Dlaczego Anglia północno-zachodnia? Czyżby w słynnym pod każdą szerokością geograficzną Londynie skończyły się już miejsca noclegowe? A może to dlatego, że wbrew turystycznym przyzwyczajeniom chciałem, aby jakieś inne miasto wystąpiło w roli angielskiego ambasadora?
To wcale nie tak, że chciałem, aby Buckingham Palace miał konkurencję. Nie jestem też zaciekłym kibicem któregoś z manchesterskich klubów piłkarskich i ogólnie żadna wzmianka o tej części Anglii nie dobiegła do moich uszu na tyle nachalnie, aby skłoniła mnie do rozejrzenia się za ofertami lotów na Wyspy.
Kluczową rolę odegrał tutaj aspekt jak najbardziej praktyczny, żeby nie powiedzieć wręcz wygodnicki. Pani Halinie – koleżance babci – właśnie stuknęło 10 lat pobytu w Manchesterze i właśnie ten „jubileusz” skłonił nas, by w końcu skorzystać z jej odwiecznego już zaproszenia. Zaproszenie to tym bardziej przybrało na mocy, że owa koleżanka poznała niedawno Anglika – Michaela Jacksona, który mógłby pokazać nam swój kraj od kuchni (zarówno w przenośni, jak i oczywiście także dosłownie).
Michael, mimo że niedawno skończył 70 lat, to nadal wywołuje uśmiech swoim imieniem i nazwiskiem. Sam też się wtedy uśmiecha. I nie tylko wtedy – to bardzo życzliwy i radosny człowiek. A na świecie był przecież znacznie wcześniej od nieodżałowanego króla popu, więc to dopiero musiało być dla niego zabawne, gdy ktoś o jego imieniu i nazwisku nagle wypłynął na fali hitów, takich jak „Thriller” czy „Billy Jean”. Co więcej – podobnie jak dla zmarłego przedwcześnie gwiazdora, tak i dla niego śpiew zdecydowanie nie jest abstrakcją. Bardzo lubi śpiewać i – co również ważnie – ludzie też lubią, jak śpiewa.
Dlaczego więc jego losy potoczyły się zupełnie inaczej? Kto wie, może właśnie dlatego, że przyszedł na świat w przemysłowym niegdyś Manchesterze. Sam Michael Senior wydaje się tym jednak zupełnie nie przejmować i z przyjemnością raczy swym głosem przypadkowych słuchaczy w klubach karaoke. Ludzie chętnie nagrywają jego występy, które rzecz jasna w dobie XXI wieku, można znaleźć na YouTubie. Mimo, iż gustuje w wybitnie niemłodzieżowym Sinatrze czy Bennecie, to wśród widzów nie brakuje mu i grupy wiekowej tak charakterystycznej dla jego młodszego odpowiednika.
W myśl zasady, że przeciętnie umysł faceta nie ogarnia wykonywania zbyt wielu zadań na raz, Michael Senior tańca ze śpiewem nie łączy. Tańczyć jednak lubi – często zabiera swoją „Alinkę” („h” w końcu w języku angielskim bywa nieme) na tańce, jednak koniecznie muzyka na parkiecie w myśl niepisanej lojalności pięcioliniowej musi odpowiadać repertuarowi, który Michael lubi śpiewać.
Szykował się zatem wyjazd zarówno polski ze względu na panią Halinę oraz nieuniknione dla mnie porównywania wszystkiego, co tam zobaczę do rodzimego podwórka, jak i angielski ze względu na Michaela i oczywiście kraj, którego jest dumnym przedstawicielem, a którego tajniki z chęcią mi objaśniał. Czy tylko polski i angielski? Jak się okazało wcale nie do końca.
Nie można jeszcze zapomnieć o mojej babci, bez której wyjazd ten nie miałby miejsca. Babciu, dziękuję za odwagę i chęci na tak daleką wyprawę!
I choć we wspomnianym towarzystwie średnią wieku, delikatnie mówiąc zaniżałem, to jak się potem okazało, wbrew pozorom Manchester był jedynie naszą bazą wypadową, a o wygodzie foteli w mieszkaniu pani Haliny na dobrą sprawę nie dane mi było się przekonać (skądinąd są podobno bardzo wygodne).
Mieliśmy więc okazję poznać nie tylko Manchester, lecz także elementy obszaru Greater Manchester, który dość koślawo, ale całkiem obrazowo można by przyrównać do aglomeracji warszawskiej. Na manchesterskich odpowiednikach Piaseczna i Legionowa się jednak nie skończyło i michaelowa Škoda zatoczyła po Anglii dużo szerszy krąg obejmujący choćby Lake District czy walijskie Llandudno, który roboczo (i zdaniem niektórych także kreatywnie), lecz wbrew granicom administracyjnym, nazwałem the greatest Manchester.
Półtoratygodniowy pobyt w leniwym jak mogłoby się wydawać kraju, w którym wiewiórka Basia będzie co najwyżej szara, bo szare wiewiórki doszczętnie wybiły te rude, a gniazdka nie dość, że są inne niż w przeważającej części Europy, to jeszcze nie uświadczy się ich w łazienkach (ze względów bezpieczeństwa), minął nadspodziewanie szybko.
Oprócz hurtowych ilości ulotek, folderów, biletów, słodyczy i magnesów, które ku własnemu zdziwieniu zdołałem upchnąć w bagażu podręcznym (a także po kieszeniach kurtki, których pojemność może śmiało rzucić wyzwanie torebce Hermiony) na pamiątkę wycieczki do Anglii przywiozłem sobie spodnie z Marks & Spencer, absolutnie nie przypuszczając, że za chwilę staną się one towarem deficytowym.
Całą drogę na lotnisko, angielskie niebo żegnało nas rzewnymi łzami. Był to pierwszy deszcz w czasie całego naszego pobytu. Nasze pogodowe szczęście było tym bardziej nieprawdopodobne, że tamtego lata niekończące się ulewy zniesmaczyły nawet samych Anglików.
Kiedy już wznieśliśmy się ponad pułap chmur, widoki z okien w samolocie zapierały dech w piersiach, przez cały lot racząc nas pięknym zachodem Słońca.
Atmosferę uwznioślenia dopełniła kapliczka na lotnisku w Modlinie, którą odkryłem przypadkowo, szukając toalety.
Czar jednak prysł, kiedy w czasie oczekiwania na taksówkę, dobiegły nas skrawki rozmowy telefonicznej z sąsiedniej ławki: „kurwa, z niego to był zawsze kawał chama”. Pan był jednak z tych kulturalniejszych jak sądzę – znane jest wszak w polskim języku inne określenie swojego rozmówcy, również zaczynające się od „ch”. No cóż, witamy w domu.