Nie tak daleko od Manchesteru znajduje się kompleks „rozrywkowy” w rodzaju Energylandii na miarę angielskiej mentalności w wieku co najmniej średnim. Zamiast na rollercoastery i diabelskie młyny trafić tu można chociażby na ogród japoński, neoklasycystyczny pałac z galerią sztuki, coś w guście mini zoo, placyk zabaw (podobno „uni-age”), hektary terenów spacerowych, rowerowych czy piknikowych, biedniejszą wersję Mazur, namiastkę safari, radomskiego Air Show i pamiątkę historyczną na prawach Grunwaldu, jako że będący bohaterem tej opowieści Tatton Park dźwiga na swych łąkowych barkach także brzemię historii: tej nowszej i tej wręcz pradawnej (zagadki te rozwiążą się w dalszej części opowieści).
Wszystko to okraszone jest rzecz jasna komercyjną otoczką restauracji, kawiarenki, lodziarni, sklepiku z artykułami gospodarstwa domowego i regionalnym jedzeniem czy punktu z pamiątkami o niezbyt zakorzenionym patriotyzmie lokalnym. Sklepik z pamiątkami kierował się bowiem zasadą: ważne, że jest dużo, kolorowo i co z tego, że żelaźniaki mają mało wspólnego z przyrodą. Ponadto polityka cenowa sklepu odznaczała się odwrotną niż spotykana zazwyczaj tendencja promocji typu 2 w 1. Tutaj, z powodu niebotycznie wygórowanych cen, śmiało można by „zachęcać” klientów hasłem: „kup jeden, zapłać jak za dwa”.
Użyty zaś do określenia wielkości parku termin „hektary” oprócz tego, że rzecz jasna służył ubarwieniu przekazu, był jak najbardziej zgodny z prawdą, bowiem cały kompleks zajmuje powierzchnie około 1000 akrów. Na wypadek, gdyby ta ohydna wyspiarska jednostka nie była dla Ciebie, Miły Czytelniku, wystarczająco miarodajna, spieszę wyjaśnić, że 1000 akrów to 4,84 mln jardów kwadratowych, czyli 43,6 mln stóp kwadratowych. No dobrze, niech już będzie: w przełożeniu na normalną jednostkę to około 405 hektarów.
Pierwszą rzeczą, którą ujrzałem zaraz po opuszczeniu samochodu, była dość osobliwa plenerowa kompozycja przedstawiająca odwrócony do góry nogami pokój. Ten przekaz artystyczny niestety do mnie nie trafił, jednak jak to zwykle w przypadku sztuki uwznioślonej bywa (w tym wypadku podłoga zaaranżowanego pomieszczenia ukegła dosłownemu uwzniośleniu), wysnułem sobie jej kosztem pewien przyziemny wniosek. Otóż w takim odwróconym pokoju, abstrahując już od niemożliwości przemieszczania się, nie sprawdziłyby się niektóre popularne w Anglii typy okien, które otwierane są jedynie uchylne i to o dziwo od dołu na zewnątrz. Odwrócone do góry nogami wraz z całością mieszkania okna byłyby zaś swoistą zjeżdżalnią dla deszczowego wodospadu charakterystycznego dla angielskiej aury.
Najbardziej charakterystyczną i zarazem reprezentacyjną częścią parku nie jest na szczęście będący przyczyną oderwanych od rzeczywistości rozważań domek na dachu, lecz była posiadłość rodziny Egertonów otoczona przepięknymi tematycznymi ogrodami. Dlaczego była? Obecnie bowiem obiekt zarządzany jest przez organizację National Trust zajmującą się ochroną dziedzictwa narodowego (ma ona pod opieką wiele tego typu obiektów, a fani tego rodzaju parkowej turystyki zamiast za każdym razem kupować bilety wstępu, mogą zaopatrzyć się raz a dobrze w abonament National Trust). Zdarza się też tak, że dana rodzina nadal zamieszkuje pałac, a wstęp do znajdującego się przy nim parku jest wolny dla odwiedzających, jednak po godzinach otwarcia zmienia status na elitarny „ogródek” właścicieli.
Spacerując po takim przypałacowym „ogródku” w Tatton Parku możemy pobić Phileasa Fogga i w skróconej podróży tematycznej okrążyć Ziemię w jakieś półtorej godziny (jakbyśmy jeszcze tego nie zrobili w Trafford Centre). W parku możemy bowiem nie tylko odwiedzić ogrody kuchenne, ogród różany czy oranżerię, lecz także wybrać się do ogrodu japońskiego z międzylądowaniem w ogrodzie w stylu włoskim. A jakby tego było mało nasza podróż zahaczy też o Czarny Ląd za sprawą afrykańskiej chatki upamiętniającej wyprawę Maurice’a Egertona do Kenii.
Na uwagę i oddzielny akapit zasługują zdecydowanie znajdujące się w głębi ogrodu liście tej wielkości, że gdyby Alladynowi w duszy grała ekologia, szum morza, śpiew ptaków i troska o matkę Ziemię, to śmiało mógłby latać na liściach zamiast na dywanie. Rośliny te nazywają się gunnera plants lub mniej wdzięcznie parzepliny. I bez względu na ich nazwę, pojęcie „dostać w twarz z liścia” zyskało chyba właśnie nowe… oblicze.
W ogrodach znajduje się również zielona odmiana centrum zabaw dla dzieci rodem z galerii handlowych. Tradycyjne „Eldorado” czy inną salę zabaw przeniesiono tu pod postacią labiryntu z żywopłotów. Na tych, którzy odnajdą drogę do jego środka czeka drewniany posąg w guście figur przedstawiających Światowida, trzymający triumfalnie mało triumfalny kawał drewna z wyrytym „W” (być może chodzi tu o pierwsza literę słowa „winner”) oraz konieczność powrotu do świata tą samą drogą, którą się przyszło. No chyba, że akurat wolimy towarzystwo Światowida.
Inaczej niż w polskiej Dobrzycy, żaden radosny pracownik parku nie kieruje z wierzy widokowej ruchem szamoczących się w liściach turystów. Może dlatego, że nie ma tu wierzy widokowej, może dlatego, że labirynt w Dobrzycy jest dużo większy, może dlatego, że w Anglii bardziej wierzą w ludzi, a może wreszcie dlatego, że nikogo to najzwyczajniej w świecie nie obchodzi, czy ktoś od tygodnia żywi się jedynie żywopłotem, podgryza Światowida i właśnie przekopał trawnik, żeby się stamtąd wydostać. A jeden podkop pod ogrodzeniem, na którym wspierał się żywopłot w istocie był.
W parku organizowanych jest też wiele eventów. W czasie, w którym go odwiedziliśmy, obchodzone były akurat setne urodziny (13 września) Roalda Dahla, autora m.in. „Charliego i fabryki czekolady”. Ten ekscentryczny pisarz w odpowiednio ekscentryczny sposób był tu wspominany. Przykłady tych wspomnień będące tworem worka na śmieci oraz wyobraźni artysty, wyłaniają się nagle zza tej czy innej egzotycznej rośliny w poważnej oranżerii.
Podobne przyjemniaczki przywitały się ze mną, kiedy zajrzałem niewinnie do wierzy w Tower Garden. Szczerze przyznam niefajnie jest zobaczyć nagle w półmroku kukły tuż obok własnej głowy…
Na okoliczność urodzin pisarza wydano nawet specjalną mapkę parku dla dzieci z zaznaczonymi wszystkimi tego typu „atrakcjami”. Po wizycie w Tower Garden dotarło do mnie, dlaczego pani tak dziwnie się na mnie patrzyła, kiedy śmiałym ruchem zgarniałem ją z lady. To wcale nie dlatego, że nie wypadało mi zabierać kserówek dla pełnoprawnych małoletnich. Ona po prostu wiedziała, co czyha w ogrodach…
Wyjście z ogrodów, a jakże, prowadzi przez sklepik, tym razem z sadzonkami, które daję głowę, że choćby stanąć na głowie, na pewno nie wyrosną tak dobrze, jak te z tutejszego ogrodu.
W pobliskim budynku będącym dawną stajnią emanuje zaś zacnością, co prawda przez szybę, karoca z około 1840, której ostatni raz użyto na koronacji Grzegorza V w 1911 roku. Ciekawe czy zacięła się w czasie jazdy…
Naokoło ogrodów rozpościera się zaś rozwiązanie kilku zagadek ze wstępu. Otóż w ramach mazurskiej paraleli występują tu jeziorka, wokół których rozpościerają się tereny, będące miejscem wypasania owiec i… jeleni! Niczym na safari można więc podróżować po drogach między zwierzętami pozującymi do zdjęć lub po prostu kompletnie olewającymi naszą obecność. Przejeżdżające samochody zdają się nie przeszkadzać im w błogim wylegiwaniu się w cieniu drzew. Między jelenie całkiem nieźle wkomponowują się zaś spacerujący po parku turyści.
Nieco dalej od jeziornej scenki rodzajowej, na jednej z równiejszych i większych łące w całym parku, gdzieś spomiędzy snujących się leniwie tam i z powrotem owiec wyłania się tablica informacyjna. Wspomniany wcześniej Maurice Egerton utworzył tu jeszcze przed I wojną światową coś na kształt pseudo-lotniska i aeroklubu. W czasie II wojny światowej zaś, teren ten został przejęty przez RAF w celu utworzenia No.1 Parachute Training School. Ponad 20 tysięcy adeptów tej sztuki po poderwaniu się z pobliskiego lotniska w Manchesterze, swoje pierwsze kroki w dziedzinie spadochroniarstwa postawiło właśnie, lądując na tym polu.
Niedaleko stąd znajduje się zaś inna tabliczka, która informuje o czasach dalece dalszych. Próbuje dowieść, że pod ziemią zadeptywaną obecnie przez owoce, około 3500 lat p.n.e. znajdowała się wioska neolityczna. Jej ewoluowana uwspółcześniona wersja została zrównana z ziemią ponad 200 lat temu po to, by Samuel Egerton ziścił tu swoje marzenia o „parkolandii”. W odkrywaniu prahistorii wyobraźni pomaga nieśmiało jedynie niewyraźny rów biegnący przez pole – pozostałość dawnej drogi.
O tych tajnikach i zagadkach Tatton Parku bardzo chętnie opowiadał pracownik parku, który, mimo że właśnie skończył tamtego dnia pracę i zamykał położoną w pobliżu i dostępną niestety tylko na specjalne wydarzenia dla zorganizowanych grup, pochodzącą ze średniowiecza Old Hall, miał ochotę na bezpłatne „nadminuty”.
Trzeba jeszcze wyjaśnić ostatnią zagadkę. Co ma wspólnego radomski Air Show z Tatton Parkiem? Teren parku położony jest na trasie wyjątkowo obleganego korytarza powietrznego prowadzącego do Manchester Airport, którego wielkość dała się we znaki już w dniu przylotu. Z natężenia ruchu samolotowego na tym obszarze zdałem sobie jednak sprawę dopiero wtedy, kiedy błogi relaks w parku upływał mi w całkiem wyraźnych odgłosach silników odrzutowych.