English breakfast to jedno z najczęstszych skojarzeń z Anglią, kreowane już w podstawówce za sprawą krajoznawczych tematów na lekcjach języka angielskiego. Początki tej przekazywanej z pokolenia na pokolenie tradycji kulinarnej (oczywiście z biegiem lat zmieniającej swą formę) sięgają już XIII wieku, a oficjalne spisanie składników wchodzących w skład English breakfast zawdzięczamy epoce edwardiańskiej. Pierwotnie był to posiłek elit społecznych, jednak z czasem także klasy średnie podłapały zyskującą na popularności modę, w efekcie czego, na początku lat 50. XX wieku połowa tamtejszej populacji zaczynała dzień właśnie od tradycyjnego śniadania.
O popularności angielskiego śniadania świadczy choćby strona internetowa englishbreakfastsociety.com czy wydanie „The English Breakfast Handbook”, określanej jako Biblia miłośników English breakfast. Na fali narastającej legendy tradycyjne angielskie śniadanie można już pewnie śmiało uznać za drugą, po Elżbiecie II, najważniejszą instytucję w Anglii. Prawdopodobnie też w kolejce do brytyjskiego tronu, zajmuje ono pierwsze miejsce nawet przed księciem Karolem.
Tradycyjne angielskie śniadanie dla prawdziwych Anglików z krwi, kości i puddingu, jest tak wielkie, że jedliśmy je na obiad i w sumie nie było to obrazą majestatu ani żadnym szczególnym odszczepieństwem, jako że posiłek ten jada się tu także w porze lunchu, obiadu, a nawet podczas rodzinnych uroczystości. Co więcej, podczas celebracji English breakfast, śmiało można czytać gazetę (czy bardziej współcześnie – „siedzieć w smartfonie”) i nie będzie to okazaniem braku szacunku, lecz manifestacją przywiązania do tradycji, jako że English breakfast tradycyjnie jadało się „nad gazetą”.
Jeżeli chodzi o słynną wielkość angielskiego śniadania, problemem nie są tu porcje pojedynczych składników, lecz po prostu ich niestworzona ilość w połączeniu z tym, że żaden z nich do przesadnie lekkostrawnych nie należy.
I w ten sposób na moim talerzu znalazło się jajko sadzone, kiełbasa, boczek, black pudding (tamtejszy odpowiednik naszej kaszanki, ale chyba jeszcze bardziej zniesmaczający, jeśli pozna się jego skład) czy fasolka w sosie pomidorowym, a pani Halina i tak biadoliła, że zapomniała jeszcze o pomidorach czy grzybach, oczywiście podsmażanych.
Dodatkiem do tej lawiny kulinarnej były rzecz jasna tosty, z którymi wyspiarze są w stanie zrobić więcej niż byłem sobie w stanie wyobrazić. Pomijając już żenująco proste smarowanie tosta dżemem, do co bardziej wykwintnych propozycji należy z pewnością tost pokryty grubą warstwą fasolki z sosem pomidorowym czy tost maczany w płynnym żółtku.
Legendarnym wręcz pomysłem na tosty jest Marmite. Owa brązowawa pasta drożdżowa nakazuje konsumentom kierować się zasadą: kochasz albo nienawidzisz. Nie da się być wobec niej obojętnym. Z wielką ekscytacją kupiłem więc słoiczek Marmite’u podczas robienia z Michaelem zakupów na obiad w pobliskim Lidlu. Wydawało mi się, że los się do mnie uśmiechnął i specjalnie dla mnie powołał do życia i sprzedaży malutkie słoiczki, wprost idealne, abym mógł rozeznać się w moich uczuciach w stosunku do Marmite’u.
Michael koniecznie chciał zobaczyć moją minę, kiedy w końcu go spróbuję. Dość długo trzymałem i jego, i siebie w niepewności, jednak z punktu widzenia Michaela warto było czekać. Moim wyrazem twarzy zdecydowanie się nie zawiódł… Miłość od pierwszego spróbowania zdecydowanie to nie była, a i kolejne podejścia nie wróżyły świetlanej przyszłości dla tej relacji. Dla fanów Marmite’u powstały zaś nawet chipsy o jego smaku.
Niezbędnym dla Michaela elementem śniadania (jak i wszystkich innych posiłków) była herbatą z mlekiem, którą, ze względu na kolor, śmiało pomylić można z kawą. Ze względu zaś na smak nie da się jej pomylić absolutnie z niczym.
Innym dodatkiem do English breakfast i nie tylko, tym razem niegroźnym, choć zdecydowanie niepolecanym do spożywania w ilościach, w których Michael pija swoją ulubioną „herbatę latte”, jest sos HP. Powstaje on głównie na bazie pomidorów, ale też z dodatkiem octu czy daktyli i absolutnie żadnego z tych składników nie byłem w stanie wyczuć w tym wybitnie oryginalnym i niepowtarzalnym smaku.
Owy brązowy sos (co prawda produkowany obecnie w Holandii) nosi dumną nazwę pochodzącą od Houses of Parliament. Ale dlaczego, do licha, inspiracją do nazwania butelki sosu jest budynek Parlamentu? Odpowiedź na to pytanie jest jednak niezbyt szokująca. Mało kogo porwie opowieść z początku XX wieku o twórcy owego sosu, Fredericku Gartonie, który zachwycony sukcesem swojego produktu w tamtejszej restauracji, postanowił nazwać go właśnie na cześć budynku. Może nieco pikanterii doda tej historii fakt, że jest to tylko jedna z teorii próbujących wyjaśnić tę nazwę, jednak zdecydowanie najbardziej popularna.
Kolejnym dodatkami, które zagrzały sobie całkiem poważane miejsca podczas angielskich śniadań są też buraczki z octu (o zgrozo wyspiarze potrafią jeść w ten sposób także jajka) czy wszelkiego rodzaju chutneye, w tym moje ulubione – z mango i z cebuli.
I o ile cały pakiet English breakfast włącznie z różnorakimi i niekoniecznie pasującymi do siebie dodatkami śmiało mógłbym zaimportować do Polski (jednak raczej w charakterze obiadu niż śniadania), to Marmite zostaje tam, gdzie jego miejsce.