Nie będę ukrywał, że powodem odwiedzenia przez nas metropolii Ustrzyki Dolne był najdłużej czynny w regionie urząd pocztowy, konieczny do wysłania jakże archaicznych pocztówek. Okolice poczty były więc dla nas pierwszą ustrzycką „widokówką”.
W poszukiwaniu dalszych wrażeń udaliśmy się główną ulicą 29 listopada w głąb miasta.
Powiew nowoczesności zaprowadzić próbuje tu finansowany unijnie projekt, który choć dotyczył modernizacji parku, to tytularnie zasługuje chyba na Pokojową Nagrodę Nobla. Środki z Brukseli pozyskano bowiem pod hasłem „W poszukiwaniu wspólnych korzeni – tworzenie zaplecza turystyczno-rekreacyjnego poprzez modernizację Parku pod Dębami (Polska) i Parku Mieru (Słowacja)”.
Myśląc, że to już wszystko, co miała nam do zaoferowania metropolia Ustrzyki Dolne, zapakowaliśmy się z powrotem do samochodu. Ustrzycki duch miejski czuwał jednak nad nami, a w zasadzie nad domagającym się papu bakiem w naszym samochodzie, który zasugerował skorzystanie z praktycznie jedynej w okolicy stacji benzynowej, położonej po drugiej stronie miasta. W drodze na stację okazało się, że to wcale nie dworcowo-kościelno-pocztowe zagłębie pretenduje do miana centrum miasta. Ma ono bowiem groźnego rynkowo-fontannowego konkurenta.
O tym, że znaleźliśmy się w samym sercu tętniącej życiem ustrzyckiej metropolii świadczył fakt, że naszemu samochodowi z warszawską rejestracją przyglądali się nie tylko okoliczni mieszkańcy, lecz także jedyny zaobserwowany przez nas parkomat. Tuż za strefą płatnego parkowania, na której notabene nie było wolnych miejsc, trafiliśmy na bezpłatny parking, o czym zapewniała nas tabliczka umieszczona nad placem chaotycznie wypełnionym do przedostatniego miejsca samochodami. Ostatnie miejsce najwidoczniej czekało na nas, a kiedy tylko otworzyliśmy drzwi samochodu, czekał na nas także bonus bezpłatnego parkingu pod postacią Ukrainki dzierżącej w dłoniach plastikową reklamówkę, która niczym torebka Hermiony, zdolna była pomieścić asortyment pobliskiego marketu spożywczego. Kiedy krówki i inne cukiereczki nie zrobiły na nas wrażenia, znalazły się w niej jeszcze batoniki, Rafaello i butelka wina. Przez moment zastanawialiśmy się, czy to nie przypadkiem niepisana forma opłaty za postój. Skończyło się jednak na wyjątkowo upierdliwym treningu asertywności, spotęgowany zrządzeniem losu, które kazało nam zaparkować dokładnie obok samochodu będącego „punktem odbioru reklamówek”. Mobilny sklep spożywczy nie był bowiem jednorazowym przypadkiem, lecz sieciówką, a w czasie piętnastominutowego spaceru po rynku natknęliśmy się na trzy punkty sprzedaży.
Ustrzycki rynek poza reklamówkową mafią oferuje niewielki placyk otoczony ławeczkami. Ich głównymi fanami okazali się jednak osobnicy, którzy skłonności do przesiadywania na rynku łączą z upodobaniem do napojów wyskokowych. Była to bardzo kameralna nocowalnia, bowiem większość ławeczek zasiedlał jeden lokator, a wariant studio zdarzał się stosunkowo rzadko. Różnicę stanowiła jedynie radosna trójka konkurujących z załogą „Rancza” komentatorów zastanej rzeczywistości, która była nawet bardziej dzisiejsza niż wczorajsza.
Przed ruszeniem w drogę powrotną musiałem zaś podjąć trudną życiową decyzję przed drzwiami parkingowej toalety: pisuar – 2 zł/kabina – 2 zł. Sprawdziliśmy też dziesięć razy, czy wszystkie wartościowe rzeczy nadal są w naszej torbie, czy może spacerują już po rynku w jednej z cukiereczkowych reklamówek. Kołpaki na szczęście mamy kręcone na śruby.
Ustrzyckie za i przeciw
Wizytę w Ustrzykach Dolnych ciężko rozpatrywać w kategorii za i przeciw. Ze względu na bliskość szlaków turystycznych może być to przede wszystkim baza wypadowa dla miłośników wypraw górskich. Wyjątkowo luźna relacja Ustrzyków z cywilizacją może zaś być zarówno zaletą, jak i wadą.