Znaczki, pocztówki, magnesy, modele, naklejki… Przeróżne, większe i mniejsze przedmioty bywają obiektem szaleńczego pożądania człowieka, stanowiąc zarazem źródło głębokiego niezrozumienia u postronnych. Jedną z bardziej osobliwych kategorii w katalogu ludzkiego zbieractwa wszelakiego jest z pewnością kolekcjonowanie… gwizdków.
Na stronie internetowej Nadbużańskiej Lokalnej Organizacji Turystycznej (z której nazwy to właśnie człon „lokalna” wydaje się być najbardziej znaczący) natrafiliśmy na wzmiankę o Szkolnym Muzeum Gwizdka w Gwizdałach. Natychmiast w głowach zapaliły nam się kontrolki odpowiedzialne za identyfikację miejsc nieoczywistych, których podczas podróży wprost nie można przegapić. Ochłońmy jednak na moment i rozbierzmy nazwę muzeum na czynniki pierwsze.
Na początek: „Szkolne”. Tak, muzeum to naprawdę powstało w najnormalniej w świecie funkcjonującej Szkole Podstawowej imienia Wincentego Witosa. Wprawdzie zwiedzanie muzeum, które kilka lat temu przeniosło się do pobliskiej świetlicy, nie zakłada już przeciskania się między rozbieganą podstawówkową szarańczą do salki położonej gdzieś pomiędzy – dajmy na to – biblioteką szkolną a pokojem nauczycielskim, jednak sam fakt narodzin wystawy w przestrzeni szkolnej jest co najmniej ciekawy.
Obecności kolejnego słowa – „Muzeum” w nazwie muzeum nie śmiem kwestionować, choć jego obecny kustosz woli raczej określenie: „kolekcja”. W dalszej kolejności na tapet biorę więc „Gwizdka”. Czy to możliwe, żeby eksponatami muzealnymi były przedmioty wydające gwizdy zwane potocznie gwizdkami? Jak najbardziej – jest ich tu ponad tysiąc, a zasoby muzeum sukcesywnie powiększają się od jego założenia w maju 1999 roku. Kolekcja składająca się z gwizdków zabawkowych, policyjnych, harcerskich czy wojskowych oraz wszelkiej maści artyzmu gwizdkowego, zgodnie z górnolotnymi założeniami, miała na celu kreowanie wizerunku szkoły i regionu. Ostatni zaś człon muzealnej nazwy – „w Gwizdałach” – daje do zrozumienia, że ta nietypowa wystawa nie mogła powstać absolutnie nigdzie indziej.
Szczegółowa analiza muzealnego szyldu utwierdziła nas tylko w przekonaniu, że po prostu musieliśmy je odwiedzić. Nie była to jednak wizyta z gatunku: kup bilet online na wybrany termin i gotowe. Na stronie wspomnianej już Nadbużańskiej Lokalnej Organizacji Turystycznej znajdował się bowiem numer telefonu do muzeum wraz z dopiskiem informującym, że zwiedzanie odbywa się wyłącznie po wcześniejszym uzgodnieniu telefonicznym. Czym prędzej wykręciliśmy więc podany rząd cyferek, który mocą sieci bezprzewodowej połączył nas z gwizdałową podstawówką – kolebką rozgwizdanego muzeum. Choć muzeum faktycznie do niedawna znajdowało się w szkole, stanowi ono oddział Miejskiego i Gminnego Ośrodka Kultury w Łochowie. Wezwana do słuchawki pracownica oświatowa odesłała nas więc właśnie do kulturalnej dywizji lokalnej budżetówki. Tam z kolei dobrym wyborem na klawiaturze telefonu bynajmniej nie okazał się numer podany na stronie placówki, bowiem Gabi natychmiast została przełączona „do koleżanki”. Dopiero ona okazała się osobą, której szukaliśmy. Nie chodzi mi jednak o to, że to właśnie jej mocą muzeum udostępniane jest turystom. Wystarczył nam natomiast fakt, że wreszcie trafiliśmy na kogoś, kto wiedział o tym muzeum cokolwiek więcej ponad fakt jego istnienia. Otrzymaliśmy od niej kolejny numer – tym razem już docelowy – do Pana Romana Kuzelyaka, stróża gwizdkowej kolekcji. Cóż, jak podsumował nasze podchody Pan Roman, kiedy do niego zadzwoniliśmy: „no tak, ale kto szuka, ten znajdzie”.
Głos ze słuchawki zmaterializował się chwilę przed godziną 13, kiedy – zaparkowawszy czerwoną strzałę wzdłuż ulicy – rozpoczęliśmy obiektywowe rozglądania. Jeszcze nie zdążyliśmy się dobrze zdziwić tym, że tuż za – a jakże – mającym kształt gwizdka muzealnym szyldem, znajduje się znienawidzony przez pogromców szos z „L-ką” na dachu łuk, a już witał nas radośnie rozgwizdany gospodarz, który wyłonił się z parterowego pawilonu tuż za placem manewrowym. Byliśmy święcie przekonani, że najzwyczajniej w świecie, wpuści nas do środka i po kilku słowach wstępnych (z których większość w obecnych czasach mógłby stanowić sanitarny dekalog) pozostawi sam na sam z mającą nad nami kolosalną przewagę liczebną kolekcją gwizdków. Stało się jednak zupełnie inaczej – już ponad dwudziestoletnia gwizdkowa zbieranina stanowi dla Pana Romana jedynie pretekst do zabawiania i zagadywania odwiedzających.
Na wstępie zostaliśmy zapoznani z muzealnymi formalnościami – a więc skąd w ogóle pomysł na tak nietypowe miejsce? Za swego rodzaju ojca założyciela Muzeum Gwizdka uznać można Witolda Tchórzewskiego, rentgenologa z warszawskiego szpitala praskiego, który po godzinach i nadgodzinach spędzonych na oddziale zajmował się kolekcjonowaniem… zabawek. Jeden z pododdziałów jego kolekcji stanowił zbiór gwizdków, które znalazły nowy dom w efekcie podróży lekarza-zabawkarza do swojej nadliwieckiej działki. Uciekając od miejskiego zgiełku, przejeżdżał on właśnie przez miejscowość Gwizdały i wówczas pomyślał zapewne to, co wszyscy odwiedzający obecne muzeum – nie ma lepszego miejsca na kolekcję gwizdków niż ta niewielka mazowiecka wieś o charakterystycznej nazwie.
Pewnego razu zawitał więc do miejscowej szkoły z nietypową propozycją, która ówczesną dyrektor placówki – Irenę Buczyńską musiała zapewne co najmniej zdziwić. Scena, której głównym aktorem był warszawski lekarz stający w kolejce do dyrektorskiego gabinetu bynajmniej nie po to, aby usłyszeć kilka gorzkich słów na temat swojej pociechy, nawet jeśli w rzeczywistości wyglądała inaczej niż w mojej wyobraźni, z pewnością nie należała do oświatowej codzienności. Niewiele później muzeum zostało otwarte, a swoisty kamień węgielny stanowiły 53 hałaśliwe eksponaty Pana Witolda. A skoro mamy kamień węgielny, to musi być i błogosławieństwo. Udzielił go lokalny sutannowy śmieszek – ksiądz Janusz Grygier, który – sprawując posługę – wzbogacił zgromadzonych o garść informacji z gatunku tzw. „faktów autentycznych”. Korzystając z okazji, duchowny nauczył swoje owieczki, że gwizdek to „przyrząd do wytwarzania gwizdu przez wdmuchiwanie weń powietrza”, a „głos gwizdka to gwizd”.
Fachowo ugruntowana teoria na temat przedmiotu muzealnej działalności szybko przyniosła oczekiwane efekty. Kolekcja zaczęła się rozrastać, tym bardziej, że gwizdkowa idea trafiła na podatny grunt – uczęszczające do szkoły dzieci, które wzbogaciły zbiory o zabawkowe piszczałki, a nawet pozbawiły swoje domostwa gwizdków od czajników. Niezaznajomieni z muzealną wizją rodzice odwiedzali wówczas szkołę, a na ich twarzach wypisane było drukowanymi literami: „Co tu się u licha [żeby tylko u licha – dopisek redakcji] wyrabia?!”. Szybko jednak spuszczali z tonu, a muzealne starania nie poszły na marne, niczym para w gwizdek.
Oto gablota-protoplasta obecnej kolekcji:
Odrębną gałąź muzealnej historii stanowią losy opiekuna placówki – wspomnianego już Pana Romana Kuzelyaka, który – chociaż czuje się tu jak w domu (albo nawet więcej – to muzeum jest jego domem, jako że mieszka tuż obok i poświęca mu każdą wolną chwilę), nie jest jednak z tym miejscem związany od samego początku jego istnienia.
Urodzony w 1960 roku na Ukrainie Pan Roman z wykształcenia jest ceramikiem. Po ukończeniu Kosiwskiego Technikum Sztuki Plastycznej rozwijał biznesowe skrzydła, zakładając w swym kraju aż pięć różnych firm, a także sprawdzał się w roli wykładowcy Instytutu Sztuk Pięknych. Z tego finansowo-intelektualnego spełnienia wyrwała go u progu nowego tysiąclecia własna pasja, którą zaraził swoje dzieci. Nagrodzeni w konkursie w Polsce syn i córka Pana Romana stali się polskim „magnesem na ojca”.
Gwizdkowy kustosz początkowo związał się z południem naszego kraju, gdzie znalazł zatrudnienie. W pamiętnym dla Międzynarodowych Targów Katowickich roku 2006 brał udział w wystawie rękodzieła. Los zaplanował jednak, że jego stoisko zostało przeniesione poza obszar śmiertelnego przygniecenia dachem konstrukcji. Traumatyczne przeżycia na dobre przegnały jednak Pana Romana ze Śląska. Wówczas, jak wspomina, narodził się na nowo, tym razem do pełnienia gwizdkowej misji w Gwizdałach. Za import ceramika na Mazowsze odpowiada wieloletni burmistrz Łochowa, Marian Dzięcioł, z którym Pan Roman pozostawał w przyjacielskich stosunkach aż do śmierci samorządowca w 2015 roku.
Nadzorowana przez Pana Romana kolekcja, pod względem pochodzenia eksponatów dawno wyszła już zaś z polskich oraz ukraińskich ram granicznych. W rozwieszonych na ścianach gablotach znaleźć można gwizdkowe arcydzieła z Białorusi, Czech, Litwy czy Finlandii, a nawet Ameryki Południowej. W Gwizdałach popularna jest też anegdota opowiadająca historię nietypowego „gwizdka” aborygeńskiego, który wprawia się w dźwięczny ruch, obracając w powietrzu niewielką deseczką za pomocą przytwierdzonego do niej sznurka. Ponoć ten rarytas nadesłano prosto z Australii, gdy i tam dotarła wieść o tym niewielkim mazowieckim muzeum. Wierzcie lub nie, ale Pan Roman faktycznie zakręcił nam przed nosami tym gwizdkobumerangiem.
W ramionach „gwizdkomaniaka” schronienie znajdzie dosłownie każdy przedmiot o świszczącej mocy. Nasz gospodarz z niemałym wzruszeniem opowiadał nam historię zakupu gwizdkopinokia w Rzymie, a także chwalił się najstarszymi gwizdkami w swojej kolekcji – ołowianymi „sygnalistkami” z okresu rewolucji francuskiej.
Niedawno gwizdałowa kolekcja wzbogacona została mocą podarunku zmarłej niedawno historyk sztuki Sylwii Dobrowolskiej-Portasiewicz, która była właścicielką pokaźnych dźwięcznych zbiorów. Wartości tego datku nikt nie doceniłby tak, jak Pan Roman, który już wygospodarował dwie gabloty na swoje nowe skarby.
A kto ma w Gwizdałach przewagę liczebną: odwiedzający czy odwiedzani? Trudno powiedzieć – w lipcowym popołudniowosobotnim „prime timie” mieliśmy Pana Romana i jego zbiory na wyłączność, a oprócz nas gwizdkowy przybytek odwiedziły tamtego dnia jeszcze cztery osoby. Zdaniem gospodarza, trafiają tu wyłącznie ludzie wyjątkowi, a czasami do tego są oni jeszcze znani. Mieczysław Szcześniak był ponoć zauroczony grą na gwizdku-pierogu, a Robert Makłowicz podczas wizyty wymarzył sobie gliniany dzban na żur autorstwa Pana Romana. Pewnego razu zawitała tu nawet wycieczka z Afryki, której członkowie rozczarowali się brakiem rodzimych eksponatów. Z gwizdkowych usług korzystają też dźwiękowcy z radia czy telewizji, którzy – nagrywając „ptasie trele” w Gwizdałach – zwalniają się z konieczności odbywania żmudnych ornitologicznych podchodów na łonie natury.
Pochodzenie nazwy wsi o właściwościach przyciągających nieoczywistych gości nie zostało zaś jednoznacznie wyjaśnione, a liczne teorie w tym temacie związane są rzecz jasna z gwizdem, różniąc się między sobą przede wszystkim jego źródłem. Według niektórych wersji miał on naganiać zwierzynę czy budzić chłopów do pracy. Pan Roman ma jednak w tym zakresie swoją własną rozgwizdaną teorię, której bohaterem jest pociąg przejeżdżający (bynajmniej nie bez gwizdania) przez pobliski Łochów. W podróż do Warszawy udawała się nim codziennie znaczna część mieszkańców wsi, którzy po powrocie mieli przegwizdywać wszystko to, co w wielkim mieście zarobili.
Bez względu na prawdziwość powyższych rewelacji, Pan Roman wiedzie tu odmienione, spokojne życie. Nie tli się w nim nawet iskierka dawnego pociągu do biznesu. Tytułuje się za to artystą i otwarcie gardzi nie tylko wszelkiego rodzaju elektroniką (poza posiadającym podstawowe funkcje telefonem, za pośrednictwem którego umawia się na rozgwizdane opowieści), ale także zmierzającymi do porządkowania życiowego biegu kalendarzem czy systemem godzinowym. I choć tym samym neguje – zdawać by się mogło – nieuniknione prawidła współczesności, w swym godnym pozazdroszczenia oderwaniu od zabieganej rzeczywistości, nie robi nic na pół gwizdka. Nasza wizyta, za którą nie jest pobierana żadna opłata, nie skończyła się bynajmniej na gwizdkowych anegdotach. Prawdziwe show zaczęło się bowiem, kiedy Pan Roman – jak na ceramika przystało – zasiadł za kołem garncarskim. Rzeźbienie z gliny to zdecydowanie to zajęcie, które ten akurat tygrysek lubi najbardziej. Sam mówi, że ludzie mają różne zdolności, a jego talentem jest… zabawa w błocie. Nie minął kwadrans, a z jednego kawałka gliny uformował na naszych oczach kolejno całą zastawę, płynnie przechodząc od miski do kufla, od cukiernicy do dzbanka.
Poza obdarowywaniem swych gości uśmiechem i opowieścią, Pan Roman prowadzi też zajęcia plastyczne dla okolicznych dzieci. Losowa kuratoryjna kontrola, która przypadkowo zawędrowała także do gwizdkowej świetlicy, wykazała wielkie zaskoczenie inspektorów tak żywo funkcjonującą ideą dziecięcej integracji i zanurzenia pociech w bajkowym gwizdkowo-glinianym świecie.
Nawet w dobie pandemicznego lockdownu Pan Roman nie porzucił swoich podopiecznych, prowadząc swoje pokazy online. Choć organizacja zajęć plastycznych na odległość wydaje się być dużo bardziej skomplikowana niż chociażby lekcji matematyki czy języka polskiego, odzew – jak to zwykle w Gwizdałach bywa, gdy sprawa wokół gwizdka się kręci – był ogromny. Dzieciaki wykonywały swoje prace według udostępnionych wskazówek, po czym przywoziły je do swojego mistrza, który skrzętnie gromadzi wszystkie małe arcydzieła.
Choć obecny stan gwizdkowo-warsztatowy wydaje się być dla naszego gospodarza idealny, ma on bardzo ambitne plany związane z rozwojem swojego dziedzictwa. Gdy zamyka oczy, a jego umysł poddaje się sile napędzanej marzeniami wyobraźni, widzi wielką muzealną salę, w której każdy gwizdek ma dla siebie osobne miejsce i opatrzony jest należytym opisem, a przez szklaną podłogę widoczne są znajdujące się w podziemiu pracownie rzemieślnicze. Sen o muzeum pomóc ma ziścić lokalny biznesmen i filantrop – Władysław Grochowski, którego firma jest właścicielem przystosowanych na potrzeby hotelowe pałacu i folwarku we wspomnianym już Łochowie.
Nim się pożegnaliśmy, Pan Roman zaprowadził nas w jeszcze jedno miejsce – na szkolne boisko, czyli do swojej plenerowej pracowni. Tutaj – w rogu oświatowego terenu powstaje jego nowe dzieło – ponadnormalnych rozmiarów dzięcioł, którego prezentował nam równie entuzjastycznie, co miłośnik szybkich samochodów swoje nowe Ferrari. Żartobliwie wspomina jednak, że rzeźbi tylko dla siebie i nie bierze już udziału w konkursach artystycznych, bowiem budził podczas nich negatywne emocje, zgarniając główne nagrody.
A od kiedy i w którym dokładnie miejscu nowe drewniane dzieło Pana Romana będzie ozdabiać rzeczywistość? Tego nie wiadomo. Wszak artyści nie liczą godzin i dni, prawda? My jednak policzyliśmy – w muzeum, w którym planowaliśmy spędzić maksymalnie pół godziny, zaczarowani opowieściami Pana, Romana niepostrzeżenie zasiedzieliśmy się ponad dwie godziny, co z całego serca każdemu polecamy.
Szkolne Muzeum Gwizdka – za i przeciw
Jeżeli myślisz, Miły Czytelniku, że – nie będąc zapalonym kolekcjonerem gwizdków – nie masz tu czego szukać, spieszymy natychmiast zaprzeczyć. Pan Roman może nie uczyni każdego gościa domorosłym gwizdkowym zbieraczem, jednak ma pełne predyspozycje do zafascynowania odwiedzających swoją nietuzinkową pasją. Dla wszystkich chętnych zostawiamy więc tu za zgodą Pana Romana, wyszperany na samym końcu Internetu numer telefonu prosto do gwizdkowego raju: 787 340 555.
[Google_Maps_WD id=6 map=6]
Źródła:
- Janusz-Lorkowska M., Jeśli gwizdki, to Gwizdały, http://rp.pl/artykul/269108-Jesli-gwizdki–to-Gwizdaly.html
- Kietlińśka H., Gołębie i ceramika Romana Kuzelyaka, http://archiwum.powiatwegrowski.pl/WebPage.aspx?WebPageId=303c84cf-e9cf-459f-9e85-0e827eabd329&PrintingVersion=True
- Rogala A., Pięć tysięcy gwizdków i pierdziel, http://zw.com.pl/artykul/508788.html?print=tak
- http://iwp.com.pl/aktualnosc/1907/?_src=rss
- http://lochow-koszelanka.nlot.pl/pl/sights/muzeum-gwizdka-w-gwizdalach-250.html
- http://lochow.naszgok.pl/instruktorzy-migoku
- http://lochow.naszgok.pl/kontakt
- http://mazowsze.szlaki.pttk.pl/554-pttk-mazowsze-wies-gwizdaly
- http://nlot.pl/pl/sights/szkolne-muzeum-gwizdka-w-gwizdalach-57.html