanka, nawiązująca niezbyt zgrabnie do kwietniowego pierwowzoru, jest wyłącznie tekściarskim wymysłem, znalazło się w niej całkiem spore ziarno prawdy. W dniu nastającym po atmosferycznej wylewności, otwarło się bowiem niezwykle atrakcyjne okno pogodowe: słoneczne, lecz nie tak upalne, jak to miało już miejsce tego lata. Wszystkie znaki na niebie i ziemi krzyczały więc: „tak, to dziś przyszedł czas na spotkanie z połoniną”. A skoro już o spotkaniu mowa, to warto chyba wiedzieć cokolwiek na temat jej uczestników. O sobie co nieco już przez dotychczasowe lata życia zdążyłem się dowiedzieć. W kontekście połonin, świadomość podpowiadała mi zaledwie, że to jeden z czołowych argumentów przemawiających za przyjazdem w Bieszczady.
Bez zbędnych ceregieli przejdźmy więc do konkretów: ja mam na imię Karol, a połoniny to lokalny wschodniokarpacki termin określający łąki położone powyżej górnej granicy lasu. „Połoniny” mają pochodzenie wschodniosłowiańskie i oznaczają miejsce płone – puste, nieużyteczne, nienadające się do uprawy (ale za to jakże fotogeniczne!). Najsłynniejsza z połonin, które w Polsce kojarzone są przede wszystkim z Bieszczadami, to bez wątpienia Połonina Wetlińska, składająca się z dwóch grzbietów.
Swoistą rozgrzewką przed właściwym atakiem na Połoninę Wetlińską miało być zdobycie szczytu Smerek, który zadomowił się w jej skromniejszym, zachodnim grzbiecie. Wnioskując z liczby samochodów na jedynym słusznym w przypadku tej koncepcji parkingowym klepisku w Kalnicy, wschodnie podejście od strony Przełęczy Wyżnej czy Brzegów Górnych cieszy się znacznie większą popularnością. Prawdopodobnie dlatego, że na bazę noclegową w Bieszczadach Wysokich wybrałem położony na zachód od połoninowej linii Przysłup, tradycyjny kierunek marszu uległ w moim przypadku całkowitemu odwróceniu.
Kiedy parkowałem na wyjątkowo drogocennej, jeśli brać pod uwagę wysokość opłaty parkingowej, ziemi udostępnionej kierowcom do pozostawiania swych pojazdów, karmiłem się nadzieją, że poranne promienie słoneczne oraz bezopadowa noc pozwoliły nieco wyschnąć nawodnionym obficie poprzedniego dnia szlakom. Gdyby nadzieja ta była przedmiotem, przyjęłaby zapewne kształt szklanki do połowy pustej (lub też w tym przypadku pełnej, bowiem o wodzie mowa). Podłoże zalesionego fragmentu smerekowego podejścia wciąż obfitowało bowiem w błotniste żleby, pomiędzy którymi powstały podłużne wodne bajorka. W miarę jak czerwony szlak piął się niespiesznie w górę, drzewiaste zarośla stopniowo przerzedzały się, odsłaniając coraz to szerszą panoramę – najpierw w kierunku północnym, później dążącą oczywiście do kąta pełnego. Zwiększaniu tej otwartości przestrzennej, towarzyszył spadek udziału wody w podłożu.
Nim bieszczadzki drzewostan w pełni ustąpił, na szlaku pojawiła się pokaźna wiata wypoczynkowa nazywana wedle fachowej terminologii deszczochronem. Drogi Wędrowco, jeśli z jakiegokolwiek powodu zamarzył Ci się odpoczynek na drewnianej bali, z których sklecona została owa altana, nie wahaj się ani chwili. Odniosłem bowiem wrażenie, że w Bieszczadzkim Parku Narodowym łatwiej spotkać niedźwiedzia ludzkim głosem ganiącego turystów za pozostawianie po sobie śmieci, niż jakąkolwiek formę zagospodarowania turystycznego… Nie byłbym jednak w pełni precyzyjny, gdybym – co haniebne i karygodne – pominął dofinansowane ze środków Unii Europejskiej tabliczki poskramiające eksploracyjne zapędy odwiedzających, inne niż te zgodne z założeniami parkowych władz, oraz wyznaczające niektóre odcinki szlaku taśmy, które jednak ze względu na swą wątłość nie sprawdziłyby się w roli barierek.
Po około dwóch godzinach od pożegnalnego spojrzenia w kierunku pozostawionej na parkingu czerwonej strzały, na horyzoncie pojawił się metalowy krzyż ustawiony na niższym z dwu wierzchołków wysokiego na 1 222 metry n.p.m. Smereka. Ten oryginalnego kształtu piorunochron upamiętnia stulecie odzyskania przez Polskę niepodległości, które zdegradowało uzasadnienie pierwotnego ukrzyżowienia wzgórza w 1976 roku, jakim było sześćsetlecie powstania Archidiecezji Przemyskiej. Z polany widokowej rozpościera się jeden z najatrakcyjniejszych widoków podczas całej wyprawy, dlatego warto zatrzymać się tu na dłużej.
A skoro już było w górę – na Smerek, to jasne jest chyba, że teraz powinno być w dół – aż do Przełęczy imienia Mieczysława Orłowicza, nazwanej na cześć działacza turystycznego, który popełnił w swym życiu ponad sto przewodników, w tym pierwszy powojenny przewodnik po Bieszczadach.
Po uniżeniu się celem oddania czci Orłowiczowi następuje ponowne podejście – tym razem czerwony szlak wdrapuje się na pokaźniejszy, wschodni masyw Połoniny Wetlińskiej. Na niedługim odcinku drzewa ponownie rozpościerają swoje liściaste parasole nad wędrowcami. W podłożu zauważalne są zaś wychodnie piaskowców tworzących Szare Berdo, którego nazwa stanie się znacznie prostsza, kiedy wspomnę, że „berdo” oznacza po prostu górę.
Od wyjścia z leśnego tunelu, niedaleko już na Osadzki Wierch – drugi co do wysokości i najwyższy dostępny szlakiem turystycznym szczyt w paśmie Połoniny Wetlińskiej. Stanąwszy na wierzchołku położonym 1 253 metry n.p.m. nie można czuć się chyba zbytnio pokrzywdzonym tą „vice najwyższością”, bowiem nieudostępniony turystom brat Osadzkiego – Roh urósł tylko o dwa metry więcej.
Drogowskaz na Osadzkim Wierchu sugeruje jednak, że właściwa Połonina Wetlińska położona jest dopiero trzy kwadranse drogi od najwyższego legalnie osiągalnego wierzchołka samej siebie. Usytuowiony na wysokości 1 228 metrów n.p.m. punkt o tej rozreklamowanej nazwie znajduje się bowiem dopiero na Hasiakowej Skale, którą od lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku zdobiła kultowa „Chatka Puchatka”. Wprawdzie budynek wzniesiono jako wojskowy punkt obserwacyjny, wkrótce został on przejęty przez PTTK, a po jedenastoletnim epizodzie w charakterze górskiego schronu, nabył dumne miano schroniska. Przechrzczenie ówczesnej „Tawerny” na utrwaloną w bieszczadzkich dziejach puchatkową nazwę zawdzięczamy zaś Leonidowi Telidze – pierwszemu polskiemu żeglarzowi, który opłynął Ziemię na pojedynczym jachcie. Z inicjatywą takiej legendy nie sposób było polemizować, a Puchatek świadczył bezkonkurencyjne pod względem wysokości nad poziomem morza bieszczadzkie usługi noclegowe aż do 2015 roku. Wtedy, po sądowej batalii, w której prawo własności kosztem PTTK wywalczyły władze Bieszczadzkiego Parku Narodowego, zdegradowano obiekt z powrotem do miana schronu. „Chatce Puchatka” zarzucano cywilizacyjne zacofanie objawiające się nie tylko brakiem elektryczności, lecz także bieżącej wody. Prawdziwie spartańskie warunki zadecydowały też o przystąpieniu wiosną 2020 roku do gruntownej przebudowy budynku. Wiele wskazuje jednak na to, że termin ukończenia prac nie zostanie dotrzymany. Władze parku winią w tej kwestii wykonawcę, wykonawca zaś niesfornych turystów, którzy nawiedzają teren budowy. Obie strony zgodnie utyskują też na niesprzyjające warunki atmosferyczne. Podpowiedziałbym jednak nieśmiało zleceniodawcom, aby postępowali zgodnie z maksymą: „szanuj wykonawcę swego, albowiem możesz nie znaleźć innego”. Przetarg na prace remontowe rozstrzygnięty został bowiem dopiero za trzecim podejściem, a powodem fiaska dwóch poprzednich prób był… brak zgłoszeń.
Czy brak selfie z tabliczką z napisem „Połonina Wetlińska” unieważnienia czterogodzinną wędrówkę – było nie było – po Połoninie Wetlińskiej? Z chęcią pobudziłbym szare komórki do rozważań w tym zakresie przy pomocy pokaźnej pajdy ze smalcem… jednak schroniskowa biedafilia oferuje tylko napoje oraz pakowane próżniowo górskie sery. Dostępna jest za to możliwość płatności przy pomocy drewnianego klocka z napisem „Terminal”. Niestety nie posiadałem waluty przyjmowanej przez to cudo techniki, dlatego zmuszony byłem uregulować płatność tradycyjnie – gotówką.
Tuż po punkcie, uznawanym powszechnie za cel wyprawy na Połoninę Wetlińską, przyszedł czas na zejście, które przypomniało mi, że poprzedniego dnia obficie padało. Test obuwniczej przyczepności mógł odbyć się w sposób dwutorowy – w kierunku Brzegów Górnych lub Przełęczy Wyżnej czyli dwóch czołowych połoninowych obozów wypadowych. Żółto-czerwony dylemat rozstrzygnąć wypadało na korzyść zachodniej odnogi – przy założeniu pieszego powrotu na parking w Kalnicy, nawet tak nieznaczny skrót mógł okazać się kluczowy. Za chęć zaoszczędzenia kilku kroków marszu została jednak wymierzona surowa kara pod postacią wysłuchiwania jarmarcznych wrzasków przaśnej gromady turystów, którym zapodział się jeden nieletni członek. Nietrudno się domyślić, że owi osobnicy błyskawicznie zyskali status moich niekwestionowanych ulubieńców z bieszczadzkiego szlaku. A miałem nadzwyczaj dużo okazji do nawiązania wędrownych przyjaźni, bowiem szybkość ich spazmatycznego marszu poszukiwawczego na zaskakująco długim odcinku pokrywała się z moją, a kiedy poszczególni członkowie w końcu mnie wyprzedzali, natychmiast pojawiali się następni. Kiedy zaś okazało się, że małoletnia zguba dopuściła się celowej, prowokacyjnej ucieczki, z ust reszty hałastry wydobyły się krzyki zdolne wystraszyć wszystkie bieszczadzkie niedźwiedzie.
Spontaniczny wybór jeszcze bardziej zachodniej czarnej odbitki odchodzącej od żółtej odnogi tylko w pewnym stopniu spowodowany był chęcią zmiany towarzystwa tak, aby na szlaku nie trafił mnie czasem szlag. Zaletą tej decyzji miało być przede wszystkim wydłużenie atrakcyjnej przyrodniczo części spaceru kosztem odcinka nieuniknienie prowadzącego wzdłuż szosy.
Przejście na czarną stronę mocy okazało się bardzo korzystne pod kątem tłoku, który najzwyczajniej w świecie tu nie występował. Ścieżka ta okazała się na tyle niepopularna, że na całej jej długości pojawiła się tylko pewna para z nastoletnią córką. I tak, trochę razem, a trochę osobno dotarliśmy do kempingu Górna Wetlinka, którego nazwa sugeruje znaczne oddalenie od „centrum” Wetliny i jeszcze większe od parkingu w Kalnicy.
Gdy podeszwy butów poczuły asfaltowe podłoże, przyszło mi się dobitnie przekonać, że nie był to ich ostatni kontakt z Wielką Pętlą Bieszczadzką tamtego dnia. Według doniesień przydrożnego słupa, najbliższy pekaes odjeżdżał bowiem dopiero za dobre półtorej godziny i był to jedyny popołudniowy kurs. Mapy Google’a w wersji offline, być może dbając o morale wyprawy, odmówiły wyliczenia czasu przejścia pozostającego do Kalnicy niemal dziesięciokilometrowego odcinka. Był to kolejny aspekt jednoczący losy moje i poznanej na szlaku rodzinki, z tym zastrzeżeniem, że ich celem była drogowskaz z napisem „Wetlina”. Szybko więc nastąpiło rozwidlenie naszych życiorysów.
Ponieważ przyszło mi przemaszerować przez calusieńką Wetlinę ze wschodu na zachód, wszystko co ewentualnie pominąłem poprzedniego dnia, siłą rzeczy zostało nadrobione. Wnioski z rozpogodzonego rozpoznania okazały się jednak tożsame z tymi deszczowymi. A może tym razem powodem nieszczególnego entuzjazmu w stosunku do wetlińskiego spaceru, okazał się licznik przebytych kilometrów?
Po Wetlinie przyszła jeszcze pora na Smerek – i nie mam tu bynajmniej na myśli szczytu, który już raz pojawił się na trasie wędrówki, lecz przydrożną wieś o tej samej nazwie. Czyż nie zachęca to do postawienia filozoficznego pytania: „Co było pierwsze: Smerek czy Smerek?”? A jakby nastrój tego akapitu wciąż był niedostatecznie smerekowy, nadmienię nieśmiało, że w Smereku płynie Smerek – niewielki potok będący dopływem Wetliny (tak, tak – wieś Wetlina także ma swój hydrologiczny odpowiednik).
Na mój gust są to rozmyślania godne dwudziestopięciokilometrowego marszu. Od odpłynięcia w wetlinowo-smerekowy stan umysłu uchroniła mnie jednak pewna Skoda, która przyciągnęła moją uwagę, wyprzedzając mnie i gwałtownie zatrzymując się na poboczu. Kobieta siedząca na fotelu pasażera wysiadła z samochodu i zaczęła dziarsko przekładać jakieś rzeczy z tylnej kanapy do bagażnika, po czym… zawołała mnie! Nigdy nie miałem pamięci do twarzy, szczególnie tych widzianych krótko i przelotnie, jednak po chwili rozpoznałem „mamę z czarnego szlaku”.
Od momentu rozstania, kiedy dreptałem pokornie w kierunku samochodu, moi nie tak dawni towarzysze zdążyli już zjeść porządny posiłek i zapakować się w drogę powrotną do miejsca noclegowego. Zobaczywszy strudzonego wędrowca, postanowili zaś ulżyć jego cierpieniom, mimo tego, że znajdował się on już – o czym nie mogli wiedzieć – na ostatnim kilometrze marszu. Jakżeż miło było zostać podwiezionym choćby te kilkaset metrów wprost pod drzwi własnego samochodu i to w tak doborowym towarzystwie, nomen omen, warszawiaków! Odnoszę wrażenie, że w skład pasm górskich, oprócz różnorodnych skał, wchodzi jeszcze magnes przyciągający dobrych ludzi, o czym świadczy – jak widać na załączonym obrazku – nie tylko życzliwe „dzieńdobrowanie” na szlaku.
Smerek i Połonina Wetlińska – za i przeciw
Znaczna część turystów za bazę ataku na Połoninę Wetlińską przyjmuje parkingi po wschodniej jej stronie – na Przełęczy Wyżnej lub w Brzegach Górnych. Trasa z obu obozów wyjściowych przybiera często formułę „tam i z powrotem”, przy czym owe „tam” może być różnie definiowane. Część decyduje się na przemodelowane pracami remontowymi u Kubusia Puchatka zdobycie Hasiakowej Skały, niektórzy docierają aż na Smerek.
Przypadek chciał, że połoninową trasę rozpocząłem ze znacznie mniej popularnej, zachodniej strony, żeby nie powiedzieć wręcz – pod prąd. Po przebyciu górskiego grzbietu wystarczyła zaś szczypta turystycznej ciekawości, by nie chcieć wracać tą samą trasą i przepis na dwudziestopięciokilometrową pętlę z drogowym wykończeniem był gotowy. Niechaj największą jego reklamą będzie to, że gdyby z jakichś powodów przyszło mi jeszcze raz odwiedzić najsłynniejszą bieszczadzką połoninę, zrobiłbym to właśnie w ten sam – i tym razem już nieprzypadkowy – sposób.
Wnioski obserwacyjne z praktycznie całej trasy przemarszu okazały się nadzwyczaj korzystne – takich właśnie, łagodnych, lesisto-łąkowych i bajecznie kolorowych Bieszczadów się spodziewałem, biorąc pod uwagę opowieści o tutejszej odmienności od innych polskich pasm górskich oraz rozpowszechnione internetowo zdjęcia, które najwidoczniej nie były nawet aż tak fotoszopowane.
[Google_Maps_WD id=36 map=33]
Źródła:
- Gorczyca E., Przebudowa Chatki Puchatka na Połoninie Wetlińskiej w Bieszczadach ruszy wiosną. Potrwa 1,5 roku, http://nowiny24.pl/przebudowa-chatki-puchatka-na-poloninie-wetlinskiej-w-bieszczadach-ruszy-wiosna-potrwa-15-roku/ar/c1-14368049
- Szechyński P., Wodospad „Siklawa Ostrowskich” w Wetlinie, http://twojebieszczady.net/wodospady/wodospad_wetlina.php
- Zalesiński Ł., Teliga znaczy żeglarz, http://podroze.onet.pl/ciekawe/leonid-teliga-samotny-rejs-dookola-swiata-na-jachcie-opty-ciekawostki-historia/nqc05re
- Zatwarnicki W., Problemy z przebudową „Chatki Puchatka”. BPN: Są opóźnienia. Wykonawca: To wina pogody i turystów, http://nowiny24.pl/problemy-z-przebudowa-chatki-puchatka-bpn-sa-opoznienia-wykonawca-to-wina-pogody-i-turystow-zdjecia/ar/c7-15769776
- http://bieszczady.net.pl/schronisko-chatka-puchatka/
- http://bieszczady.pl/?catID=597&offerID=101
- http://chatawedrowca.pl/ewa-i-robert-bieszczady/
- http://chatawedrowca.pl/gaultmillau/
- http://gorydlaciebie.pl/wyprawy/smerek-i-polonina-wetlinska/
- http://gorydlaciebie.pl/wyprawy/smerek-i-polonina-wetlinska/ciekawostki/
- http://lesnydwor.bieszczady.pl/
- http://sjp.pwn.pl/slowniki/po%C5%82onina.html
- http://wetlinabezzasiegu.pl/