Była czwarta rano. Idealna pora by właśnie przewracać się na drugi bok, mając przed sobą co najmniej dwie, jak nie osiem godzin snu. O tej porze, o której słońce nawet nie próbuje muskać ziemi ojczystej, można mieć też przed sobą godzinę lotu do kraju, którego liczba mieszkańców nie różni się w widoczny sposób od liczby użytkowników warszawskich ulic w drodze na lotnisko o tej nieludzkiej porze.
Przez ostatni rok wiele się zmieniło i od tego wyjazdu przyszło mi zostawić kolegów, rodziców i babcię w kraju nad Wisłą, a w tak żarliwie pożądanych przez booking.com opiniach po wyjazdach, los pozwolił mi zaznaczać opcję „podróżuję z partnerem/partnerką”. Gabi jest najcudowniejsza na świecie i niejedną refleksję, skojarzenie czy przemyślenia tu zawarte zawdzięczam właśnie jej. Dziękuję Kochanie!
Odległość między siedzeniami w tym różowo-fioletowym pekaesie ze skrzydłami była jak zwykle na tyle niewielka, by nie pozwolić na wzbogacenie przerwanego snu choćby o jedną niewinną godzinkę. Oprócz sięgających po horyzont (wyobraźni) metrów kwadratowych na ułożenie nóg zapewniających uniknięcie trwałego pokurczu i kalectwa istniał jeszcze jeden nieśmiały powód, który nie pozwalał mi rozłożyć się kompletnie bezmyślnie w tym komfortowym fotelu z regulowanym oparciem, dodatkowym podnóżkiem i wbudowanym systemem masującym.
Przez cały czas kołatało się bowiem w mojej głowie niezaspokojone pytanie – cóż takiego można zobaczyć w kraju, o którym wiadomo w zasadzie tyle, że sąsiaduje z Polską i „ukradł” nam połowę Tatr? Wszak sławni Słowacy pozostają wciąż nieznani dla świata, mimo tego, jak zgrabnie brzmi sam termin „sławni Słowacy”. Śmiem też przypuszczać, że znakomita większość światowej populacji nie byłaby w stanie wymienić nazwy jakiegoś słowackiego miasta poza Bratysławą. Słowacja jest na tyle niepopularna, że jak pisałem znajdujące się w poprzednim zdaniu „słowackiego”, to autokorekta życzliwie zaproponowała mi pisownię od wielkiej litery, myśląc, że chodzi mi o pewnego słynnego Juliusza. Co więc może spotkać kogoś kto świadomie (lub nie) zabłąkał się w kraju, o którym na stronie Empiku można było znaleźć dosłownie jeden przewodnik?
Stosunkowo niewielu próbuje odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ Bratysława ma niestety ten geograficzny problem, że znajduje się między Pragą, Wiedniem a Budapesztem i w tym środkowoeuropejskim trójkącie bermudzkim po prostu ginie. Często turyści zwiedzają te słynne stolice w czasie jednej wycieczki i Bratysławę zaszczycają jedynie przejazdem. W akcie szaleństwa decydują się na Słowacji przenocować, co zdecydowanie opłaca się finansowo, gdyż noclegi są tu dużo tańsze (7 nocy w fantastycznym wynajętym mieszkaniu wraz z przelotem w obie strony z wyborem miejsc kosztowało nas 1444,54 zł, czyli taniej niż niejeden porównywalny pod względem standardu wyjazd po Polsce). Bratysława może okazać się także niezłym punktem transferowym, do którego natchnął mnie chętnie podróżujący sąsiad podczas wspólnej jazdy windą. Wybierając się do Wiednia, kupił lot do Bratysławy i przejazd autobusem do stolicy Austrii, co było dużo tańsze niż lot bezpośredni.
Mimo pory (przełom sierpnia i września), nawet na Starym Mieście nie trzeba było się nadto przepychać między turystami ani czekać w kolejce do stolika w co lepszych restauracjach. Oprócz uroczej pary emerytów z Australii, byliśmy jedynymi uczestnikami darmowej w ramach Bratislava Card anglojęzycznej wycieczki z przewodnikiem. Obkupieni byli już w węgierskie pamiątki i gadżety, ponieważ Budapeszt był poprzednim punktem na ich trasie. I choć byli to naprawdę niesamowici ludzie, którym zazdrościć można było uśmiechu, energii i znakomitej formy, z pewnością nie wywindują ani Bratysławy, ani Słowacji do najczęściej odwiedzanych miejsc w Europie.
Kolejnego „przyjezdnego” spotkaliśmy podczas Dni majstrov ÚĽUV. Zagubiony pośród Słowian Irakijczyk próbował dowiedzieć się czegoś o sprzedawanych tam haruľi i langošu. Z racji, że byliśmy w stanie dogadać się językiem polsko-słowackim z wybitnie nieanglojęzycznym Słowaczkami, staliśmy się na chwilę tłumaczami, którzy uratowali sumienie przybysza z Bliskiego Wschodu. Owe przysmaki daleko odbiegały bowiem od dietetycznych przyzwyczajeń Irakijczyka, który zaraz po wizycie w Bratysławie, ruszał w dalszą drogę do Krakowa i Warszawy.
Stolicy Słowacji zdecydowanie daleko do pierwszych stron katalogów biur podróży. Wizja Bratysławy zarysowuje się dość mętnie w świadomości turystów docierających jedynie na Stare Miasto, które da się zejść wzdłuż i wszerz w ciągu jednego dnia. Zdecydowanie nieliczni obierają za cel choćby landmarki (naprawdę nie znam zgrabnego polskiego odpowiednika tego słowa) zdobiące front Bratislava Card. Ci, którzy decydują się na dłuższy pobyt, zabierają z powrotem unikatowe i pełniejsze obrazy kolorytu tego miasta, które choć nie jest ani centrum nowoczesności, ani kultury i sztuki, ani też historycznie nie ma wiele do zaoferowania, warte jest uwagi tych, którzy chcieliby zboczyć z utartych szlaków turystycznych.
Kiedy sami byliśmy na etapie ważenia za i przeciw wyjazdu do Bratysławy, internet podsunął nam obrazki koszulki z napisem „Where the fuck is Bratislava?”. I choć na miejscu jej nie znaleźliśmy (a z pewnością przywieźlibyśmy nie jedną), wiemy już przynajmniej, gdzie jest Bratysława. Wiemy też, że jeden dzień to zdecydowanie za mało, by móc wyrobić sobie o niej zdanie.