Jako małemu dziecku z warszawskich Bielan, Szczecin jawił się nie tylko jako koniec Polski, ale niemal jako koniec świata. Już nawet wersja basic wczasów nad rodzimym morzem, czyli wypoczynek w Stegnie czy innej miejscowości położonej nad Zatoką Gdańską, okupiony był wielogodzinną podróżą w metalowym piekarniku na kółkach zwanym przez niektórych samochodem. A do Szczecina jest przecież prawie dwa razy dalej.
W miarę upływu lat (a jak wiadomo, im człowiek jest mniejszy, tym świat wydaje się większy) oraz – było nie było – postępującego rozwoju komunikacyjnego kraju, wyjazd w tak „odległe” miejsce przestawał być owiany tą dawną barierą niedostępności.
O tym, co może nas spotkać w Szczecinie mieliśmy jednak, z grubsza rzecz ujmując, całkiem zielone pojęcie (co paradoksalnie miało w sobie więcej sensu niż się można było na pierwszy rzut oka spodziewać, jako że Szczecin określany jest mianem „pływającego ogrodu”).
Wyobrażenie historyczne o mieście zasadniczo zarysowywało się na lekcjach historii przy okazji tematu o Hanzie, której Szczecin był członkiem, i trwało dalej w postaci domagającej się zapełnienia luki aż do wzmianki o strajkach w Stoczni Szczecińskiej.
Kilka wyrwanych z kontekstu szczecińskich obrazków, takich jak Wały Chrobrego czy nowo wybudowana filharmonia nie było w stanie ułożyć w naszych głowach spójnego obrazu miasta. I choć miał być to wyjazd-reset, wrodzona ciekawość nie pozwoliła nam spać do 12, nie wzbogaciwszy swojego pojęcia o „końcu świata”.
Szczecin wita
Generalnie rzecz biorąc, do lewobrzeżnej – głównej części miasta można dojechać na dwa sposoby: Mostem Długim i zdecydowanie dłuższą od niego Trasą Zamkową. Kiedy po kilkugodzinnej podróży, minęliśmy tabliczkę z napisem „Szczecin” zgodni stwierdziliśmy, że w poprzednim zdaniu dużo trafniejsze niż „dojechać” byłoby określenie „przedrzeć się”. Oddaleni od rodzimej stolicy o prawie 600 kilometrów, przywitani zostaliśmy bowiem przez namiastkę jej klimatu, czyli niekończące się korki.
Zawieszone nad ulicą tablice ze schematem korkujących się ulic, niczym Google Maps informowały o aktualnym natężeniu ruchu. Zasadniczo nie było jednak potrzeby podnosić głowy, gdyż korkowy wyrok zdawał się być nieunikniony. Los oszczędził nas jedynie, gdy przed 23 wracaliśmy do Szczecina ze Świnoujścia.
„Pływający ogród”
Tereny zieleni i woda stanowią ponad połowę obszaru zajmowanego przez Szczecin, co nie jest współcześnie częstym przypadkiem. Bazując na tych optymistycznych statystykach, szczecińscy wizjonerzy planujący rozwój miasta zaszli dalej niż można było przypuszczać – ich zdaniem świadome zapanowanie nad bogactwem hydrosferycznym, jakim obdarzony został Szczecin, w tym także zagospodarowanie wysp Śródodrza miałoby uczynić miasto „Nową Zieloną Wenecją Północy”. Z tego też powodu na Śródodrzu, spoczęło jakże odpowiedzialne zadanie spełniania funkcji nowego serca miasta, a idąc dalej tym organowym tokiem rozumowania, zapewne także płuc, skoro są to tereny obfitujące w roślinność.
Cała ta pływająca anatomia w pigułce nosi zaś nazwę „floating garden” (pływający ogród) i oprócz w nieuchwytnej wizji przyszłości, znalazła ona odzwierciedlenie również w spójnej identyfikacji wizualnej miasta. Powstałe na potrzeby projektu logo obecne jest w wielu miejscach użyteczności publicznej, a przystanki komunikacji miejskiej czy tabliczki z nazwami ulic utrzymane są w jednolitej kolorystyce – zielono-niebieskiej.
Turystyczny raj?
Oprócz światłego wytyczania ścieżki rozwoju miasta, szczecińskie barwy mają też na celu przyciągniecie turystów do obiecywanego „pływającego ogrodu”. Abstrahując już od trafności tego skojarzenia, Szczecin na tle wielu innych miast może być przykładem pod względem przyjazności turystycznej. W duchu nowej kolorystyki (choć władze miasta z pewnością wolałyby, gdybym napisał: w duchu nowej filozofii) zaprojektowano darmowe materiały promocyjne, a wzorem wielu popularnych miast turystycznych, zaprojektowano Szczecińską Kartę Turystyczną.
Szczecin (a przynajmniej władze Szczecina odpowiedzialne za turystyczny PR) tak bardzo upodobali sobie turystów, że szlak obejmujący najważniejsze punkty miasta naniesiono nie tylko na podręczną mapkę czy przewodnik, ale także wymalowano go na chodniku, co wraz z umieszczonymi na budynkach tabliczkami informacyjnymi daje przyjezdnym możliwość zwiedzania Szczecina zamiast spacerowania z nosem w przewodniku.
Jeżeli zaś chodzi o pamiątki ze Szczecina, to poza sklepikami przy dworcu czy w centrum informacji, nie ma tu zbyt wielu miejsc, w których możemy wyposażyć się w statek „uwięziony” w butelce. Może to wynikać z tego, że istotne turystycznie punkty rozrzucone są na dużym obszarze.
Wały Chrobrego i bulwary nadodrzańskie
Prawdopodobnie jedynym aktualnie elementem „pływającego ogrodu” są sławne chyba na całą Polskę Wały Chrobrego powstałe w miejscu zlikwidowanych fortyfikacji. Ten szczeciński odpowiednik warszawskiej skarpy nadwiślańskiej liczy sobie pół kilometra długość i znajduje się 19 metrów nad poziomem brzegu Odry.
Niżej znajduje się zaś fontanna ozdobiona figurami Jana z Kolna i Wyszaka oraz kąpiącymi się dziećmi. Tuż obok stoją kolumny stylizowane na latarnie morskie.
Całość Wałów Chrobrego, szczególnie oglądana z „poziomu rzeki” wygląda naprawdę okazale, a w połączeni z pobliskimi bulwarami stanowi doskonale miejsce na spacer.
Zdaniem legendarnego już Miniprzewodnika, spacerując po bulwarach powinniśmy czuć zapach czekolady zawdzięczany pobliskiemu Przedsiębiorstwu Przemysłu Cukierniczego „Gryf” S.A. Całkiem rozumiemy, że podczas nocnego spaceru po 1 w nocy nasze nosy podpowiadały nam jedynie to, że znajdujemy się nad wodą, jednak także w dzień czekoladowa woń nie osłodziła nam niestety spaceru bulwarami.
Szczecińskie „podchody”
Ze względu na to, że mieszkaliśmy tuż obok punktu numer 11 (Baszty Panieńskiej, zwanej także Basztą Siedmiu Paszczy, która dawniej pełniła funkcję między innymi więzienia, a dziś „więzi” w swych murach studio architektoniczne), nigdy nie przeszliśmy Miejskiego Szlaku Turystycznego ani od początku, ani nawet zgodnie z kolejnością.
Jednym z pierwszych punktów na naszej trasie „pod prąd” był Ratusz Staromiejski, w którym poza muzeum miejskim, mieści się także browar i restauracja Wyszak.
Położony obok niego Rynek ciężko jednak przyrównywać do jakiegokolwiek starego miasta znanego z innych miast Polski. Pełniący raczej funkcję skupiska modnych knajp, podczas naszej wizyty pozbawiony był turystycznego folkloru, który za odpowiednią ilość pieniędzy gotów jest wcisnąć ludziom wszystkie cuda świata – od piesków kiwających główkami, aż po balony z helem w kształcie Kubusia Puchatka. Rynek szczeciński zdaje się być raczej miejscem spotkań, a wycieczki turystyczne (w tym grupa niemieckich turystów, która w przeciwieństwie do nas, przemierzała szlak zgodnie z kolejnością) mijają go raczej „po drodze”.
Tuż obok znajduje Rynek Nowy, na którym całkiem współczesne kamienice upodobniono bardziej lub mniej udanie do ich sióstr zza ratusza oddzielającego oba rynki.
Z innych budynków położonych na szlaku na uwagę zasługują także Dworzec Główny, budynek poczty, Nowy Ratusz czy zachowane z dawnych fortyfikacji Brama Królewska i Portowa.
Nasz szczeciński spacer z historią wzbogaciliśmy także o całkiem zaskakujący fakt, że to właśnie tu – w domu przy ulicy Farnej przyszła na świat Zofia Fryderyka Augusta znana później jako caryca Katarzyna.
Oprócz Miejskiego Szlaku Turystycznego, Miniprzewodnik oraz Miniprzewodnik z Miniprzewodnika proponują także Złoty Szlak prowadzący od Pomnika Wdzięczności żołnierzom radzieckim przy placu Żołnierza Polskiego aż do Doliny Siedmiu Młynów w Lasku Arkońskim. Końcowe punkty szlaku położone są jednak na tyle daleko, że zamieszczona w przewodniku mapka ich nie obejmuje.
Dopóki znajdujemy się jednak w granicach mapy, podążanie za szlakiem jest dziecinnie proste, a każdy zapytany od drogę szczecinianin, śmiało mógłby wszystkim podążającym tym szlakiem odpowiadać, parafrazując jedną z reklam – „prosto, jak droga na Ostrołękę”. Biegnąca Złotym Szlakiem aleja Papieża Jana Pawła II prowadząca do Urzędu Miasta i Jasnych Błoni, nasunęła nam na myśl lizbońską Avenidę da Liberdadę, przy której zamiast Jasnych Błoni, znajduje się Park Edwarda VII, a powiewająca na wietrze portugalska flaga zastępuje równie dumny pomnik Czynu Polaków. I choć to raczej absurdalne porównanie, układ urbanistyczny naprawdę mu sprzyja.
Aleja Papieża Jana Pawła drugiego, wraz z rozchodzącymi od niej gwiaździście ulicami spowodowała zaś kolejne po „Nowej Zielonej Wenecji Północy” porównanie Szczecina, tym razem do „Paryża Północy” lub „Małego Paryża”.
Oprócz Miejskiego Szlaku Turystycznego oraz Złotego Szlaku, zaprojektowano także szlak „Niezwykli szczecinianie i ich kamienice”.
Na kościelnym szlaku
Ciężko wskazać mi jakiekolwiek miasto w Polsce, w którym kościoły nie stanowiłyby istotnego architektonicznie i społecznie centrum zainteresowania. Szczecin nie odbiega od tej ogólnopolskiej statystyki, oferując turystom oraz wiernym pełną gamę zabudowy sakralnej.
Na trasie Miejskiego Szlaku Turystycznego wymienionych jest pięć kościołów. Naszym zdaniem dwa z nich wyróżniają się nie tylko spośród pozostałych świątyń, ale także spośród całej zabudowy miejskiej.
Zamek Książąt Pomorskich
Jednym z głównych punktów na szlaku szczecińskich „podchodów” jest z pewnością Zamek Książąt Pomorskich. Mieści w sobie Urząd Marszałkowski, centrum informacji turystycznej, teatr czy muzeum.
Na zamku trwają obecnie prace remontowe, które w zasadzie uniemożliwiły nam zwiedzenie wnętrza. Nagrodą pocieszenia dla wytrwałych turystów jest urządzona w piwnicach skrzydła wschodniego galeria. Kiedy zeszliśmy po schodach do pierwszej z sal, natychmiast podwoiliśmy liczbę osób znajdujących się na wystawie i wcale nie mam tu na myśli, że zaplątała się tam jeszcze dwójka innych zwiedzających, tylko dwie pracownice muzeum cierpiące na brak wydarzeń i ponadprzeciętną monotonię w miejscu pracy.
Wizyta aż dwojga turystów spowodowała więc zapewne popłoch wśród obsługi, która zamiast dyskutować o stylach malarstwa twórców wystawianych obrazów, zgodnie z procedurami musiała zająć strategiczne pozycje, by móc obserwować potencjalnych niszczycieli. Na szczęście panie niedługo mogły wrócić do swych codziennych czynności, bowiem zwiedzanie wystawy mimo szczerych chęci nie trwało długo.
Piwnice wystawowe okazały się być dwupiętrowe – tuż za toaletami znajdowały się bowiem kolejne schody w dół prowadzące na poziom -2, gdzie urzęduje cyfrowa podobizna Sydonii von Borck uwięziona za całkiem już realnymi drzwiami.
Poświęcenie zaś całej salki tej postaci świadczy chyba jednak o tym, że autorzy wystawy chwytali się czego popadnie, byle tylko zapełnić całą dostępną przestrzeń.
Filharmonia
Spomiędzy rozsianych po całym mieście charakterystycznych budynków o niewątpliwych walorach historycznych wyróżnia się gmach szczecińskiej filharmonii, który zdaniem niektórych, przypomina pałac lodowy. Za pomocą oryginalnej elewacji architekci Fabrizio Barozzi i Alberto Veiga nie mieli jednak na celu wybudowania mieszkania dla bajkowej Elzy, tylko nawiązanie do strzelistych kamieniczek hanzeatyckich. Muszę przyznać, że to dość wątpliwe podobieństwo nie było tym, co pierwsze przyszło nam na myśl, gdy ujrzeliśmy budynek filharmonii, jednak kiedy bogatsi o zamysły pomysłodawców, przyjrzeliśmy się fasadzie jeszcze raz, zgodnie uznaliśmy że jednoznacznie zaprzeczyć im nie wypada.
A jeśli podobieństwo nie jest jednak dostatecznie wyraźne, architekci starali się przewidzieć drugie koło ratunkowe. Jest nim nawiązanie do fragmentu fasady budynku Komendy Wojewódzkiej Policji, z którym filharmonia sąsiaduje, lub frontu pobliskiego kościoła świętych Piotra i Pawła.
Bez względu na trafność architektonicznych paraleli, elewacja filharmonii szczecińskiej cierpi naszym zdaniem na kompleks białych plastikowych sztućców. Ich czarne odpowiedniki, które coraz częściej można spotkać w fast foodach, mimo że wykonane z tego samego tworzywa, wyglądają dużo dostojniej. Podobnie sprawa ma się z nieustannie zwiększająca się ofertą sprzętów AGD. Coraz częściej wybieramy srebrne czy czarne lodówki i czajniki, a białe modele trafiają do kategorii „najtańszy produkt”.
Na tej samej zasadzie biała elewacja filharmonii, której największymi zwolennikami są przede wszystkim wszelkiego rodzaju drobne żyjątka, doceniające wszystkie załomy konstrukcji, wygląda nieco tandetnie. Jestem dziwnie przekonany, że gdyby wykonano ją choćby w kolorze grafitowym, wyglądałaby dużo godniej.
Usprawiedliwieniem jasnego wykonania budynku może być jego ukryta za dnia funkcja. W zagłębieniach elewacji obok robaczków ukryte jest bowiem około 2000 wężyków ledowych, które po zmroku (lecz tylko do północy) rozświetlają ściany filharmonii w trzech trybach. Standardowo „pałac lodowy” świeci, a jakże, na biało. W ważne święta narodowe (a także paraświęta narodowe, jakimi według oczekiwań miały być mecze polskiej reprezentacji na mundialu) do bieli dołącza jeszcze czerwień, zaś dni ważne dla Szczecina uświetniają wspomniane już wcześniej barwy identyfikacji wizualnej miasta „floating garden”. O oświetlenie dba zaś firma Osram, o czym w czasie zwiedzania budynku przewodniczka przypomniała nam co najmniej trzykrotnie.
Obecnie zaś w ramach przygotowań do pierwszej edycji zaplanowanego na wrzesień festiwalu muzyki i światła MUSIC.DESIGN.FORM dostosowano elewację do wielokolorowych pokazów świetlnych, co uwzględniwszy ilość żarówek ukrytych w ścianach budynku, wymagało zapewne pracy zespołu programistów i techników przewyższającego pod względem liczebności skład muzyków szczecińskiej orkiestry (choć tych drugich jest całkiem sporo, bo aż 90).
W 2018 roku orkiestra filharmonii obchodzi 70-lecie istnienia, zaś sama filharmonia jako instytucja – 65-lecie. Rozbieżność ta wynika z faktu, że kiedy po wojnie do Szczecina napływali „szczecińscy pionierzy” (to całkiem ciekawe określenie użyte przez panią przewodnik) byli wśród nich także muzycy, którzy mimo braku budynku filharmonii, kontynuowali swoją działalność. Początkowo muzyczne schronienie znajdowali w remizie czy kinie, a dopiero później wygospodarowano dla nich lewe skrzydło Urzędu Miasta. Na dłuższą metę było to jednak rozwiązanie niewystarczające, dlatego w 2004 roku przy aprobacie władz miasta zawiązano Społeczny Komitet na rzecz Budowy Nowej Filharmonii w Szczecinie.
Wybór miejsca pod budowę filharmonii nie był przypadkowy, bowiem przed wojną mieścił się tu Konzerthaus, z którego w wyniku zniszczeń wojennych zachowała się jedynie frontowa ściana, rozebrana później na potrzeby parkingu. Z czasem uznano jednak działalność filharmonii za aktywność szlachetniejszą od parkowania samochodów i w 2014 roku ukończono nowy budynek filharmonii.
Po wejściu do budynku przez grube, dźwiękoszczelne mury jakiekolwiek negatywne wrażenie zostanie raczej zatarte przez pełne nowatorskich i efektownych rozwiązań wnętrze budynku. Choć ściany hallu głównego wykonane są w podobny sposób, co elewacja, sprawiają dużo przyjemniejsze wrażenie.
Trasa zwiedzania budynku zaczyna się przy kręconych schodach, które okazały się bardzo newralgicznym punktem wobec liczącej prawie 40 osób wycieczki polskich emerytów o mentalności „pan tu nie stał”. Kiedy bowiem stojąc cierpliwie w wężyku osób ustawionych do bileterki, doczekaliśmy się wreszcie na swoją kolej i podaliśmy bilet do kontroli, z boku podeszła kierowniczka emeryckiej wycieczki wymachując w powietrzu biletami całej swojej grupy. W efekcie między naszymi wyciągniętymi rękami, które właśnie podały bilet, a wyciągniętymi rękami bileterki, która go właśnie odebrała, jak przez swoisty szpaler, przechodzić zaczęli „uprzywilejowani” goście filharmonii.
Aby nie czekać aż prawie 40 osób przemaszeruje nam po butach oraz mając na uwadze całkiem istotny argument, że nasz bilet wciąż był w rękach bileterki, wykorzystaliśmy przewagę szybkościową jaką, mieliśmy nad członkami ulubionej odtąd wycieczki i wśliznęliśmy się między nimi na schody, odbierając w międzyczasie skontrolowany już bilet.
Nasza przewaga szybkościowa nie wystarczyła jednak, aby uśpić czujność seniorów, których spostrzegawczości do dziś im zazdrościmy. „Halo, ale ci państwo nie są z naszej wycieczki!” – Dobiegło do nas z tylu. „Czy pani nas w ogóle liczy?” – Głosom emeryckiego niezadowolenia nie było końca. Oczywiście nie pomagały zapewnienia o tym, że nie planowaliśmy przypadkiem oszukać filharmonii szczecińskiej na astronomiczną sumę 10 zł, a dzięki zaoszczędzonym w ten sposób pieniądzom pławić się w luksusach do końca życia.
Kiedy niesłabnące głosy krytyki wciąż dobiegały z dołu, pani wyglądająca na opiekunkę grupy (choć nie tę nachalną, która podała bilety całej grupy poza kolejnością, lecz raczej taką cichą rozjemczynię do zadań specjalnych) skwitowała z zażenowaniem całą sytuację: „Ale państwo mają bilet! Boże, pozabijamy się”. Widać, że grupa ewidentnie należała do tych trudniejszych.
Zwiedzanie filharmonii rozpoczynało się od wizyty w sali kameralnej, w której odbyła się projekcja krótkiego filmu przedstawiającego filharmonię, od jej powstania aż po współczesną działalność. I choć nie jest to długi okres, to trzeba przyznać, że całkiem bogaty.
Tu także dała się we znaki dziarska i niepokorna natura naszej ulubionej wycieczki. Jej członkowie zaczęli bowiem zajmować miejsca, zaczynając naturalnie od pierwszych rzędów, jednak dopiero gdy usadowili się wygodnie w fotelach, zorientowali się, że stojące na scenie stojaki na nuty, przygotowane już na mający się tu odbyć później koncert, zasłaniają płachtę projektora, czyniąc tym samym najlepsze wywalczone miejsca, najgorszymi. Na taki przebieg wydarzeń, nasza ulubiona wycieczka nie mogła sobie pozwolić – taki kawał drogi jechać, żeby źle widzieć? Niedoczekanie.
Jedna z osób siedzących najbliżej stojaków-winowajców wstała z zamiarem wejścia na scenę i usunięcia wrogów publicznych numer jeden z pola widzenia. Odbyło się to oczywiście w towarzystwie oklasków i głośnych okrzyków pozostałych członków grupy oraz wyraźnej reakcji pracownicy obsługi technicznej, która powstrzymała niedoszłą buntowniczkę i w obawie o bezpieczeństwo (choć nie wiem czy bardziej chodziło o bezpieczeństwo zwiedzającej, czy może jednak stojaków) własnoręcznie uprzątnęła stojaki.
Początek filmu, który po brawurowej akcji dane nam było w końcu obejrzeć, przypominał raczej niezłą stalinowską kronikę, a montażyści przeszli samych siebie, aby zaskoczyć widzów nietypowymi przejściami i niejako zrobić coś z niczego, bowiem na nadmiar ujęć z placu budowy narzekać nie mogli. W porównaniu z drugą częścią filmu poświęconą współczesnej działalności, historyczny wstęp był jednak dużo bardziej dopracowany.
W dalszej części zwiedzania pokazano nam mieszczącą się na piętrze budynku część wystawową, w której co miesiąc odbywa się otwarty wernisaż prezentujący nową ekspozycję. Przestrzeń tę można także wynająć na bankiety, a na stojącym tu fortepianie podczas przerw w koncertach swoje umiejętności prezentują niekiedy młodzi muzycy ze szkoły muzycznej.
W miarę kiedy opuszczaliśmy już przestrzeń wystawową, dało się wyczuć lekkie podekscytowanie, szczególnie wśród członków legendarnej już grupy seniorów. Ostatnim punktem wycieczki miała być bowiem długo wyczekiwana sala symfoniczna.
Nad akustyką sali pracowano bardzo długo. Prowadzono liczne pomiary także z udziałem mieszkańców Szczecina, aby nie badać rozchodzenia się dźwięku do pustych krzeseł, tylko wśród publiczności, która na akustykę także przecież wpływa. Podobno starania te dorównały akustyce filharmonii w Wiedniu.
Na całą tę perfekcję składają się zaś najdrobniejsze szczegóły, takie jak ustawienie schodów w odpowiedniej odległości oraz projektowane i wykonywane przez rok siedzenia, na których ręcznie wyszyto numery miejsc, choć samo ręczne wyszywanie to już akurat fanaberia estetyczna, a nie akustyczna.
Oprócz 950 miejsc siedzących, w szczecińskiej filharmonii przewidziano także miejsca dla specjalnych gości w pokoju vipowskim umieszczonym z boku sali. Choć wyposażony jest w kuchnię i toaletę, a także windę prowadząca tu bezpośrednio z parkingu podziemnego, pozbawiono go tego, po co przychodzi się do filharmonii – muzyki na żywo. Goszczący w filharmonii VIP za sprawą trójkątnej i zapewne bardzo bezpiecznej szyby oddzielającej pokój od reszty sali, koncertu słuchać może jedynie z głośników.
Nie da się ukryć że sala symfoniczna robi piorunujące wrażenie, a wygląd budynku z zewnątrz absolutnie nie zdradza, że skrywa w środku jedną z najpiękniejszych sal koncertowych w Polsce. Poznawanie filharmonii szczecińskiej można zatem podzielić na trzy etapy. Pierwszym jest pobieżny rzut oka na budynek z zewnątrz, który może pozostawić w rzucającym okiem zarówno pozytywne, jak i negatywne wrażenie. Drugim jest bardzo przemyślane a jednocześnie nowatorskie w swej prostocie wnętrze hallu, które ukazuje się tuż po wejściu i zaciera niejako pierwsze – zewnętrzne wrażenie. Trzecim i absolutnie bezkonkurencyjnym jest sala symfoniczna, która moim zdaniem bije na głowę wszelkie upstrzone (lub – zachowując poprawność polityczną – bogato zdobione) barokowe wnętrza najsłynniejszych sal koncertowych.
Wielka szkoda, że w czasie zwiedzania nie dane nam było osiągnąć czwartego stopnia wtajemniczenia, jakim byłoby usłyszenie choćby jednego dźwięku któregoś z instrumentów.
Pasztecik szczeciński
Po duchowej uczcie muzycznej, nastał czas na pokarm dla ciała – nie samym uduchowianiem wszak człowiek żyje.
Zarówno pracownik informacji turystycznej, jak i podręczny przewodnik, który otrzymaliśmy od pracownika informacji turystycznej, rekomendowali szczecińskie paszteciki jako lokalny specjał, którego nie spotkamy nigdzie indziej. Mimo, iż w momencie, w którym odwiedziliśmy punkt informacyjny, mieliśmy już w nogach całkiem sporo kilometrów spaceru po szczecińskich ulicach, nie natrafiliśmy jeszcze na żaden punkt atakujący nas tymi specjałami, które pod koniec 2010 roku znalazły się na liście produktów tradycyjnych chronionych unijnym prawem. Jako przyszli amatorzy szczecińskiej tradycji kulinarnej musieliśmy zatem wykazać się własną inicjatywą, bowiem paszteciki nie czyhały na nas na każdym kroku, tak jak ma to miejsce w przypadku wyglądających zza rogu każdej „górskiej” uliczki oscypków (i ich wszelkich „nielicencjonowanych” odmian).
Najstarszy lokal z pasztecikami otwarto w 1969 roku, a jego kulinarne serce stanowiła maszyna z demobilu armii radzieckiej, zaprojektowana jako wydajna kuchnia polowa. W przeciwieństwie do standardowego wyobrażenia o pasztecikach, szczeciński specjał smażony jest w głębokim tłuszczu, dzięki czemu zyskuje na chrupkości. Samo ciasto przypomina zaś ciasto na pączki.
Przekąski szczecińskie zyskiwały na popularności w latach 70. i 80. XX wieku, a w odpowiedzi na rosnący popyt wśród mieszkańców Szczecina, otwierano nowe lokale o jakże oryginalnej nazwie „Pasztecik”. I choć bary z pasztecikami nie są sieciówką, to powtarzające się nazwy mogłyby to absolutnie sugerować. Obecnie przysmak szczecinian zjeść można w dosłownie kilku miejscach rozrzuconych po mieście, a niektóre z tych punktów znajdują się nawet w galeriach handlowych, gdzie konkurują ze sztampowym McDonald’sem czy KFC.
Chcąc zasmakować tradycji nie tylko pod postacią kultowego pasztecika, lecz także unikatowej atmosfery lokalu, skierowaliśmy nasze podniebienia do najstarszego baru położonego przy alei Wojska Polskiego.
Właściciele baru podejście do tradycji traktują absolutnie kompleksowo. Duch minionej epoki atakuje już od progu, bowiem tuż przy wejściu znajduje się kasa, gdzie najpierw opłaca się posiłek, a dopiero później dumnie kroczy z paragonem do „okienka”, gdzie wydawane są paszteciki.
Jeszcze długo po tym, jak najedzeni opuściliśmy bar, nie mogliśmy pozbyć się wrażenia, że przez wszystkie prawie 50 lat działalności, żaden element wystroju nie drgnął ani o milimetr, co tyczy się także stołków, o których jedyne słuszne ustawienie dbają śruby trzymające je solidnie w podłodze.
Drugi stopień pasztecikowego wtajemniczenia osiągnęliśmy w barze przy ulicy kardynała Stefana Wyszyńskiego, w którym wystrój także pamięta czasy złotej ery pasztecików.
To właśnie tutaj, siedząc z nosem w papierowych tackach ze szczecińskim przysmakiem, na wyjątkowo nieprzykręconych do podłogi krzesłach, usłyszeliśmy, jak stojący przy ladzie klient opowiadał synkowi: „Tata to tak lubi te paszteciki, że w zasadzie mógłby nie jeść nic innego”.
Szczecińskie bary z pasztecikami z pewnością nie należą więc do miejsc współcześnie uznawanych za modne, choć przecież wiele obecnych barów stylizuje się na tamte czasy, aby zapewnić sobie unikalny charakter. „Paszteciki” nie muszą się za to na niczym wzorować bowiem same w sobie mogą być wzorem minionej epoki.
Kiedy już poznaliśmy ten unikalny klimat baru z pasztecikami, zrobiło mi się tak głupio na myśl o tym, jak chwilę wcześniej prosiłem pracownika informacji turystycznej o polecenie raczej niedrogiego lokalu, w którym jadają raczej lokalni mieszkańcy i nie żeruje się na turystach. W obu miejscach wydaliśmy wszak najwyżej kilkanaście złotych, a cena pasztecika wynosi około 3 zł. I choć wydawać by się mogło, że skoro epoka, w której narodziły się paszteciki minęła, to kres powinien przyjść także na jej szczecińskie dzieci, to przysmak ten nadal cieszy się sporą popularnością nie tylko wśród mieszkańców, lecz także turystów (i nie mówię tu tylko o nas).
Szczecińskie za i przeciw
Nie jest to miasto idealne ani na romantyczny wypad we dwoje, ani rodzinne wakacje z dziećmi, które poza fontanną na Wałach Chrobrego wielu atrakcji by tu nie uświadczyły. Ciężko także oczekiwać tu jakichś przesadnych walorów sprzyjających relaksowi, który oferować mogą górskie uzdrowiska lub nadmorskie kurorty. Warto jednak dać szansę Szczecinowi, choćby przejazdem, by pozwolić się zaskoczyć nie tyle „pływającym ogrodom”, co po prostu urokliwym zakątkom miasta. Żeby je jednak poznać, warto odwiedzić coś więcej niż klasyczne stare miasto czy rynek, które tu w zasadzie nie istnieją.
Szczecińska Karta Turystyczna dostępna w wersji 24-godzinnej i 72-godzinnej daje do zrozumienia, że całość atrakcji obskoczyć można w ciagu jednego aktywnego dnia, a 3 dni wystarczyłyby prawdopodobnie, aby stać się szczecińskim ekspertem.