Czarnopiątkowe rabaty lotnicze zadecydowały: lecimy do Tromsø. Cel nadrzędny: zobaczyć zorzę – tę wymarzoną i wyśnioną zwitkę zielonkawego światła na niebie, która dla ludów północy bywa tak nudną oczywistością, jak nasz piasek na plaży. Cele poboczne: ach, tych jest całe mnóstwo – Norwegia mówi przecież sama za siebie. I jeszcze ten śnieg, który w Polsce nowo narodzonym dzieciom trzeba będzie pokazywać już chyba tylko na zdjęciach.
No właśnie – śnieg! A jak śnieg, to przecież zima i to zima z prawdziwego zdarzenia – tak przecież mówili, straszyli, ostrzegali, że za kołem podbiegunowym to przecież zamarznąć można. Aby więc nie przywieźć z wyprawy pamiątkowych odmrożeń, wyposażyliśmy się w odzież termiczną, której zastosowanie było nam jak dotąd wybitnie obce. Za radą siostry mojego przyjaciela ze studiów, oprócz odzieżowej warstwy izolacyjnej, zaopatrzyliśmy się także w przedmiot zbawienny w kontekście oblodzonych publicznych powierzchni poziomych w Tromsø (dziękujemy, Kamila!). Raki, które do tej pory utożsamiałem raczej z nieodłącznymi kompanami czekanów (i w związku z tym wypraw wysokogórskich), okazały się mieć swoją miejską wersję. Co więcej, ich sława w pewnych częściach globu okazała się tak duża, jak sandałowata fama tam, gdzie najczęstszym podłożem jest piasek. W wielu przypadkach te gumowe naobuwne ukolcowione nakładki uratowały nam życie (a w szczególności tyłki) przed nieubłaganą siłą grawitacji.
Ku naszemu zaskoczeniu, na miejscu okazało się jednak, że – z niewieloma raczej wyjątkami – nasz profesjonalny antymrozowy i antypoślizgowy ekwipunek jest domeną tylko i wyłącznie niedoświadczonych turystów. Tambylcy zdają się nie odbierać niewątpliwej przecież powagi klimatycznej sytuacji w należyty dla niej sposób.
Na pierwszy poważny spacer po Tromsø, zakładający trasę nieco bardziej ambitną niż zawleczenie walizek z przystanku autobusowego, udaliśmy się, inaugurując nasze obuwnicze lodołamacze. Dzięki nim początkowy chód à la dopiero co wykluty pingwinek zamienić zdołałem na człapanie względnie doświadczonego taty-pingwina. Kiedy raz na jakiś czas udało mi się podnieść wzrok, penetrujący uważnie przez większość czasu zdradliwe właściwości podłoża, z przerażeniem obserwowałem Norwegów pomykających po swojej dzielni swobodnie niczym kozice po Tatrach. Powiedzieć, że mieszkańcy Tromsø nie podejmują absolutnie żadnych środków ostrożności, aby uniknąć lodowego udowodnienia skuteczności siły grawitacji, to nic nie powiedzieć! Oni wręcz igrają z losem, zasuwając po mieście częstokroć w najzwyklejszych trampkach.
Nawet tubylcy nie w pełni opanowali jednak sztukę tańca na lodzie, o czym przekonaliśmy się, kiedy wreszcie doczłapaliśmy do jednej z główniejszych ulic Tromsø. Ponieważ szerokość chodnika uległa drastycznemu zmniejszeniu za sprawą lodowych zwałów konsekwentnie narzucanych przez potężne spychacze, spacer po względnie płaskim podłożu należało odbywać jedynie gęsiego, a wszelkie mijanki zmuszały do podejmowania lodowej wspinaczki na śnieżne nasypy. W czasie jednej z takich konfrontacji, wyprowadzająca swojego pupila na spacer Norweżka, na naszych oczach zaliczyła bliskie i gwałtowne spotkanie z lodowymi zaspami. Zanim jednak zdążyliśmy wydusić z siebie pytanie, czy wszystko w porządku, zdążyła się błyskawicznie pozbierać i podjąć dalszą dziarską wędrówkę przez zmrożone śniegowe muldy. Nasze spojrzenia, które nie do końca umiały rozstrzygnąć emocjonalny spór pomiędzy oniemieniem a zatroskaniem, skwitowała zaś radosnym: „It’s OK. Happens everyday”. W całej tej historii najbardziej znamienny jest chyba fakt, że nasze turystyczne niedoświadczenie na widok zaistniałej sytuacji zostało natychmiastowo zdemaskowane. Cóż, najwidoczniej Norwegowie zaliczyli już tyle lodowych fikołków, że nie stanowią one dla nich nic nadzwyczajnego.
Odrębną kwestią z zakresu przystosowań klimatycznych są zaś predyspozycje Norwegów do znoszenia niskich temperatur. Zdolności te, o ile nie są wysysane z mlekiem matki, norweskie dzieci mają je zakolejkowane na liście młodocianych aktywności jeszcze przed opanowaniem sztuki chodzenia. Podobno norweskie szkraby hartują się, odbywając drzemki w wózkach zaparkowanych na świeżym i przede wszystkim mroźnym powietrzu, podczas gdy ich rodzice, dajmy na to, raczą się kawą i ciastkiem w ciepłym kawiarnianym wnętrzu. Ponadto, typowa norweska mama nie zacznie przyzywać zastępów świętych, kiedy ich pociecha zapragnie zimowego spaceru bez kurtki. Prędzej pozwoli mu na tę – z naszego punktu widzenia – ekstrawagancję, by nauczyło się na własnych błędach i następnym razem doceniło kurtkowe ciepełko. Bardzo często okazuje się jednak, że nie ma tu mowy o żadnych błędach, a przyzwyczajenia te stają się domeną norweskości objawiającej się szalikowo-czapkowo-kurtkową negacją. Paradujący po tromsøńskich chodnikach niczym kuzyni ludzika Michelin dramatycznie odcinaliśmy się więc od sweterkowej norweskiej mafii. Wtopienie się w tłum było zaś tym trudniejsze, że już z oddali demaskowało nas charakterystyczne „strzelanie” kolców wbijających się w lodowe powierzchnie chodników i ulic.
I o ile za żadne skarby świata nie oddałbym tych zbawiennych metalowych dropsów, o tyle faktycznie, jestem w stanie przyznać, że nasz termiczny arsenał bywał momentami przesadą. Fakt faktem, że na szczyt pogodowych popisów w kwestiach ujemności temperatur nie trafiliśmy, jednak dość szybko zorientowaliśmy się, że mróz nie zabija, a tuba narciarskiego kremu przeciw odmrożeniom, wróciła z nami do Polski niemal pełna. Skoro więc nie zabunkrowaliśmy się przed zimnem w wynajętym mieszkanku ani nie zamarzliśmy wpół kroku na jednym z chodników, mieliśmy szansę zobaczyć Tromsø i okolicę. O ile oczywiście dawaliśmy radę odrywać badawczy i zapobiegliwy wzrok od podłoża.
Wracając jednak do tupotu metalowych stóp, spoglądanie na tromsøńskie krajobrazy było jak najbardziej wskazane już od pierwszych kroków po wyjściu na dwór. Warunkowało to w sposób szczególny połączenie dwóch faktów: tego, iż Tromsø jest położone na górowyspie o niespodziewanej nazwie Tromsøya, jak również tego, że mieszkaliśmy niemal na samym szczycie tejże górowyspy. Codzienne aktywności wiązały się więc z koniecznością schodzenia do tej bardziej „żywej” części miasta, co każdorazowo utwierdzało nas w przekonaniu o słuszności zakupu raków oraz zapewniało nam widoki takie jak te:
Po wielu wspaniałych tromsøńskich i wokołotromsøńskich przeżyciach jesteśmy już niemal pewni, że gdzieś pod wielometrowymi niekiedy zwałami śniegu kryje się gigantyczny turystyczny magnes sprawiający, że stąd po prostu nie chce się wracać.
Pewne jest natomiast, że siły arktycznego magnesu nie osłabia nawet złowrogie norweskie hasło mørketiden (ciemny czas) odnoszące się w zwielokrotnieniu do tego, co zwykliśmy niezbyt rozsądnie nazywać „jesienną depresją”, równoważoną tu letnią porą przez aż 68-dniowy dzień polarny.
Tromsøńskie przyciąganie potwierdziło się także na lotnisku, które o mały włos przedłużyłoby nasz polarny turnus, a wyjątkowa opieszałość pracowników tej placówki zdolna byłaby wyprowadzić z równowagi nawet chodzącą oazę spokoju. Standardowo przybyliśmy na miejsce solidnie przed czasem planowanego wylotu, co przydatne może się okazać jednak przede wszystkim w przypadku lotnisk większych od budki „Ruchu”. Tromsøński port lotniczy nie jest jednak jednostką ani rozległą, ani oblężoną. Do wyznaczonej naszej bramce poczekalni zlokalizowanej – jak na tanie linie przystało – w najdalsze i najmniej reprezentacyjnej części lotniska, dotarliśmy więc jako pierwsi, dlatego naszym udziałem stała się możliwość wybrania najmniej niewygodnego spośród krzeseł sprawiających wrażenie zbieraniny darów od okolicznych mieszkańców.
Po krótkiej penetracji przestrzeni poczekalniowej i namierzeniu kluczowej z punktu widzenia nadchodzącego oczekiwania toalety, z półsennego letargu wyrwał nas głos pracownika obsługi lotniskowej, który zaprosił nas na zewnątrz w celu odbycia kontroli paszportowej. W międzyczasie zgromadziło się już sporo chętnych do odbycia lotu do Polski i wraz z nimi uformowaliśmy całkiem długą męczenniczą kolejkę. Męczennicza była ona przede wszystkim dlatego, że po błyskawicznym skontrolowaniu dwóch pierwszych osób i wpuszczeniu ich do poczekalni, z której przed chwilą zostaliśmy wraz z nimi wyproszeni, złowrogi skrzeczący komunikat rozległ się z głośnika służbowej krótkofalówki. Na nieskalanej dotąd jakimkolwiek przejęciem twarzy kontrolera, natychmiast zagościło wówczas poczucie misji, którą okazało się natychmiastowe zaprzestanie dalszego wpuszczania pasażerów, akurat w momencie kontrolowania stojącej przed nami pary. Małżeńska kość niezgody czym prędzej udała się ratować lotniczy świat odprowadzana oniemiałym spojrzeniem męża, którego żona zniknęła przed chwilą w poczekalni jako ostatnia skontrolowana.
Wiele minut i niecierpliwych komentarzy później okazało się, że bezwzględnie musimy przeprowadzić się do sąsiedniej bramki, pomimo iż na pierwszy rzut oka obłożenie tej części lotniska, poza naszym lotem, było absolutnie zerowe. Niezadowolenie polskojęzycznej w przeważającej mierze grupy było tym większe, że nasz nowy „box” nie był niestety wyposażony w toaletę. Z tego powodu, nim przystąpiono do ostatecznej kontroli – tym razem biletowej – organizowane były toaletowe wyprawy do sąsiedniej poczekalni, które pod względem stopnia nadzoru przypominały maturalną sztafetę od nauczyciela do nauczyciela w drodze do upragnionej toalety.
Tromsøńskie doświadczenia lotniskowe oddzieliliśmy jednak grubą kreską od wrażeń z reszty pobytu. Naszych ostatecznych odczuć nie zmącił nawet fakt, że w docelowej już poczekalni, spędziliśmy upojne pół godziny, wysłuchując przymusowo polskojęzycznej rozmowy, która stężeniem przekleństw hurtowo obdarować mogłaby każdego z pasażerów samolotu na najbliższe kilka miesięcy… Z uwagi zaś na fakt, iż tuż po naszym powrocie z „bramy Arktyki” rozpoczął się ogólnoświatowy koronawirusowy lockdown, wyprawa do Tromsø zyskała w naszych wspomnieniach status tej ostatniej, coraz odleglejszej w miarę przedłużających się ograniczeń, podróży przedpandemicznej.
Źródła:
- Konieczny K., Sowa W., Norwegia. Inspirator podróżniczy, Wydawnictwo Pascal, Bielsko-Biała 2019
- Nikel D., A Visual Guide to Koselig, http://lifeinnorway.net/a-visual-guide-to-koselig/
- Nikel D., Surviving the Dark Time, http://lifeinnorway.net/surviving-winter-depression/
- http://nordnorge.com/en/destinasjon/tromso/
- http://routeyou.com/en-no/location/view/50618117/tromsoya
- http://visitnorway.com/places-to-go/northern-norway/tromso/