W czasie pobytu w Anglii, zarówno jako pieszy, jak i wygodnicki pasażer michaelowego samochodu oraz okazjonalnie pasażer autobusu w drodze do Bury (żeby nazwie strony stało się zadość), zetknąłem się z nieco innymi niż u nas, często niepisanymi zasadami przetrwania w szeroko pojętym ruchu drogowym.
I nie mam tu wcale na myśli tylko brytyjskiego dobra narodowego – ruchu lewostronnego, który chyba najbardziej zgubny dla przybyszów z kontynentu okazuje się na rondach, kiedy to polecenie „w lewo na rondzie” w wykonaniu mistrzów polskiego YouTube’a staje się czymś absolutnie normalnym.
W pierwszym momencie zachowywałem się tam jak przybysz z kosmosu, jednak z czasem zaczynałem dostrzegać prawidłowości tego w większości umownego wyspiarskiego kodeksu ruchu i przywilejów.
Początkowo, obserwując zachowania kierowców, wydawało mi się, że Anglia, będąc bastionem ruchu lewostronnego, zachowała jednak pewne przejawy „prawości”. Otóż w niektórych sytuacjach byłem święcie przekonany, że w tej „lewej krainie” kierowcy nomen omen kierują się zasadą ustępowania pierwszeństwa samochodom będącym z prawej strony. Zaraz potem moje przewidywania zdawały się potwierdzać kolejne obserwacje kręcące się wokół rond. Brak umieszczonego przed wjazdem na rondo znaku „ustąp pierwszeństwa” śmiało mógłby przecież wynikać z faktu, że w lewostronnym ruchu samochody jadące po rondzie są z prawej strony z punktu widzenia pojazdów dojeżdżających do ronda.
Nic jednak bardziej mylnego – na wyspach nie ma bowiem mowy o zasadzie żadnej – ani prawej, ani lewej – ręki, a ja jedynie usilnie próbowałem upchnąć ją do tamtejszych przepisów drogowych. Kiedy ruchu na rondzie nie jest kierowany ani przez sygnalizację, ani przez znaki, mamy wtedy do czynienia ze skrzyżowaniem nieoznaczonym – odpowiednikiem polskiego skrzyżowania równorzędnego, jednak wcale nie oznacza to obowiązku ustąpienia pierwszeństwa samochodom nadjeżdżającym z prawej strony.
Na skrzyżowaniach nieoznaczonych pierwszeństwo nie przysługuje nikomu i co więcej – warto mieć na uwadze, że kierowcom innych pojazdów może wydawać się, że to my powinniśmy ustąpić im pierwszeństwa (w naszych wyprawach bardzo często zdarzyło się, że pierwszeństwo przypadło w udziale właśnie samochodom będącym z prawej i stąd wynikały moje mylne przypuszczenia). Dojeżdżając do takiego skrzyżowania, trzeba więc za każdym razem bardzo uważać, bo tak naprawdę każda sytuacja na danym skrzyżowaniu jest niepowtarzalna za sprawą różnych zachowań kierowców wobec braku określonego pierwszeństwa. Kiedy dzieliłem się tymi spostrzeżeniami z Michaelem, skwitował to tylko krótkim „who cares?”.
Mimo wszystko jeździ się tu naprawdę spokojnie. Drogowej błogości nie zakłóca nawet nieznośne mruganie pomarańczowych lampek złośliwie montowanych przez producentów. No dobra, czasem ktoś użyje tego kierunkowskazu. W końcu każdy jest ciekawy, jak działa nowy gadżet.
Kolejnym żarówkowym gadżetem jest z pewnością czerwone światło dla pieszych. Michael nie mógł wyjść z podziwu, kiedy, będąc w Polsce, zaobserwował, jak przedstawiciele rodzaju ludzkiego zatrzymują się na czerwonym świetle na przejściu dla pieszych. Na Wyspach jedyną zasadą pokonywania przejść jest już nawet nie tyle: sprawdź, czy nie nadjeżdża samochód, co: nie daj się zabić przez nadjeżdżający samochód. Na usprawiedliwienie można powiedzieć, że na zielone światło czeka się tu niekiedy wybitnie długo, jakby nawet drogowcy zdawali sobie sprawę z tego, że piesi dużo lepiej poradzą sobie bez ich pomocy.
A kierowcy na dokładkę podchodzą do pieszych przechodzących przez ulicę niemal pod kołami ich samochodów z reguły zupełnie bez emocji, co wpisuje się w ogólny styl raczej spokojniej jazdy. Częściej chyba słyszy się klaksony dziecięcych zabawkowych samochodzików prujących chodnikami niż prawdziwych samochodów. Wiele idiotycznych wręcz zachowań na drodze, nie tylko jest przyjmowanych bez chwalenia się dźwiękiem klaksonu w nowym samochodzie, co nawet nie jest kwitowanych angielskimi odpowiednikami polskiego barwnego i kwiecistego słownika życzliwości drogowej używanego do określenia kierowców, których styl jazdy odbiega od wyobrażeń rajdowców z warszawskiej Pragi. Najwulgarniejsze określenie, jakie padło z ust Michaela, to „silly billy” czyli aż głupek.
Warto też wspomnieć, że przejścia dla pieszych niechętnie wyznacza się tu, szastając na prawo i lewo białą farbą na zebrę. Z reguły szczytem starań tamtejszych drogowców jest zatopienie w asfalcie małych metalowych kwadratowych płytek podobnych do tych, którymi na warszawskich bulwarach wyznaczono część ścieżek rowerowych i dzięki zastosowaniu tej metody jeszcze chyba żaden pieszy nie zauważył, że wchodzi na ścieżkę. Czasem dochodzi do tego pomalowanie obszaru dla pieszych na czerwono, jednak często jedynym wyznacznikiem przejścia w Anglii był po prostu obniżony krawężnik po obu stronach jezdni.
Także i w tym przypadku, starania drogowców byłyby raczej zbędne, skoro piesi i tak korzystają z uniwersalnych przejść pojawiających się w dowolnym miejscu (co prawda tylko w wyobraźni) z chwilą zapragnięcia przejścia na drugą stronę ulicy. To magiczne rozwiązanie, godne proszku Fiuu z Harry’ego Pottera nasuwać może kilka pytań o swoje nadprzyrodzone właściwości. Czy takie przejścia mogą powstawać przez skrzyżowanie na ukos? Jak najbardziej. Czy korzystanie z nich odbywa się w akompaniamencie symfonii klaksonowej wściekłych kierowców? Nie słyszałem tutaj nawet jej prawykonania.
Nawet karetki jadące jako pojazdy uprzywilejowane, włączają sygnał dźwiękowy, jeśli w ogóle, to tylko dojeżdżając do skrzyżowania. W większości pozostałych przypadków sam sygnał świetlny wystarczy. Podróżowanie przydrożnymi chodnikami odbywa się tu zatem, skoro już o utworach muzycznych mowa, w dźwiękach melodii autorstwa wybitnego wirtuoza pięciolinii – Johna Cage’a noszącej tajemniczy tytuł: 4’43” (określanego także jako „4 minuty i 43 sekundy ciszy”).
Niektóre z drogowych zasad przetrwania zdają się tyczyć tylko wybranych grup społecznych. Wydawać by się mogło, że Żydzi wyjęci są spod jakiegokolwiek prawa drogowego, za to przysługują im same przywileje. Szczególnie chodzi tu o pieszych właścicieli pejsów, którzy w swojej enklawie w Manchesterze czują się jak u siebie w domu albo nawet i lepiej, mając na uwadze sytuację w Izraelu. Wybór między ulicą a chodnikiem, większość z nich rozstrzyga na korzyść ulicy. No bo przecież bardziej ortodoksyjni wyznawcy judaizmu (a szczerze mówiąc wszyscy wyglądają tam na ortodoksyjnych) stosujący się do limitu na szabatowe kroki, nie będą ich marnować na chodzenie po byle chodniku. Wszak przestrzegają w skrajnym wypadku 613 religijnych praw, więc ten czy inny przepis państwowy może najzwyczajniej wylecieć z głowy. Wieczorem zaś, w ciemnej, pełnej drzew i zdecydowanie niepełnej latarni żydowskiej dzielnicy, naprawdę ciężko zauważyć te ubrane na czarno bojkotujące chodniki postaci, pomykające po ulicy.
Żydzi także za kierownicą nie dają się nie zauważyć, przede wszystkim za sprawą bardzo nerwowego stylu jazdy, non stop sprawdzającego stan techniczny hamulców w ich mydelniczkowatych minivanach, które są kolejnym znakiem rozpoznawczym.
Być może ten kompletny brak zainteresowania innymi użytkownikami drogi wynika z faktu, że w żydowskiej dzielnicy komunikacyjnie ogarnięci innowiercy pojawiają się zapewne równie rzadko, jak Eskimosi.
Nie chciałbym jednak zabrzmieć tutaj jak antysemita. Przedstawione opinie na temat drogowych zachowań starozakonnych to nie tylko moje zdanie wypracowane na podstawie półtoratygodniowego pobytu, lecz także Eskimosów – angielskich gojów mieszkających na obrzeżach dzielnicy żydowskiej, za sprawą których także i ja, na jakiś czas stałem się Eskimosem.