Nie tylko wczorajsza kolacja, na którą zdążyliśmy tuż przed zamknięciem restauracji, lecz także śniadanie w Berghotel Malta stanowiło dla nas nieprzeciętne przeżycie estetyczno-smakowe. Podczas, gdy za oknem budził się do życia alpejski krajobraz, nasze zaspane kubki smakowe stopniowo ożywiała austriacka specjalność śniadaniowa: wyśmienite croissanty z czekoladowym nadzieniem oraz obłędne jagodowe mufinki, a wszystko to przyniesione wprost do stolika przez reżim sanitarny, który – co zaskakujące – w maltańskim dystansie odcywilizacyjnym został przez właścicieli hotelu zinterpretowany dużo poważniej niż dotychczas mieliśmy okazje się o tym w Austrii przekonać. Dużym zaskoczeniem okazały się też owoce zapakowane w osobne papierowe torby czy pasty do smarowania podane w osłoniętych folią spożywczą szklanych kokilkach.
Stan błogości, w jaki wprowadził nas maltański wieczór i poranek (niebędący bynajmniej rezultatem wysokich standardów sanitarnych) zadziałał, jak naprawdę silny magnes, nie chcąc puścić nas w dalszą drogę. Aby nieco osłabić to krajobrazowo pociągające przyciąganie, przed wyjazdem z Berghotel Malta, wyposażyliśmy się w namiastkę tamtejszości – magnes na lodówkę, który choć nie potrafi przyciągać tak skutecznie, jak maltańska rzeczywistość, stanowi dziś doskonały przyciągacz wspomnień z nią związanych.
Nasz wyjazd z maltańskiej doliny obserwowały…
Lienz
Maltański spontan przypłaciliśmy zaprzedaniem przedpołudnia dwugodzinnej trasie do Lienz – stolicy Tyrolu Wschodniego. Cel przyjazdu (a w zasadzie przejazdu) był bardzo prosty – malowniczo położona na styku rzek Drawy i Isel miejscowość znajduje się tak blisko naszego następnego celu – południowego wjazdu na Großglockner Hochalpenstraße, że grzechem byłoby tu choćby nie zatankować. Mówiłem absolutnie poważnie, a droga wjazdowa do Lienz wprost obfituje w stacje benzynowe, które – gdyby nie liczne markety rozlokowane wzdłuż tego samego ulicznego pasażu handlowego – czyhałaby na kierowców dosłownie jedna za drugą.
A czy znajdzie się tu coś oprócz wzorcowego przykładu funkcjonowania gospodarki wolnorynkowej? Oczywiście, że tak! Centrum letniej i zimowej rozrywki na stokach Dolomitów Lienzkich, jedyny we Wschodnim Tyrolu ewangelicki kościół czy trzynastowieczny zamek Bruck – dawna siedziba hrabiów pełniąca obecnie funkcję muzeum miejskiego oraz galerii lokalnego ekspresjonisty, Albina Eggera-Lienza.
Heiligenblut
Nie ma się co jednak oszukiwać – znaczna część odwiedzających Lienz przybywa tu w jednym celu – podboju Parku Narodowego Wysokie Taury. Kiedy już zdołałem przekonać słownikową autokorektę, że na pewno nie chciałem w poprzednim zdaniu napisać „Wysokie Tatry”, mogę wreszcie oddać Taurom to, co tauryjskie – rekordową zarówno w kategorii austriackich, jak i alpejskich parków narodowych powierzchnię 1 856 kilometrów kwadratowych (dla porównania to blisko 60 procent obszaru, jaki zajmują łącznie wszystkie 23 polskie parki narodowe) dzielą między siebie trzy bodaj najsłynniejsze (poza Wiedniem rzecz jasna) kraje związkowe – Karyntia, Salzburg i Tyrol. Chociaż idea ochrony tych cennych terenów zrodziła się jeszcze przed pierwszą wojną światową, potrójne porozumienie prawne między regionami, które podzieliły Wysokie Taury, stało się faktem tak naprawdę dopiero w 1992 roku, kiedy ostatni z nich – Tyrol uchwalił ustawę o utworzeniu tu parku narodowego.
Nie tylko o powierzchnię czy administracyjne formalności tu jednak chodzi – pasmo górskie Wysokich Taurów będące nazewniczą inspiracją parku, zdaje się domagać wprowadzenia nowej kategorii klasyfikacyjnej obszarów cennych przyrodniczo – współczynnika trzytysięczników na sto kilometrów kwadratowych. W granicach Parku Narodowego Wysokich Taurów mieści się bowiem więcej niż trzysta szczytów przekraczających tę magiczną granicę wysokościową, dzięki czemu poszczycić może się on średnio ponad szesnastoma takimi wyniesieniami przypadającymi na kwadrat o boku dziesięciu kilometrów. To wynik doprawdy imponujący, tym bardziej zważywszy na fakt, że najwyższemu polskiemu szczytowi brakuje jeszcze jakichś pięciuset metrów do zaklasyfikowania się do tak wysokich sfer (nawiasem mówiąc, także kategorie hydrologiczne domagają się własnych statystyk porównawczych, jako że znajduje się tu aż 551 górskich jezior oraz 342 lodowce o łącznej powierzchni 130 kilometrów kwadratowych).
Wysokie Taury to także raj dla tych wybitnych jednostek, które zdolne są wymienić ponadprzeciętną liczbę przedstawicieli fauny i flory. Można tu bowiem spotkać więcej niż jedną trzecią wszystkich gatunków roślin zarejestrowanych w Austrii oraz około połowy austriackich ssaków, ptaków, gadów i płazów. W naszym przypadku atlas roślin i zwierząt w skali zainteresowania znajduje się niestety gdzieś w okolicach książki telefonicznej. Na szczęście, w odpowiedzi na nasze przyrodoznawcze ignoranctwo, lokalni marketingowcy wyróżnili najbardziej typowych tubylców: kozicę, świstaka czy orła przedniego.
Kozica, a tak naprawdę koziorożec alpejski, w siedemnastowiecznej Austrii nie miał łatwego życia. W wyniku licznych polowań gatunek ten omal nie wyginął, a na tereny Wysokich Taurów powrócił dopiero w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku w wyniku starań lokalnych działaczy. Jesteśmy jednak przekonani, że dużo lepiej niż w poświęconym im „Domu kozic”, główne zainteresowane czują się po prostu na alpejskich stokach.
Urokliwie położone miasteczko kozice muszą zaś dzielić z coraz liczniejszymi turystami oraz… pielgrzymami.
A największą bodaj atrakcją Heiligenblut jest położony w obrębie miasteczka południowy wjazd na Großglockner Hochalpenstraße.
Großglockner Hochalpenstraße
„Ozdoba ze wstęg rozpostartych między zielonymi halami, kolorowymi ukwieconymi łąkami, rumowiskami skalnymi, lodem i śniegiem” – chyba nawet Mickiewicz nie zaproponowałby lepszej lirycznej wizytówki najsłynniejszej trasy widokowej na miarę austriackich Alp. Ludzkie marzenia od zawsze pociągało to, co zasługuje na oznaczenie magicznym przedrostkiem „naj”. I tu ponownie oddajmy głos nieznanemu internetowemu wieszczowi, którego luźno na ojczystą mowę przez autora przetłumaczone peany na oficjalnej witrynie atrakcji brzmią: „Szumiące wodospady, przeraźliwy gwizd świstaków i wiatr wyjący w rejonach szczytów tworzą niezapomniany wysokoalpejski krajobraz dźwiękowy. I nagle pojawia się Jego Wysokość, Großglockner, czarna góra”. To nie Czatyr-Dah ani droga nad przepaścią w Czufut-Kale, tylko mierzący 3 798 metrów n.p.m. najwyższy szczyt Austrii – bohater trasy Großglockner Hochalpenstraße i nasz cel od momentu przekręcenia pięć dni temu kluczyków w stacyjce w pewnym czerwonym samochodzie pod pewnym gierkowskim blokiem na pewnym warszawskim osiedlu.
Efekt geniuszu inżynierskiego z lat trzydziestych ubiegłego wieku liczy sobie 48 kilometrów wtulonych w górskie szczyty za pomocą 36 zakrętów (podobnie, jak w przypadku innych alpejskich tras widokowych, także i tutaj w numeracji liczą się dopiero poważne drogowe zakrzywienia). Nim jednak mieliśmy przeciąć trzytysięcznikowy labirynt po zgrabnie wkomponowanym w doliny asfalcie, zmierzając do salzburskiego końca trasy w Fusch-Ferleiten, nie mogliśmy przecież pominąć audiencji u Jego Wysokości. Pod najwyższy szczyt Austrii prowadzi bowiem niedługa, lecz jakże imponująca odnoga, dzięki której Großglockner Hochalpenstraße może nazywać się właśnie tak, bez narażenia na reklamacje turystów, którzy z chęcią zażądaliby zwrotu opłaty wjazdowej wynoszącej aż 37,50 euro od osobówki.
Współcześnie atrakcję tę odwiedza nawet dziewięćset tysięcy turystów rocznie. Był jednak w historii taki odwiedzający, który bije na głowę tysiące samochodów przekraczających drogowe szlabany i miliony euro inkasowane za skorzystanie z jednego z droższych asfaltów świata. W historii Wysokich Taurów złotymi cyframi zapisał się rok 1856, kiedy to ze wspomnianej już mieścinki o świętokrwistej nazwie na wysokościową konfrontację wybrał się cesarz Franciszek Józef słynący nie tylko z prawie siedemdziesięcioletniego utronowienia, lecz także z zamiłowania do górskich wędrówek właśnie. Karyncka wizyta okazała się tym znamienitsza, że władca zabrał ze sobą cesarzową Sisi.
Miejsce, w którym Jego Cesarska Wysokość po kilkugodzinnym marszu napotkała na swej drodze Jego Górską Wysokość, nazwane zostało na cześć władcy Kaiser-Franz-Josefs-Höhe. Tam, gdzie cesarz dotarł na własnych nogach, dziś prowadzi asfaltowa droga, a punkt, w którym najsłynniejszy z Austriaków zjednoczył się z górską potęgą, niczym „Wędrowiec nad morzem mgły”, przerodził się z biegiem lat w istne centrum turystycznej rozpusty. Restauracje, sklepy z pamiątkami, czteropiętrowa przestrzeń wystawowa, wieża widokowa czy wielopoziomowy parking (!), a wszystko to 2 369 metrów n.p.m. (bynajmniej nie jest to najwyższy punkt całej trasy). Infrastruktura towarzysząca (nawet ta czteropiętrowa) na bok! Cesarz nie przybył tu przecież po magnes na lodówkę, lecz żeby stawić czoła najwyższemu szczytowi Austrii i przekonać się, który z jegomościów będzie w tej konfrontacji spoglądał z góry.
Legenda głosi, że Großglockner kryje w swym skalnym cielsku smoliście czarny kryształ kumulujący energię panującego nad okolicą molocha. Wywołuje on u zbłąkanych wędrowców serię ambiwalentnych uczuć – budzi strach i podziw, pociągając, przeraża i jednocześnie koi. Ten emocjonalny koktajl nakryty jest łupkowym płaszczem nadającym großglocknerowemu obliczu czarną barwę. Aparycję najwyższego szczytu Austrii można mimo tego przypisać do kategorii black&white, jako że na barkach olbrzyma spoczywa nawet 180 kilometrów kwadratowych lodu lodowcowego i bynajmniej nie jest to jedyna trwale zamarznięta woda w okolicy. U stóp czarnej góry płoży się ośmiokilometrowy lodowiec Pasterze, który pomimo skurczenia się w ciągu ostatnich sześciu lat aż o dwa i pół kilometra, utrzymał tytuł najdłuższego lodowca Alp Wschodnich. Najbardziej spektakularny zasięg lodotworu odnotowano natomiast w roku 1850, a więc śmiało dołączył on jako pełnoprawny uczestnik do górsko-cesarskiego spotkania gigantów, które miało miejsce sześć lat później.
Großglockner Hochalpenstraße z punktem kulminacyjno-widokowym Kaiser-Franz-Josefs-Höhe, obok pałacu Schönbrunn i twierdzy Hohensalzburg uchodzi za jedną z trzech najważniejszych atrakcji Austrii. Skoro już dotarliśmy na najwyższy poziom naziemnego parkingu, chcielibyśmy wreszcie zobaczyć to, co ponad półtora wieku temu stało się udziałem austriackiego cesarza, a dziś doceniane jest przez kierowców, motocyklistów, rowerzystów, piechurów czy bohaterów zorganizowanych wycieczek autokarowych.
Realia atmosferyczne okazały się jednak nieubłagane. O „Wędrowcu nad morzem mgły” mogliśmy całkowicie zapomnieć. Dużo trafniejsze byłoby zdecydowanie „Para wędrowców z głowami w chmurach”. Gruba chmurowo-mglista pierzyna nakrywała nie tylko wierzchołek Großglocknera, lecz także połknęła spory fragment jęzora lodowcowego. Perspektywa walki z tym bezwzględnym cieniem mgły była więcej niż beznadziejna. Ociężałe zwały pary wodnej, raz po raz zraszające okolicę przelotnymi opadami sprawiały wrażenie, że nie wpadły tu tylko na wieczór. Stopniowo marznące krople deszczowych salw utwierdzały nas zaś w słuszności prognozy, jaką usłyszeliśmy poprzedniego dnia na Goldecku.
Skoro nie byliśmy w stanie nakarmić wzroku pocztówkową górską panoramą, przyszła pora na w tył zwrot i penetrację centrum turystycznego, które ze względu na swoją bliskość, pozostawało szczęśliwie w polu mglistego widzenia. Wtedy właśnie przypomnieliśmy sobie, że nad obiadem zastanawialiśmy się jeszcze w Lienz, ale nie zabawiliśmy tam na tyle długo, by trafić na coś więcej niż tylko przydrożnego McDonald’sa, a zagłuszana turystycznymi zastrzykami adrenaliny żołądkowa litania wyprosiła przerwę obiadową dopiero kilka godzin później. Nad potężnymi porcjami austriackich przysmaków, w których cenę ewidentnie wliczono opłatę widokową, poczęliśmy planować strategię najbliższych godzin z pomocą rozłożonych między talerzami elektronicznych map.
Austriacka kuchnia nie należy do lekkostrawnych. Może za to przydaje huraoptymizmu? W trakcie posiłku, niewiadomego pochodzenia nadzieja podpowiedziała nam, że pogodowo gorzej już przecież być nie mogło, co jest równoznaczne z tym, że mogło być już tylko… lepiej. Naturalną konsekwencją tej łatwowierności była kolejna spontaniczna decyzja noclegowa – w oczekiwaniu na poprawę pogody postanowiliśmy przenocować w jednym z okolicznych schronisk. Wieczór i noc pod samym Großglocknerem? Niczym nieuzasadniona dawka nadziei naprawdę nie musiała nas długo przekonywać. Wystarczyła jedna rozmowa telefoniczna, w czasie której skrzywdziłem niemiecką gramatykę na wszelkie możliwe sposoby i już kwadrans później w strugach deszczu, który w międzyczasie zmienił tryb z mżawki na ulewę, wstawialiśmy bagaże do przedpokoju. Nie, łazienki. A nie, jednak przedpokoju…
…a za nią wystrój i wyposażenie, które wprost błagały o estetyczne zmiłowanie i nie zmieściłby się zapewne w żadnej gwiazdkowej klasyfikacji hotelowej. W związku z tym pomarzyć mogliśmy chociażby o lodówce, co zdecydowanie nie spodobało się wiezionym jeszcze z Polski i co noc z reguły dochładzanym zapasom. Skoro jednak temperatura za oknem zaczynała oscylować wokół dodatnio-ujemnej granicy, macgayverowska podpowiedź wynalazcza zabrzmiała: „Weźmijcie oto turysty foliówkę, którą na pewno ze sobą zabraliście, włóżcie doń prowiant swój na ciepło wrażliwy i zawiążcie dokładnie, po czym otwórzcie okno (upewnijcie się przy okazji czy mgła przypadkiem nie opadła) i między skrzydłem a ościeżnicą uszy torby umieściwszy, zamknijcie szczelnie, mając na uwadze, aby przy następnych przeglądach pogodowych torbę pochwycić jeszcze przed przekręceniem klamki”.
Komu jednak w ogóle przyszłyby do głowy jakiekolwiek gwiazdkowo-luksusowe dywagacje, skoro praktycznie każdy pokój w warunkach dostatecznej przejrzystości powietrza mógł poszczycić się TAKIM widokiem. No właśnie – jakim?! Nie, nie, jeszcze chwila cierpliwości – w tamtym momencie przez okno widać było jedynie gęste mgliste kłęby, w które śmiało można by zatopić dłoń, gdyby tylko wystawić ją poza framugę. W gruncie rzeczy jednak nie warto – znowu rzęsiście padało. Kiedy więc na dworze trwał wyścig słonecznego biegu nad widnokręgiem z potencjalnym końcem opadów, postanowiliśmy nadrobić uczelniane zaległości z pomocą oficjalnej großglocknerowskiej sieci Wi-Fi. Wtedy też powstały moim w notatniku pierwsze szkice relacji z austriackiej wyprawy.
W miarę upływu czasu coraz bardziej wiadomym się niestety stawało, że zachód nastąpi tego dnia wcześniej niż ewentualne wypogodzenie. Nieuchronnie przyszła więc pora na wieczorny spacer ostatniej szansy. Najpierw jednak, opuszczając owiane chmurami i aurą bezludnej tajemniczości schronisko, zdaliśmy sobie sprawę z tego, w jak nietypowym miejscu się znaleźliśmy.
Mgliste pejzaże skutecznie zastąpiły górską panoramę i nawet obiecane w ulotkach świstaki i kozice nie rzuciły się na nas, jako na źródło potencjalnego pożywienia. Gdyby nie huk wody spływającej ze skalistych zboczy, śmiało moglibyśmy już zaczynać „dziadowe”: „ciemno wszędzie, głucho wszędzie”. Wodospady pozbawiły jednak mocy jednie fragment o ciszy, a ponieważ w międzyczasie zrobiło się już całkowicie ciemno, postanowiliśmy wrócić do pokoju, by ponownie pochylić się nad nurtującym ludzkość pytaniem, czy to łazienka jest przedpokojem, czy przedpokój łazienką.
A więc zostawiwszy buty w łazience i wykąpawszy się w przedpokoju, postanowiliśmy ostatni raz otworzyć „widokowe” okno, by usprawiedliwić cenę tegoż noclegu… To był właśnie ten moment, w którym do świadomości dotarło, co niechybnie wydarzy się w ciągu najbliższych sekund, jednak było już za późno, aby jakikolwiek bodziec nerwowy zdołał powstrzymać nadchodzące nieszczęście. Doprawdy nie wiem, jakim onomatopeicznym wyrażeniem oddać ten smutny, zmokły plask, wygenerowany przez reklamówkowy prowiant upadający na dach przyschroniskowej restauracji dwie kondygnacje niżej. Bez względu na to, czy scenę tę lepiej obrazuje „śśśplask”, czy może jednak „chlupst”, fakty były niezaprzeczalne – nasze cenne zapasy mokły samotnie kilka metrów pod naszymi wyglądającymi tęsknie przez okno głowami.
Czy to brzmi jak początek akcji nowego Jamesa Bonda albo chociaż kolejnej części Małych Agentów? Nawet jeśli nie, wczuliśmy się w nowe role niczym najlepsi aktorzy. Pierwszy etap misji nakazywał przeczesać teren poniżej naszego pokoju. Raport sytuacyjny donosił: pod nami zlokalizowane jest ogólnodostępne piętro łazienkowe przeznaczone dla tych nieszczęśników, którym przedpokoju nie zaszczycili bohaterowie castoramowego działu „łazienka”. Przestrzeń bezpośrednio pod naszym pokojem stanowiła zaś pomieszczenie gospodarcze, do którego nie trzeba było nawet zamykać drzwi, aby powstrzymać zapędy wścibskich turystów – całą dostępną powierzchnię poziomą zajmowały bowiem rupiecie mniej lub bardziej związane ze świadczeniem usług noclegowych. Składziku tego strzegli zaś oni:
Kiedy nasze oczy natrafiły na to pełne dezaprobaty manekinowe spojrzenie, paraliżujące dreszcze wstydostrachu nie zostały ani trochę umniejszone przez syntetyczność postaci, które nakryły nas na nocnym myszkowaniu. To wystarczyło, aby spłoszyć niedoszłych Małych Agentów, którzy wrócili speszeni do swojej kryjówki w celu obmyślenia planu awaryjnego. Gdzieś pomiędzy łazienką a przedpokojem zrodziła się wtedy ta karkołomna macgayverowska odpowiedź na wcześniejszą macgayverowską okienną porażkę. Z pomocą rajstop, odzieży termicznej dolnej oraz wieszaka, który szczęśliwe znajdował się na wyposażeniu naszej tajnej bazy, skonstruowaliśmy innowacyjną wędkę zaprojektowaną specjalnie do poławiania jedzeniowych zawiniątek spoczywających na papowatym dnie mglisto-deszczowego zaokiennego oceanu.
To niewiarygodne, ale nie minęło pięć minut obijania elewacji schroniska targanym podmuchami wiatru wieszakiem, aż rajstopowa wędka złapała swą zdobycz. Ramienny kołowrotek zadziałał natychmiastowo acz bardzo delikatnie, aby nie rozerwać pakunku. Wszystko obliczone było co do sekundy i milimetra, bowiem okazało się, że wieszakowy haczyk wcale nie złapał ucha torby, lecz ją rozpruł. Każde następne pociągnięcie mogłoby się więc wiązać z czymś w rodzaju kiełbasiano-serowej manny z nadalpejskiego nieba…
Po tej niewiarygodnie absurdalnej akcji poczuliśmy się jak bajkowi superbohaterowie. Skoro potrafimy w kilka minut z pomocą podręcznej odzieży oraz wieszaka uratować lodówkowe zawiniątko, czymże jest dla nas przegonienie zalegających nad Alpami deszczowo-śniegowych chmur? Z tą właśnie optymistyczną wizją pożegnaliśmy szósty dzień austriackich wędrówek, który – zważywszy na ilość dotychczasowych atrakcji – śmiało mógłby być co najmniej piętnastym.
Źródła:
- http://austria.info/pl/aktywnie/przyroda-i-jeziora/gleboki-oddech-w-bajkowej-scenerii-wysokich-taurow
- http://austria.pl/dolomity-lienzkie.xml
- http://eurogory.com/wysokie_taury.php
- http://grossglockner.at/gg/en/grossglockner/kaiserfranzjosefshoehe
- http://grossglockner.at/gg/en/grossglockner/thegrossglockner
- http://grossglockner.at/gg/en/pricesandopeninghours
- http://grossglockner.at/gg/en/thehighalpineroad/history
- http://grossglockner.at/gg/en/thehighalpineroad/thehighalpineroad
- http://grossglockner.co.at/en/kaiser-franz-josef-haus-at-the-grossglockner/
- http://hausdersteinboecke.at/en/the-ibex-house#idee-umsetzung
- http://heiligenblut.at/en/heiligenblut/history-culture.html
- http://hohetauern.at/en/nature/national-park.html
- http://museum-schlossbruck.at/ueber-schloss-bruck/schlossgeschichte.html
- http://polskieradio.pl/9/29/Artykul/1693586,Czym-zaslynal-Franciszek-Jozef-I
- http://tyrol.pl/miejscowosci/a-lienz
- http://tyrol.tl/en/highlights/tradition-and-culture/albin-eggerlienz/
- http://tyrol.tl/en/tyrol/lienz-dolomites-east-tyrol/lienz/
- http://villa-grossglockner-heiligenblut.at/summer/portfolio-view/visitor-center/