Do zobrazowania różnicy między warszawską górką śmieciową, a sytuacją w Neapolu posłużę się samorodnym monitoringowym porównaniem. Jeśli bowiem hipotetyczni włodarze miejscy przyjęliby założenie, aby każdy uliczny zaułek ujęty był w miejskim systemie monitoringu, należy go niezwłocznie wyposażyć w kamerę. W Neapolu zaś częstotliwości występowania kamer w dobrze rozwiniętym mieście dorównują sterty śmieciowe dekorujące w wątpliwy sposób przestrzeń publiczną. I choć władze Neapolu z pewnością nie doszły do wniosku, że śmieciowa woń ma korzystny wpływ na ludzkie zdrowie, to mimo tego każda uliczka ma tutaj swoją prywatną górkę śmieciową, która czasem powstaje obok przepełnionych już dawno kontenerów na śmieci, a innym razem po prostu rodzi się w dowolnym (słowo „dowolnym” naprawdę można traktować dosłownie) miejscu w miarę potrzeb okolicznych mieszkańców.
Jeszcze zanim oddaliśmy się slalomowi między pozostawionymi na chodnikach odpadami, w lotniskowej toalecie, naszą uwagę przykuł ekologicznie natchniony plakat informujący o tym, jaką nieskończoną wieczność rozkładać się będą podpaski czy wilgotne chusteczki, które w przypływie nieczułości dla matki natury bylibyśmy skłonni wyrzucić do sedesu. Spacer ulicami miasta bardzo szybko dał nam jednak do zrozumienia, że nawet gdyby plakat odniósł środowiskowy sukces, wszelkie niewrzucone do odpływu odpady śmiało znalazłyby swój dom na ulicach wśród ton śmietnikowych znajomych. Nie jest to bynajmniej tymczasowe schronienie, a bezpańskie worki ze śmieciami niedługo zaczną anektować chodniki przez zasiedzenie.
Spośród wszystkich worków ze śmieciami, naszą szczególną uwagę przykuł ten porzucony w pobliżu stacji metra Montedonzelli, położonej najbliżej naszego tymczasowego mieszkania. Już w czasie pierwszego spotkania z owym workiem nasze nosy nie mogły pozbyć się wrażenia, że nie był to pierwszy dzień jego wylegiwania w pełnym słońcu na tym chodnikowym posłaniu. Zamiast przypadkiem zniknąć w śmieciarkowej otchłani, każdego następnego dnia rano, worek witał nas, życząc udanych wrażeń. Robił to niestrudzenie przez cały nasz siedmiodniowy pobyt, a kiedy mijaliśmy go w dniu wyjazdu, zdawał się mówić „do zobaczenia”.
Pomimo tego, że całą neapolitańską rzeczywistość opanowały śmieci, podejmuje się tu rozpaczliwe próby segregacji odpadów objawiające się tym, że na tej czy innej ulicy zamiast jednego przepełnionego kontenera, wystawione są trzy proporcjonalnie przepełnione kosze przeznaczone na różne rodzaje odpadów. Cały ten proceder wydaje się być jednak machaniem szabelką wobec nadjeżdżających czołgów.
Sytuacja wydaje się być jednak absolutnie bez wyjścia, bowiem wywozem odpadów zajmuje się (albo raczej nie zajmuje się) neapolitańska mafia – kamorra, która jest o tyle trudna w zwalczaniu, że opiera się na rodzinnych klanach i nie posiada zhierarchizowanej struktury. Kamorra stała się niechcianym synonimem włoskiego MPO pod koniec lat 90., kiedy to opanowała gospodarkę odpadami najpierw w Neapolu, a później w całym regionie, zyskując tym samym wielomilionowe źródło dochodu bez szczególnej konieczności wywiązywania się z powierzonych obowiązków. Innym śmieciowym problemem jest też zwożenie z północy Włoch toksycznych odpadów, które zamiast zostać poddane utylizacji, składowane są między innymi u podnóża Wezuwiusza.
Do tej uroczej śmieciowej scenki rodzajowej swoje trzy grosze (albo też eurocenty) dokładają też psy, które w niemal całkowicie pozbawionym trawników Neapolu znaczą chodniki i budynki przynajmniej do następnego zbawiennego dla miasta deszczu. Śmieciowa woń ma więc z czym się tu przeplatać i spycha obiecywany w przewodnikach zapach kawy na ostatnie miejsce neapolitańskiej podróży z cyklu „przez nos do serca”.
Neapolitańczycy zdają się tym wszystkim jednak zupełnie nie przejmować, dostosowując się do śmieciowej rzeczywistości. Nikomu nie przeszkadza jedzenie śniadania w ogródku restauracyjnym sąsiadującym z koszami na śmieci, które stoją tak blisko, że śmiało mogłyby pełnić funkcję ogrodzenia tegoż ogródka, a liczebnością przewyższają znajdujące się w nim stoliki. I chyba tylko my zwróciliśmy uwagę na grywające wieczorami w śmieciowego berka karaluchy, które nad ranem ustępowały miejsca bardziej lub mniej rozsypującemu się straganowi z – a jakże – świeżymi owocami.
Nawet obcujący z tym syfem Włosi zdają się dokładać swoje śmieciowe cegiełki do neapolitańskiej sterty odpadów. Niejednokrotnie byliśmy świadkami, jak ten czy inny Włoch nie był w stanie pokonać dystansu dzielącego go od najbliższego kosza na śmieci bez mimowolnego rozluźnienia ręki trzymającej przeznaczony do wyrzucenia papierek lub też uznał po prostu, że kontener na pewno będzie przepełniony i niesiony przez te długie godziny w pełnym słońcu śmieć i tak nieuchronnie wylądowałby na ulicy. Ewenementem był jednak Włoch jadący z nami pociągiem z Herkulanum do Neapolu, który, aby pozbyć się zmiętego wcześniej w kulkę papierka, wstał nagle ze swojego miejsca, by wyrzucić go przez życiodajnie otwarte okno, a zerwał się tak gwałtownie i rzucał z takim skupieniem, jakby gdzieś celował.
W czasie naszego pobytu tylko jednego dnia zaobserwowaliśmy objawy neapolitańskiej troski już nawet nie tyle o środowisko, co wręcz o własne zdrowie. Była to niedziela i do dziś nie wiemy czy to przypadek, czy niedziela jest niepisanym dniem neapolitańskiej czystości. Abstrahując już od ponadprzeciętnej ilości prania porozwieszanego w tym dniu na balkonach, podjęto też wtedy szaleńcze kroki, mające na celu zwalczenie wszędobylskiego odoru. Tamtego pamiętnego dnia wiele osób wystąpiło bowiem w roli „sprayowego”, pryskając bliżej niezidentyfikowanym detergentem kosze na śmieci. Żaden z nich nie posunął się jednak do próby przetarcia namoczonych w ten sposób kontenerów, zupełnie jakby sam kontakt czyszczonej powierzchni z tym magicznym środkiem załatwiał sprawę. Szczytem kreatywności wykazała się jednak kelnerka restauracji położonej w pobliżu stacji metra Dante, która podobnym specyfikiem obficie potraktowała włosie szczotki przeznaczone do zamiatania podłogi. Mimo, że od detergentowego deszczyku Neapol czystszy się nie stał, to chociaż tamtej pamiętnej niedzieli zapach magicznego środka czyszczącego ku naszemu miłemu zaskoczeniu zdominował gdzieniegdzie zapach śmieci.
Podczas siedmiodniowego pobytu w Neapolu od śmieciowego ducha nie byliśmy w stanie uwolnić się nawet w supermarkecie, w którym po otwarciu automatycznych drzwi, oprócz zbawiennego chłodu klimatyzacji, atakowała nas też zgniła woń dobywająca się wprost ze znajdującego się tuż przy wejściu działu z owocami. Śmieciowe oblicze miasta nie pozwoliło również uśpić wątpliwości odnośnie jedzonych przez nas w barach i restauracjach potraw, które choć od strony talerza wyglądały obiecująco, ich zapleczowe oblicze sugerować by mogło zupełnie co innego. Nim jednak wróciliśmy do cywilizacji, jaką w porównaniu z Neapolem z pewnością są warszawskie Bielany, nie pozostało nam nic innego, jak tylko cieszyć się z tego, że mimo tylu śmieci wygrzewających się w promieniach słonecznych na neapolitańskich chodnikach i ulicach, dżuma nie zamierza napisać przypadkiem nowej karty w dziejach ludzkości.
Nawiasem mówiąc, ciekawe czy góra usypana z neapolitańskich śmieci byłaby wyższa od Wezuwiusza…