Położona na południe od Alicante miejscowość Santa Pola nie jest raczej magnesem na zagranicznych turystów, a szczególnie blado wypadać może w porównaniu z takimi wycieczkowymi obiektami wakacyjnego pożądania, jak chociażby Benidorm czy samo Alicante. Błyskawicznie przestudiowany na pokładzie samolotu przewodnik niekoniecznie piał z zachwytu nad niezliczonymi atrakcjami turystycznymi Santa Poli. Pomijam już fakt, że zasadniczo w każdej tutejszej miejscowości można liczyć na szeroką plażę i nadmorski „deptak”, o ile tylko mieścinka ta ma dostęp do morza. Santa Pola takowy posiada, a oprócz tego zaoferować może między innymi wizytę w oderwanym od rzeczywistości (jak się później okaże) Muzeum Soli, a także stać się bazą wypadową na niewielką wysepkę Tabarcę, na którą rejsy stąd są około trzy razy krótsze (20 minut w porównaniu z godziną) i dwa razy tańsze (cóż za znajoma tendencja) niż z Alicante.
Pomimo tego, że przed chwilą deklarowałem santapolańską turystyczną posuchę, okazało się właśnie, że woreczek z napisem „atrakcje turystyczne Santa Poli” nie byłby wcale taki pusty, jak się na początku mogło wydawać. Jednak to wcale nie plaża ani nawet poetycko wręcz brzmiące Muzeum Soli w Santa Poli zadecydowało o tym, że nasza wizyta tam trwała aż do ostatniego autobusu powrotnego do Alicante.
Santapolańską kartą przetargową okazały się obchody egzotycznego z punktu widzenia polskiej religijności (i kultury w ogóle) święta Maurowie i chrześcijanie (Moros y cristianos). Obchodzone w innym czasie w różnych zakątkach prowincji Alicante święto nawiązuje do burzliwej historii Półwyspu Iberyjskiego, którego średniowieczne losy zmącone zostały przez arabskie najazdy. W porównaniu z polskimi obchodami świąt państwowych czy też kościelnych, trwająca dobre kilka dni hiszpańska fiesta wyznacza zupełnie nowe standardy tego typu uroczystości. Do bardziej egzotycznych obrazków z obchodów święta Maurowie i chrześcijanie z pewnością należy spotykana w miastach położonych na wybrzeżu inscenizacja przybicia statków Maurów do brzegu, w czasie której pomiędzy łodziami po kostki lub po szyję brodzą w wodzie także „cywile”. Ogólnie rzecz biorąc, atmosfera hucznych obchodów, pełnych ulicznych procesji z udziałem poprzebieranych w najrozmaitsze stroje uczestników, nie wydaje mi się być domeną rodzimego świętowania.
Turystyczny los uśmiechnął się do nas jednym kącikiem ust, bowiem zarezerwowany ponad pół roku wcześniej w absolutnej nieświadomości istnienia takowych obchodów wyjazd nałożył się akurat na końcówkę przeszło tygodniowych uroczystości odbywających się właśnie w Santa Poli położonej w bliskim sąsiedztwie naszej bazy noclegowej.
Podobnie jak w przypadku wycieczki do Svätého Jura, także i podczas planowania wypadu do Santa Poli, przyszło nam podjąć próbę nawiązania współpracy z google’owym tłumaczem. Mimo że hiszpańsko-polska wersja słownika nie posiada tak obszernego wsparcia informatycznego, jak chociażby tłumaczenia z angielskiego, google’owe próby dały nam do zrozumienia, że w Santa Poli, także ostatniego dnia obchodów, będzie się działo. Dowiedziawszy się, że sobotnie uroczystości uświetni „wielki finał bomba”, nie mogliśmy przepuścić tej niepowtarzalnej okazji do przeszpiegowania mniej turystycznego oblicza Hiszpanii.
Na autobus wyszliśmy najwcześniej jak to tylko możliwe, oczywiście uwzględniwszy hiszpańską tendencję do raczej późniejszego niż wcześniejszego wstawania z łóżka. Proces ten odbywający się w nadzwyczaj błogich alicanckich okolicznościach nie był bowiem w stanie zamknąć się przed dziesiątą. Jako się rzekło, na dworzec autobusowy dotarliśmy więc w porze zaawansowanie przedpołudniowej, a los naszą turystyczną niesubordynację nagrodził oczekiwaniem na autobus, które już zgodnie z rozkładem powinno trwać dobre kilkadziesiąt minut, a do tego przypieczętowane zostało uznaniem przez kierowcę godzin odjazdów jedynie za nieśmiałą sugestię.
Mijające minuty spędzone na przystanku sprzyjały obserwacjom zastanej rzeczywistości wzbogacanej co jakiś czas przez przybywających pasażerów. Spomiędzy „nudnych” hiszpańskich podróżnych zdecydowanie wybijał się ubrany w kraciastą czerwono-czarną koszulo-pelerynę Murzyn, którego głowę zdobiła spiczasta słomiana czapka. Jak się później okaże nie była to postać obojętna dla naszej relacji.
W przedłużającym się czasie oczekiwania nasze turystyczne podniebienia chciała uraczyć choćby wycieczka autobusowa do Paryża, jednak w końcu czerwono-niebieski pojazd firmy Baile rozmył nasze plany odnośnie europejskich podbojów autokarowych i w strugach deszczu (był to „nasz” pierwszy hiszpański deszcz) ruszyliśmy do celu.
Spływające po szybach autokaru krople całkiem skutecznie uniemożliwiały nam obserwowanie hiszpańskich krajobrazów. Na tyle, na ile pozwoliła nam więc na to średnio zaawansowana choroba lokomocyjna, przewertowaliśmy raz jeszcze santapolański fragment przewodnika i zdecydowaliśmy jednogłośnie, że czynne tylko do godziny 14:00 i ponadto zbawiennie zadaszone Muzeum Soli będzie naszym pierwszym strzałem po dotarciu na miejsce.
Prowadząca szerokimi, pustymi i wybitne „kałużnymi” ulicami trasa do muzeum dłużyła się niemiłosiernie, kreując w naszych głowach coraz to większe oczekiwania odnośnie prezentowanych wystaw. Zastana na miejscu rzeczywistość wzbudzała jednak mieszane odczucia, zdecydowanie odmienne od nagromadzonych w międzyczasie w naszych głowach wyobrażeń. Z drugiej zaś strony, czego mieliśmy się spodziewać po niewielkim muzeum soli zlokalizowanym w dawnym młynie solnym?
Bonusem muzealnych odwiedzin było oryginalne przyrodniczo otoczenie, bowiem znaleźliśmy się w obszarze obfitującym w słone jeziora. W sprzyjających okolicznościach atmosferycznych mielibyśmy więc szansę na obserwację bogatej oferty ptactwa wodno-błotnego. Na tamtą jednak chwilę dwa majaczące w oddali egzemplarze flaminga testowały nasze wady wzroku.
Zanim do reszty zamieniliśmy się w ornitologów, ruszyliśmy z solnego eldorado na spacer w kierunku plaży, do czego zachęciła nas niewątpliwie nagła deszczowa amnestia. Ulice Santa Poli w porze sjesty były absolutnie puste (zapewne na pustki w przestrzeni publicznej miały też wpływ niedawne opady deszczu). Ciszę przerywały jedynie przejeżdżające raz na jakiś czas samochody oraz… wystrzały armatnie. Z dużą dozą prawdopodobieństwa zakładamy, że był to element zapowiadanych na ów dzień uroczystości, jednak nie dane nam było ujrzeć źródła dźwięku. Dotarliśmy wprawdzie na nabrzeże, na którym upewniliśmy się, że nie jesteśmy jedynymi ludźmi na Ziemi, jednak kilka drepczących od jednego zamkniętego baru do drugiego zamkniętego baru przechodniów nie zwiastowało, że gdzieś za winklem znajduje się centrum wydarzeń. Uroczystościowy „rozkład jazdy” także nie obwieszczał żadnych wydarzeń o tak niehumanitarnej dla Hiszpanów porze, jaką jest godzina 14:00.
Na snucie domysłów mieliśmy ponad godzinę, bowiem sjestowa przerwa dopadła także rejsy na położoną niedaleko od wybrzeża Santa Poli wyspę Tabarcę, która była następna w naszych planach. W ramach zapełnienia tej czasowej dziury postanowiliśmy zapełnić nasze żołądki w jednej z niewielu otwartych wówczas restauracji. Czas oczekiwania na zamówienie okazał się jednak na tyle niehumanitarny, że aby nie spóźnić się na pierwszy rejs po sjeście, połowę porcji musieliśmy zapakować na wynos. Na najpowszechniejsze danie w tym zakątku świata – paellę – czekaliśmy ponad 40 minut, więc zdecydowałem się poprosić o rachunek właśnie wtedy, kiedy wreszcie nam ją przyniesiono. Zdezorientowanie wybitnie nieanglojęzycznych kelnerów, myślących, że być może chcemy coś od razu domówić do posiłku, było absolutnie bezcenne. Zdając sobie jednak sprawę z tego, ile razy paragon z naszym zamówieniem zdołałby okrążyć Ziemię, zanim dotarłby w nasze ręce, wolałem w ten sposób oszczędzić nam oczekiwania.
Paellę jedliśmy więc nadzwyczaj szybko, lecz w sumie nie musieliśmy nawet żałować, że upływający czas nie pozwalał nam na przesadne delektowanie się upragnionym obiadem. Była bowiem tak niewyobrażalnie słona, że przerwanie jedzenia w połowie było wręcz wskazane w celu powstrzymania postępującego w zatrważającym tempie procesu zasalania organizmu. W czasie jedzenia zauważyliśmy, jak między stolikami przechadza się nie kelner (oni mieli raczej skłonności do nieinteresowania się otaczającym ich światem), lecz znajomy nam z autokaru Murzyn, który okazał się ulicznym sprzedawcą. Nie muszę chyba wspominać, że oferta jego przenośnego kramiku była oczywiście równie egzotyczna, jak słomiana czapeczka, która w dalszym ciągu zdobiła jego głowę. I choć nie miał więcej podobnych czapeczek na sprzedaż, to daję głowę, że za odpowiednią cenę odstąpiłby własną. Kolejnym zaś z życiowych spostrzeżeń dokonanych znad patelni z będącą roztworem właściwym soli paellą było uznanie uprzedniej wizyty w solnym muzealnym królestwie jako proroczej w kontekście naszego obiadu.
Zaopatrzeni w paellę na wynos (która starczyła nam jeszcze na dwie porządne kolacje) wybraliśmy się na nabrzeże, gdzie sezon na łowienie chętnych na pierwsze posjestowe rejsy trwał w najlepsze. Do naszej konsumenckiej niewiedzy przemówiło hasło „najszybszy rejs” i zgodnie z zaleceniami sprzedawczyni udaliśmy się na żółty pomost, przy którym do żółtej motorówki zapraszał „kapitan” ubrany w żółtą firmową koszulkę.
Nasze zwinne i zgrabne żółciutkie „Lamborghini Mareciélago” przy wyjściu z portu ustąpiło co prawda pierwszeństwa konkurencyjnemu promowi o kubaturze przysadzistego Forda Transita, jednak za moment – na długiej prostej (otwartym morzu) przekonaliśmy się, że pod maską (wodą) drzemie wyjątkowo zrywna jednostka. Wtedy też zrozumieliśmy, dlaczego z boków łódki spuszczono na specjalnym rusztowaniu plandekę chroniąca przed rozpryskami wody. Dziób pozostał jednak nieosłonięty, co przy udziale wyjątkowo wysokich fal czyniło przejażdżkę nowo otwartym wodnym rollercoasterem w parku rozrywki Energylandia w Zatorze raczej zabawą dla dzieci. Ze względu na dość oczywisty brak pasów bezpieczeństwa, wszelkie twarde elementy wokół nas nie były po naszej stronie. Minusem takiej formy podróżowania okazały się więc siniakowe tatuaże z kręgosłupa odbitego na plecach, które nie odebrały nam jednak tak modnej ostatnio dziecięcej radości.
Na twarzach tubylców dzielących z nami losy rejsu malowało się za to przemożne znudzenie podobne do tego zdobiącego oblicza pasażerów warszawskiego metra w godzinach porannego szczytu komunikacyjnego. Śmiem przypuszczać, że obserwowanie naszego zachowania było dla nich w tamtym momencie dużo ciekawszym zajęciem niż wrażenia, jakich dostarczał rejs po wzburzonym morzu.
Wyspa Tabarca położona jest w idealnej odległości od portu w Santa Poli. To bowiem wystarczająco długi dystans, aby z nawiązką zakosztować wrażeń na morskim rollercoasterze (przy odpowiednio niespokojnej aurze), ale też na tyle krótki, żeby wszelką treść żołądkową, a w szczególności niedawny obiad, utrzymać na swoim miejscu. Niemniej jednak, z dużym utęsknieniem obserwowaliśmy zbliżający się konsekwentnie stały ląd, który powitaliśmy radośnie, choć dość niestabilnie.
Kiedy nasze błędniki powoli zsiadały już z karuzeli zmulenia, konkurencyjny prom dopiero dopływał do wyspy. Co prawda, zapraszając treść żołądkową z przełyku z powrotem na swoje miejsce, nie wykorzystaliśmy przewagi czasowej w zbyt konstruktywny z turystycznego punktu widzenia sposób, jednak fakt, że w czasie rejsu poczuliśmy się jak małe dzieci, z pewnością można zaliczyć do kategorii „bezcenne”.
Jak się po chwili okazało, zmarnowanie kilku minut, które przeznaczyliśmy na stabilizację przyrządów pomiarowych w naszych mózgach, nie sprawiło, że bezpowrotnie uciekła nam część niepowtarzalnych wrażeń, jakie mogła nieść ze sobą wycieczka na Tabarcę. Kluczowym bowiem tabarcowym doznaniem okazała się w naszym odczuciu esencja hiszpańskiego zaprzeczenia pogoni za czasem zaawansowana do tego stopnia, że jeśli istniałyby tu jakiekolwiek zegary, to zapewne rozpływałyby się, niczym na obrazie Dalego. Ponadto, wyspa „rozlewa” się aż na 1,8 km wzdłuż i 450 m wszerz, co sprawia, że w zasadzie bardziej można się nachodzić, spacerując wzdłuż tężni w Ciechocinku niż penetrując każdy zakątek wyspy. Na naszą żółtą morską strzałę mogli zaś wejść prawie wszyscy mieszkańcy wyspy. Tabarcę zamieszkuje bowiem około 60 osób, zajmujących się na co dzień łowieniem ryb i ich przyrządzaniem w znacznej mierze dla odwiedzających ją turystów.
Łódka powrotna była nieco większa i – co ważniejsze – pełniejsza, dlatego też kapitan płynął jakby spokojniej, a skuteczniejsze dociążenie nie pozwalało jej zachowywać się, jak „kaczka” puszczona na wodzie. Rejs powrotny niósł więc ze sobą zdecydowanie mniej fajerwerków, za to pozostawał bardziej humanitarny dla układu pokarmowego.
Kiedy ponownie powitaliśmy stały ląd, okazało się, że wszelkie santapolańskie atrakcje cierpiały już na przypadłość zwaną ograniczonymi godzinami otwarcia lub co gorsza – tygodniową popołudniową przerwą techniczną – jak to miało miejsce w przypadku Akwarium Miejskiego (czynne było wtedy jedynie w godzinach 11:00-13:00). Czas pozostający nam do wieczornych obchodów spędziliśmy więc na plaży, a w międzyczasie zaopatrzyliśmy się w niezbędny do przetrwania w tym klimacie zapas zbawiennie chłodnej wody.
Głównym elementem ostatniego dnia obchodów miała być uroczysta procesja ku czci Matki Bożej Loretańskiej. Jakież to szczęście, że oprócz hiszpańskiego opisu wydarzenia, podano również nazwy ulic, którymi miał przebiegać pochód. Dzięki temu, jako niewtajemniczeni „Janusze turystyki”, mogliśmy zorientować się w topografii świętowania. Start i meta owego wydarzenia mieściły się na zamku, którego najbliższe otoczenie przeniosło się już na dobre w rzeczywistość świętowania.
Na zamkowym dziedzińcu ustawiono stosy „samoobsługowych” krzesełek tak, aby można było poczęstować się dogodną ich ilością i ustawić je w dogodnym miejscu umożliwiającym dogodną obserwację przebiegu wydarzeń. Trend krzesełkowy popularny był jednak tylko wśród seniorów, którzy co naturalne, z reguły przedkładają pozycję siedzącą nad stojącą. Wyglądaliśmy więc dość komicznie, siedząc wśród poważnych nestorów hiszpańskich rodów z małżonkami.
Całą ideę miejsc siedzących trafił jednak szlag, kiedy w miarę upływu czasu przy barierkach otaczających wyznaczoną niebotyczną ilością kwiatów „scenę” ustawił się na tyle pokaźny tłum, że skutecznie zasłaniał centrum wydarzeń. A warto też wspomnieć, że gęstniejąca santapolańska gawiedź „zasłaniaczy” wcale nie była jednolita.
Sporą jej część stanowili przechadzający się dumnie po dziedzińcu członkowie orkiestry, których udział w nadchodzącym wydarzeniu, jak się domyślaliśmy, będzie nie do przecenienia. Większe zaciekawienie wzbudzali jednak równie dumni, ubrani w garnitury „nosiciele białych rękawiczek”, przypominający nieco ekipę karawanową. Tragicznym elementem oczekiwania na rozpoczęcie uroczystości okazał się moment, w którym jednemu z oficjeli upadła na chodnik właśnie ta bielsza od zębów Andrzeja Piasecznego rękawiczka. Zasadniczo ten niezaprzeczalny dowód na istnienie siły grawitacji nie powinien wzbudzić niczyjego zainteresowania, jednak sposób w jaki jegomość skrępowany idealnie dopasowanym garniturem usiłował podnieść zgubę, a zarazem nie ubrudzić swej perfekcyjnej kreacji, był na tamtą chwilę najciekawszym naszym zdaniem dziedzińcowym wydarzeniem.
Przeciwwagą dla perypetii białych rękawiczek były zaś „nie-nosicielki butów” trzymające w rękach świece. Trzeba jednak przyznać, że nie wszystkie spośród pań, które przyniosły świece na procesję, zdecydowały się na bezpośredni kontakt z płytami chodnikowymi, jak również, co zauważyliśmy dopiero w czasie trwania procesji, nie było to grono całkowicie sfeminizowane. Ewidentny trzon tej grupy stanowiły jednak ubrane na czarno kobiety w średnim wieku. Wyjątkowo charakterystyczna była też grupa przypominających członkinie Mazowsza dziewczyn w ludowych strojach, przewiązanych ozdobnymi szarfami w barwach flagi Santa Poli. Wyszyto na nich herb miasta oraz panujący ówcześnie rok – 2018, co pozwoliło nam wyrobić sobie zdanie o randze święta. Pomiędzy te dość sprecyzowane grupy członków „przedstawienia”, przybywali coraz liczniej „cywile” ubrani nierzadko w odświętne garnitury czy suknie wieczorowe. Przez chwilę nie byliśmy więc pewni czy to święto religijne, czy może jednak pokaz mody. Za drugą opcją przemawiała plotkarska atmosfera sprzyjająca ożywionej wymianie poglądów, bynajmniej nie religijnych.
Kiedy atmosfera na dziedzińcu zgęstniała bardziej niż tłum przybywających uczestników (a uwzględniając ich liczbę w przeliczeniu na metr kwadratowy dziedzińca, nie było to łatwym zadaniem) powszechne napięcie przerwało donośnie bicie dzwonów. Ze względu na to, że walkę o miejsca tuż przy barierkach przesiedzieliśmy na własnoręcznie ustawionych w rogu dziedzińca krzesełkach, początkowo nie wiedzieliśmy czego dokładnie dotyczyło wielkie dziedzińcowe poruszenie, które rozlało się wzdłuż i wszerz, kiedy między jednym a drugim uderzeniem dzwonów dało się słyszeć dźwięk otwieranych drzwi. Dramaturgia owej chwili może być wdzięczna właścicielowi tudzież konserwatorowi tychże drzwi, który sądząc po przeciągłym skrzypieniu zawiasów, nie jest świadom istnienia specyfików w rodzaju WD-40.
Do bijących jak opętane dzwonów, w pewnym momencie dołączyła także orkiestra, która na przemian je zagłuszała i była przez nie zagłuszana. „Niemuzykalny” tłum zaś zaczął formować swoisty szpaler rozciągający się od kwiatowej „sceny” aż do bramy w przeciwległej ścianie zamku. Wykorzystaliśmy owe roszady, aby podejść bliżej. Oczom naszym ukazała się wtedy przedziwna ołtarzowo-platformowa konstrukcja z umieszczoną centralnie figurą Matki Boskiej. Aby uwydatnić przekaz, że jest to niewątpliwie najważniejszy widzialny element uroczystości tamtego wieczora, całą konstrukcję bogato oświetlono. Użyte żarówki, jak przypuszczam nie miały wiele wspólnego z energooszczędnością, bowiem biła od nich taka łuna, że nasz aparat nie był w stanie ogarnąć autofokusem tak jasnego obiektu, szczególnie po zmroku. Nieliczne udane nocne ujęcia pokazują, że otoczenie konstrukcji spowite tonęło w absolutnych ciemnościach, co nie było prawdą, pomimo tego, że łuna światła zdolna była nie tylko do doprowadzenia naszego aparatu do autofokusowego szału, ale z dużym prawdopodobieństwem także do oślepienia mieszkańców stacji kosmicznych.
Platforma spoczywała na barkach czternastu przypominających klubowych bramkarzy rosłych mężczyzn, którzy wzbogacili swoje zadanie o element artystyczny polegający na synchronicznym kołysaniu się na boki. Nim jednak udowodnili wszystkim zebranym, że są w stanie zmieścić się wraz z platformą w zamkowej bramie, pozostałe „stany” opuściły dziedziniec.
Znając trasę procesji, mogliśmy mniej więcej przewidzieć, gdzie w danym momencie będzie znajdować się centrum wydarzeń. Nie należąc bowiem do żadnej z uprzywilejowanych grup społecznych podążających wyznaczoną trasą w pobliżu figury, mieliśmy marne szanse na ujrzenie czegoś więcej oprócz łuny światła pozostawionej przez armię żarówek umieszczonych na platformie. Wyprzedzaliśmy więc procesję o kilka skrzyżowań, tak aby mieć szansę na zrobienie zdjęć uczestników en face lub ewentualnie z profilu. Nie byliśmy oczywiście jedynymi, którzy wpadli na ten pomysł, jednak większość podążała w głównym nurcie, przystając raz na jakiś czas, aby odśpiewać parę religijnych „kawałków”, pod względem wykonania śmiało mogących konkurować ze stadionowymi przyśpiewkami.
Podczas kolejnej z prób wyprzedzenia pochodu, ustawiliśmy się na Plaça Maestro Quislant z widokiem wprost na Carrer Colón, skąd nadejść miała procesja. W oczekiwaniu na choćby promyczek świateł towarzyszących figurze, spędziliśmy tu przestępując z nogi na nogę dobre kilka minut. W międzyczasie widok przysłaniali nam coraz bardziej kolejni łowcy procesji. Na horyzoncie wciąż jednak nie dało się dostrzec barwnego korowodu świętujących, co najprawdopodobniej oznaczało, że poprzedni muzyczny przystanek okazał się nad wyraz owocny.
Spięcia powstające między nowo przybyłymi gapiami, a porządnymi obserwatorami pilnującymi od dawna najlepszych miejsc nieco schłodziły nieśmiało spadające z nieba krople deszczu. Nagle jedni i drudzy zdali sobie sprawę z tego, że dalsze losy procesji stanęły pod deszczowym znakiem zapytania.
W ten powszechny niepokój wkroczyły wreszcie, oczywiście żarliwie dyskutując, osoby ze świecami. Idąc po obu stronach ulicy tworzyły swoisty szpaler dla nadchodzącego ołtarza z orkiestrą. Ta bardzo aktywnie plotkująca grupa, okazała się być dużo liczniejsza niż można się tego było spodziewać po liczbie skomasowanych na dziedzińcu zamkowym „świeczników”. Udział w formacji był więc stosunkowo niewdzięczną funkcją, jako że wymagała ona znacznego wyprzedzenia ołtarza w celu uformowania przejścia odpowiednio wcześniej.
Rząd świec zdawał się nie mieć końca, a czołowi członkowie szpaleru znikali już w oddali, podążając trasą procesji, mimo że ołtarz wciąż nie znalazł się ani w naszym, ani w ich polu widzenia. W międzyczasie kropienie przybierało na sile, dając wszystkim do zrozumienia, że wpadło na uroczystości na dłużej. W ruch poszły parasole, a jedna z pań była w sposób szczególny przygotowana na ewentualne załamanie pogody. W jednej ręce, podobnie jak inne przedstawicielki tej procesjowej grupy społecznej, niosła świecę, a w drugiej wytworną kopertówkę, w sam raz na religijną rewię mody. Żeby jednak ten zapewne drogi element kreacji nie uległ uszkodzeniu w wyniku opadów deszczu, niesiony był przez właścicielkę w przezroczystej torebce foliowej.
W wyniku nieuniknionych opadów deszczu procesyjne centrum dowodzenia najwidoczniej musiało nadać komunikat oznajmiający nagłą zmianę trasy procesji, bowiem trzon korowodu wraz z maryjną figurą zamiast dotrzeć wprost pod obiektyw naszego aparatu, skręcił w boczną uliczkę, znikając nam z oczu.
Okazało się to szczególnie zgubne dla szpaleru, którego członkowie, wyznaczając de facto trasę procesji, stali się najprawdopodobniej ostatnimi poinformowanymi o zmianie jej przebiegu. Organizacyjne zagubienie stało się także naszym udziałem, ale co pocieszające, spory tłum oczekujący z nami na przybycie figury, także nie potrafił się odnaleźć w zaistniałej rzeczywistości.
Kiedy dobiegliśmy do uliczki, w którą skręcił pochód, okazało się, że schronienia przed deszczem udzielił mu kościół Parroquia de la Asunción de Nuestra Señora. Informacja ta falami obiegała różne kręgi świętujących, którzy zaczęli tłoczyć się w świątyni. Nie wszystkim jednak ta sztuka udawała się w tym samym czasie. Kiedy bowiem zmierzaliśmy pewnym już krokiem do kościoła, do którego przeniosło się świętowanie, na skrzyżowaniu Carrer d’Elx i Calle Iglesia omal nie wpadła na nas chorągiew maryjna (oczywiście z „nosicielem”) mknąca w zupełnie innym kierunku.
Konieczność pomieszczenia tak licznych uczestników wydarzenia w stosunkowo niewielkim kościele okazała się przyczyną powszechnego procesyjnego rozgardiaszu.
Kiedy wszyscy znaleźli się wreszcie w kościele, nadszedł na dobre czas aktualizowania statusów w mediach społecznościowych i masowego robienie selfie oznaczonych hasztagami: #procesja, #deszcz czy #Maryja. Rozwrzeszczana wręcz gawiedź raz po raz uciszana przez najstarszych mieszkańców, zażenowanych zapewne moralno#technologicznym zepsuciem społeczeństwa, na dobre zamilkła, kiedy na ambonę wszedł ksiądz. Popełnił on jednak podstawowy błąd, dając się zastąpić w prowadzeniu modlitwy przez jedną z wiernych, w efekcie czego litania do Matki Bożej w wielu przypadkach zamieniła się w litanię do smartfona.
Kiedy opady nieco zelżały, procesja mogła być kontynuowana, a co za tym idzie św. Selfie i bł. Instagram musiały na nowo ustąpić miejsca Matce Bożej. Newralgicznym punktem tego zwrotu akcji okazały się drzwi wejściowe. O ile bowiem, ze względu na dezorientację wynikającą ze zmiany trasy, poszczególne procesyjne stany wparowały do kościoła, kierując się zasadą: kto pierwszy ten lepszy, o tyle przy wychodzeniu wypadałoby zachować pierwotny porządek. Ponieważ do kościoła weszliśmy jako jedni z ostatnich, udało nam się prześlizgnąć na zewnątrz jeszcze przed ponownym uformowaniem korowodu, co dało nam okazję do ponownego zmierzenia się z uchwyceniem na zdjęciach powolnie opuszczających kościół uczestników święta.
Uliczka przed świątynią była na tyle wąska, że platforma procesyjna wraz ze wszystkimi uczestnikami pochodu minęła nas dosłownie na centymetry. Pozwoliło nam to uchwycić niedocenioną wcześniej rolę „dzwonkowego”, który rytmicznie stukał w dzwonek zawieszony z przodu platformy. Na dzwonkowe komendy niosący figurę wykonywali synchroniczne przyruchy akrobatyczne, które ze względu na kilogramy spoczywającego na ich barkach obciążenia, ograniczały się raczej do wszelkiego rodzaju przysiadów.
Zamiast powrócić na trasę, oddział białych rękawiczek pomaszerował z powrotem na zamek, gdzie co prawda faktycznie znajdowała się „meta” pochodu, ale procesjowa pętla uległa w ten sposób znacznemu skróceniu. Po tym, jak w ślad za figurą cała reszta uczestników, oczywiście nie bez przeszkód, wygramoliła się z kościoła, wszyscy zgodnie ruszyli w kierunku zamku.
Kiedy procesyjny korowód dostojnie i w towarzystwie migawki naszego aparatu wmaszerował z powrotem na dziedziniec, rozpoczął się zapowiadany przez google’owego tłumacza „wielki finał bomba”, który okazał się średnio zaawansowanym pokazem fajerwerków. Zgodnie z planem miał on jednak mieć miejsce ponad trzy godziny później na pobliskiej plaży. Przypuszczamy więc, że opady deszczu nie tylko wyreżyserowały kulminacyjny punkt schronienia się w kościele, ale także zakończenie procesjowej kroniki na rok 2018, która mimo wszystko okazała się szczęśliwym rozdziałem w historii Santa Poli. W całym zaś święcie, ze względu na ogromną liczebność uczestników i zarazem stosunkowo niewielkie rozmiary miasta, zdawała się uczestniczyć pokaźna część jego mieszkańców. Wśród nich brakowało tylko znajomego Murzyna z autobusu.
Ostatni autobus powrotny z Santa Poli do Alicante wyruszał, według rozkładu dostępnego na stronie internetowej przewoźnika, o 22:10. Uroczystości skończyły się niecałe pół godziny przed odjazdem, dzięki czemu mogliśmy doczekać do finału „wielkiego finału bomby” bez obaw o nocleg na santapolańskim dworcu autobusowym.
Po zakończeniu obchodów, zmierzając spacerowym krokiem w kierunku przystanku, zachęceni kilkuminutowym zapasem zahaczyliśmy o położone w parku miejskim Parque El Palmeral ruiny dawnego rzymskiego miasta. Pozostało jednak z niego tak niewiele, że ciężko było spożytkować cały pozostający nam do odjazdu autobusu czas na fotografowanie tych kilku kamieni. Udaliśmy się więc z powrotem w kierunku dworca, z zamiarem dokupienia wody, której zapasy całkowicie wyczerpały ostatnie wydarzenia.
Kiedy zawitaliśmy na dworzec 10 minut przed godziną odjazdu, na przystanku stał już autobus naszego przewoźnika. Pamiętając potężne spóźnienie autobusu na stację w Alicante, przyjazd przed czasem uznaliśmy za groźną anomalię. Nim zawitaliśmy więc do carrefourowskiego wodopoju, postanowiliśmy zapytać kierowcy, o której godzinie odjeżdża. Zdębieliśmy, kiedy usłyszeliśmy „now” i dźwięk zamykających się (na szczęście za nami) drzwi. Do dziś nie wiemy, czy ostatni deklarowany w Internecie kurs tamtego pamiętnego dnia z bliżej nam nieznanych, ale z pewnością istotnych przyczyn się nie odbył, czy może jednak nie umiemy czytać hiszpańskich rozkładów jazdy i przejazd o 22:10 najzwyczajniej w świecie sobie uroiliśmy. Z powodu wcześniejszego wyjazdu z Santa Poli, nie zdążyliśmy więc kupić wody, której przez całą drogę powrotną brakowało nam tym bardziej, że na samą myśl o ułamkach sekund, jakie dzieliły nas od pełnej wrażeń nocy spędzonej na dworcu autobusowym, jeszcze bardziej zaschło nam w ustach.