„Z” jak Zakopane, „Z” jak zimowa stolica Polski, „Z” jak zakopianko zmiłuj się nad kierowcami i wreszcie „Z” jak Zenek Martyniuk – sylwestrowa gwiazda spod samiuśkich Tater. O „Zakopcu” krążą turystyczne legendy, a minusowe temperatury tylko rozpalają podróżnicze pragnienia mieszkańców całej Polski marzących choćby o kilku dniach spędzonych w górach. Jak to się dzieje, że synonimem górskiego wyjazdu w tak wielu przypadkach jest właśnie Zakopane?
Czy sprawił to odwrócony do góry nogami domek, wykonany z pewnością zgodnie z wytycznymi tradycyjnego zakopiańskiego stylu architektonicznego? A może jednak obiekty gromadzące nierozerwalnie związane z Tatrami gatunki zwierząt: Myszogród – kraina tysiąca myszy (i zapewne tysięcy turystów) czy największa papugarnia w województwie? Wśród popularnościowych liderów należałoby też wymienić galerię figur stalowych oraz woskowych (to dwie osobne atrakcje!) czy Muzeum Szczęścia i Iluzji (którego koncepcji nie pojmuję do tego stopnia, że ta zyskująca popularność w całej Polsce sieć stanowi dla mnie raczej muzeum iluzji szczęścia). Przeglądając podróżnicze topki, odniosłem wrażenie, że znaczną część najsławniejszych atrakcji Zakopanego można by usytuować w dowolnym miejscu w kraju, a jednak właśnie tu znalazły one swój dom, pielęgnując morsko-górski dualizm turystyczny Polski.
Od zatracenia się w zakopiańskim zagłębiu usiłowała mnie uchronić nawet kontrolka „check engine”, która zagościła na desce rozdzielczej po przekręceniu kluczyka w stacyjce właśnie w dniu wyjazdu. Niedoczekanie twoje, podstępna kontrolko! Nieposkromiona czerwona strzała nie ulękła się górskich wzniesień i zakrętów, choć nie powinienem oczywiście pochwalać nadużywania mechanicznego zaufania, szczególnie, kiedy cel podróży znajduje się jakieś czterysta kilometrów dalej i nie jest nim bynajmniej najbliższy warsztat samochodowy.
„Dobrze ześ sie Jezu pod Giewontem zrodziył…”
To incipitowy tytuł góralskiej kolędy i zarazem motto zakopiańskiego Festiwalu Kolęd, Pastorałek i Pieśni Bożonarodzeniowych, który nie przestraszył się pandemii i dwunasty już raz zagościł w lokalnych świątyniach pod postacią serii koncertów, stanowiąc jeszcze jeden powód do zimowych odwiedzin Podhala. Jakież to szczęście, że sezon kolędowy rozciągnięty został aż do początku lutego, wszak nie wszyscy Polacy zdążaliby przyjechać pod Giewont w okresie pomiędzy wigilią a świętem Trzech Króli.
W góralskiej tradycji bożonarodzeniowej na przestrzeni lat wiele się zmieniło. Podłaźniczki – dawne niewielkie choineczki – zeszły już z sosrębów, na których niegdyś zawieszano je czubkiem do dołu. Dzisiejsze drzewka nie zwisają już do góry nogami i prawdopodobnie też nie podkrada się ich, na znak szczęścia, z lasu sąsiada. W dalszym ciągu żywa jest jednak tradycja kolędowania oraz budowania bożonarodzeniowych szopek, które z powodzeniem biją na głowę niejedną makietę kolejową.
Choć wydawać by się mogło, że licencję na góralskie kolędowanie posiadają dziś wyłącznie bracia Golcowie i Staszek Karpiel-Bułecka, koncertowy repertuar okazał się wyjątkowo egzotyczny. W sanktuarium świętego Antoniego wystąpił krakowski zespół, który pod rumuńską nazwą Vechi Acum oznaczającą „staro-nowe” ukrył zamiłowanie do etnicznego brzmienia.
W uroczym kościółku świętego Jana Apostoła na Harendzie w kolędową podróż zabrała słuchaczy współzałożycielka zakopiańskiego Teatru Rozrywki RZT Szymaszkowa – Hanna Zbyryt.
Którędy na… Bangladesz?
Wydawać by się mogło, że w kontekście międzynarodowej turystyki, odwiedzających Zakopane czekać może co najwyżej wypad na Słowację. Nic bardziej mylnego – podczas pobytu w zimowej stolicy Polski można całkiem nieświadomie trafić do dalekiej Azji i to aż trzykrotnie! Co więcej, podróż tę odbywa prawdopodobnie każdy, kto choć raz trafił do – nie będzie to chyba przesadą – najpopularniejszego miasta w polskich górach.
Zdaniem sprzedawczyni z Herbaciarni w Dolinie Strążyskiej, nie ma potrzeby kupowania drogich biletów lotniczych, gdyż pod samiuśkie Tatry zawitał… Bangladesz, a to wszystko za sprawą zmasowanych zwyczajów handlowych, które autorka porównania najchętniej ukarałaby chłostą. Udajmy się więc na zakopiańską wycieczkę w poszukiwaniu azjatyckich wpływów, która – biorąc pod uwagę pochodzenie wielu ze sprzedawanych na straganach pamiątek – nie jest wcale aż tak absurdalna.
Według fachowej ekspertyzy oscypkowej magnatki, Bangladesz Pierwszy położony jest tam, gdzie w 2002 roku Orzeł z Wisły po raz pierwszy spełnił marzenia o wygranej na polskiej ziemi w ramach zawodów Pucharu Świata. Emocjonującą walkę z małyszowym nemesis Svenem Hannawaldem obejrzało spod Wielkiej Krokwi aż około stu tysięcy kibiców. Na co dzień jest tu nieco mniej ludzi, jednak nawet poza tymi wyczekiwanymi dniami, w czasie których Zakopane gości międzynarodową plejadę skoczków i kibiców, sklepikarze nie mogą narzekać na brak potencjalnych klientów. Kilkusetmetrowe rzędy straganów, tysiące chińskich ciupag z fabrycznie niesprawnymi termometrami oraz wiele innych zunifikowanych pamiątek, kilogramy grillowanych oscypków, hektolitry grzańca, a nawet mini zoo, lodowy labirynt czy wesołe miasteczko – to standardowe punkty programu pod tytułem: „Kto ma dutki, niech da dutki”.
Jakież to szczęście, że stragany i punkty usługowe nie przyjęły jak dotąd wertykalnej wizji rozwoju. Rozlewająca się wzdłuż i wszerz komercyjna machina nie przysłoniła więc przyczyny powstania całego tego handlowego zgromadzenia – Wielkiej Krokwi – największej polskiej skoczni narciarskiej spoglądającej na otoczenie ze zbocza szczytu Krokiew, któremu zawdzięcza swą nazwę.
Ukierunkowana na sport i rekreację wizja zagospodarowania przestrzennego Zakopanego została wdrożona jeszcze w międzywojniu. Obowiązek wytyczenia obszaru takowego przeznaczenia dotyczył po odzyskaniu przez Polskę niepodległości każdego uzdrowiska, a zimowa stolica polski ten dumny tytuł dzierżyła od 1886 roku. Wizytówkę zaprojektowanego przez inżyniera Karola Stryjeńskiego Parku Sportowego stanowi właśnie Wielka Krokiew, której otwarcie wspomagane siłami wojska oraz prywatnymi dotacjami miało miejsce w marcu 1925 roku. Ciężko jednak powiedzieć, aby prace budowlane zostały wówczas ukończone, bowiem po rozegraniu zawodów inauguracyjnych, miejsce skoczków z powrotem zajęli robotnicy. Pierwsza poważna przebudowa konieczna była już cztery lata później, a dzisiejszy wygląd skoczni to efekt wielu modernizacji i dostosowań do zmieniających się wymagań Międzynarodowej Federacji Narciarskiej.
Nie dość, że Wielka Krokiew udostępniona jest do zwiedzania, to jeszcze na jej szczyt można wjechać wyciągiem krzesełkowym, aby na platformie widokowej nad najazdem poczuć się jak prawdziwy skoczek narciarski! Warto jednak rozważyć też piesze wejście lub zejście, bowiem po drodze, na różnych poziomach, usytuowanych jest kilka punktów obserwacyjnych.
Odpowiedź na pytanie, czy dawny Park Sportowy to dziś bardziej Park Sportowo-Handlowy z zadatkami na Park Handlowo-Sportowy pozostawię otwartą, zapraszając tymczasem na pokład samolotu do Bangladeszu Drugiego. Drodzy Pasażerowie, lądujemy na Krupówkach.
Jak to możliwe, że wybrukowane 1100 metrów pomiędzy skrzyżowaniem ulic Nowotarskiej i Kościeliskiej na północnym-zachodzie a znamienitym drogowskazowym trio – Zamoyski, Witkiewicz, Przerwa-Tetmajer na południowym-wschodzie stanowi obiekt pożądania setek tysięcy turystów z całej Polski oraz źródło utrzymania wielu mniejszych i większych biznesów?
Historia zakopiańskiego odpowiednika sopockiego Monciaka sięga jeszcze czasów przedrozbiorowych. Impulsem do rozwoju tatrzańskich podnóży okazały się złoża żelaza w Kuźnicach i Kościeliskach. To właśnie wracający do domów kuźniccy hutnicy wydeptywali „Drogę z Kuźnic” przechrzczoną na Krupówki dopiero ponad sto lat później. W roli nazewniczego Prometeusza dzisiejszego turystycznego fenomenu wystąpiła polana państwa Krupowskich (lub w innych źródłach: Krupów) usytuowana w górnych biegu zyskujacego na popularności ciągu komunikacyjnego. Alternatywnie szlak ten nazywano także „Drogą Grzeszników”, a to wszystko za sprawą tłumnie odwiedzanego drewnianego kościółka z połowy XIX wieku usytuowanego przy ulicy Kościeliskiej. Skąd jednak przypuszczenie, że hutnicy to aż tacy grzesznicy?
Bez względu na stan sumienia pracowników kuźnickiego zakładu, ówczesna droga wśród wiejskich chałup, nawet jeśli prowadziła do kościoła, wciąż odbiegała estetycznie od dzisiejszej historycznej zabudowy Krupówek. Przełom w tym zakresie nastąpił w drugiej połowie XIX wieku, kiedy to zalążkująca w Kuźnicach zdominowana hutniczym sąsiedztwem turystyka znalazła schronienie właśnie wzdłuż Krupówek. Jak grzyby po deszczu, wyrastały pierwsze wille letniskowe, a kiedy zawitał tu Stanisław Witkiewicz, zaczęło się już na dobre, tym bardziej, że wykreowany przezeń styl zakopiański (choć sam inicjator mógł preferować również popularne określenie: witkiewiczowski) pretendował nawet do miana stylu narodowego. No właśnie – „narodowego” – to chyba w tym określeniu tkwi fenomen Zakopanego, uznawanego za symboliczną, niestłamszoną przez zaborcę ostoję polskości.
Czy dziś Witkiewicz wytrzymałby psychicznie popołudniową przechadzkę po Krupówkach? Myślę, że nie przyjąłby tak brutalnej dawki rzeczywistości bez odpowiedniego wspomagania grzańcem, a tego tutaj akurat nie brakuje, tak samo jak dziesiątek stoisk z „górskimi serkami” czy pamiątkarskim urodzajem. Ba, trafiła się nawet możliwość odpłatnego obejrzenia królików trzymanych w klatkach w niewielkim pomieszczeniu w podpiwniczeniu jednego z budynków wzdłuż deptaka.
Mniej więcej w połowie krupówkowej przeprawy, na chwilę wytchnienia w przedzieraniu się przez tłumy turystów, stragany, chodzące pluszowe misie i nieruchome dla odmiany człekokształtne pozłacane „rzeźby” zaprasza Tadeusz Kościuszko – jego ulica przecina prostopadle Krupówki i zaprowadzi chętnych na Rówień Krupową. Nazewnicza zbieżność z Krupówkami jest oczywiście nieprzypadkowa – teren dzisiejszego największego parku miejskiego w Zakopanem również należał niegdyś do rodziny Krupowskich aka Krupów. Lokalne legendy doprawdy nie są w stanie zdecydować się czy określać to miejsce – za sprawą centralnego położenia na planie miasta – Zakopiańskim Central Parkiem, czy może jednak – z uwagi na skromne raczej objawy drzewostanu – Zakopiańskimi Błoniami.
Na Krupówkach (wyłączając kościuszkowską odbitkę) spędziłem dość męczące pół godziny, by po raz kolejny przekonać się, że naprawdę nie rozumiem tego społeczno-turystycznego fenomenu. Zakorzenionego jeszcze w czasach wycieczek szkolnych sceptycyzmu nie odczarowała nawet propozycja wieczornego kuligu, podczas którego moc wrażeń zapewnić miała (tu nastąpiło porozumiewawcze spojrzenie ulicznego sprzedawcy) nielimitowana herbata z prądem.
Krupówkowy Bangladesz Drugi płynnie przechodzi w Bangladesz Trzeci – wielkie podgubałówkowe targowisko, którego asortyment doprawdy niczym nie różni się od poprzednich Bangladeszy, oferując wszelkiej maści turystyczne mydło i powidło spod znaku „od morza do Podhala”. Szczególnym miejscem w straganowym labiryncie jest dolna stacja prawdopodobnie najsłynniejszej kolejki górskiej w Polsce. Czołowy zakopiański biznes turystyczny – kolej linowo-terenowa na Gubałówkę – zaczął funkcjonować jeszcze przed II wojną światową, a dzisiejsza odsłona taborowa – chociaż już dwudziestoletnia – zawozi turystów na szczyt w ekspresowym tempie, przewyższającym nawet prędkości osiągane na zjeżdżalni grawitacyjnej stanowiącej jedną z czołowych gubałówkowych atrakcji. Wagoniki sprzed modernizacji z 2001 roku z powodzeniem służą dziś na Górze Żar w Międzybrodziu Żywieckim, z tym tylko zastrzeżeniem, że ich prędkościowe osiągi są nawet dwukrotnie niższe niż obecny gubałówkowy ekspres. Podczas szynowej wspinaczki na Gubałówkę warto więc uważnie się rozglądać, bowiem niewiele ponad trzyminutowy przejazd łatwo spędzić w ekranie telefonu.
Zamiejscowy oddział Bangladeszu Trzeciego – szczytowe centrum rozrywkowe – w okresie świąteczno-zimowym ma się chyba jeszcze lepiej niż dolne targowisko, a wszystko to za sprawą świetlnych dekoracji, których przedsmak zwiastowała instalacja zapraszająca do wagoników. Chętnych oczywiście nie brakowało.
O oscypku, który był gołką
Niechaj na wieczne potępienie skazany będzie ten, kto na jednym z bangladeskich straganów nie nakupił dla rodziny i znajomych rocznego zapasu oscypków… Czego? Wizyta w Muzeum Oscypka, niczym czerwona tabletka w Matrixie, uświadamia odwiedzającym, że mało który zakopiański turysta miał okazję spróbować kiedykolwiek tego, co na mocy prawa i tradycji winno się tytułować mianem oscypka.
Rytuał wtajemniczenia w ramach muzealnego pokazu przeprowadził baca Staszek. Około półtoragodzinne spotkanie zyskało więc autentyczny charakter za sprawą opowieści z pierwszej ręki, której właściciel – nie wiem czy z dziada pradziada, lecz na pewno z ojca dziada dzierży dumnie miano bacy. Powagi sytuacji dodawał zaś góralski ubiór, który nie dość, że zgodny z tradycją, to jeszcze powoli zyskiwał status muzealnego eksponatu. Nikt nie śmiał podważać autorytetu bacy Staszka, który na okoliczność spotkania z turystami przywdział szesnastoletnie portki i dwudziestopięcioletnią koszulę.
Legenda o oscypku – prowodyrze całego zajścia – śmiało mogłaby zaczynać się bajkowym „dawno, dawno temu” oraz również bajkowym „za górami, za lasami”. Obecności gór i lasów na Podhalu nikt podważać chyba nie śmie, a pochodzące z XV wieku pierwsze wzmianki o wytwarzaniu na tych terenach lekko słonego, wędzonego sera z powodzeniem zaliczyć można do dziejów dawnych.
Górale na przestrzeni lat wyewoluowali z zaczynu Wołochów – bałkańskich pasterzy, którzy w poszukiwaniu darmowych pastwisk zawędrowali aż w Karpaty, zaprowadzając tu swoje serowarskie zwyczaje. Dzisiejsi górale czerpią nie tylko z ich tradycji, lecz często także ze sposobu bycia naznaczonego poczuciem wolności i niezależności. Ten pewnego rodzaju romantyzm, w biznesie może okazać się jednak barierą transakcyjną i tu wprowadzić należy kolejną postać biorącą udział w pokazie – właściciela muzeum, który z powodzeniem okiełznywał bacowski temperament. Opowieści szefa w niczym nie ustępowały staszkowym historiom, stanowiąc przy tym przerywnik od konieczności jakże uważnego wsłuchiwania się w góralską gwarę.
Biorąc pod uwagę mieszankę góralskiego niepokornego ducha zestawioną z pakietem zadań i obowiązków, bacę przyrównać można do korporacyjnego menedżera-wizjonera, który zarządza swym zespołem w ramach organizacji zwanej lokalnie bacówką. Drugą najważniejszą osobą w ramach tej jednostki jest tak zwany podbaca – nie kto inny jak zastępca kierownika. Większość pracy, szczególnie tej fizycznej, nie zaś koncepcyjnej, wykonują dobrze znani z polanowego open space’u specjaliści poszczególnych stopni hierarchicznej struktury organizacyjnej: juhasi (senior specialists) oraz bojtarowie i honielnicy (junior specialists).
Tu też uwidaczniają się przywileje przysługujące wyłącznie wybranym szczeblom drabiny organizacyjnej. Odpowiednikiem ulokowanych na najwyższym piętrze korpobiurowca, najlepiej wyposażonych gabinetów kadry kierowniczej jest na bacówce noc pod dachem – tylko baca i podbaca udają się na spoczynek do bacówki, podlegli pracownicy sypiają zaś z owcami. I tym oto sposobem dochodzimy do core’u bacowskiego biznesu, jakim jest wypas owiec, branych od gazdów – właścicieli podhalańskich gospodarstw – w około pięciomiesięczny leasing trwający przez ciepłe miesiące roku.
Bacowskie zdolności zarządcze ujawnić powinny się już na etapie przekonywania gospodarzy do powierzenia im owiec oraz skłóconych często właścicieli ziemi do udostępnienia pastwisk. Wizjonerstwo przedsięwzięcia wypasowego nie polega zaś może na wymyśleniu iPhone’a, jednak paradoksalnie ze smartfonami może być związane, o czym świadczy jedna ze staszkowych opowieści. Zgodnie z prozwierzęcymi wymogami, owce powinno oznaczać się jedynie za pomocą kolczyków, aby uniknąć okaleczania uszu. Baca Staszek stanowczo podważa jednak skuteczność kolczykowania, bowiem nie raz zdarzyło się już, że owca zgubiła w czasie sezonu oba swoje znaczniki. Rozwiązaniem tego problemu, na razie niezbyt rozpowszechnionym, okazała się wykonana telefonem fotograficzna kartoteka głów owiec powierzanych na wypas.
Z gospodarowaniem na bacówce związana jest też charakterystyczna kultura organizacyjna. Rolę imprezy rozpoczynającej projekt „wypas” pełni uroczysta msza święta, w czasie której bacowie otrzymują zarzewie ognia, który ma nieprzerwanie płonąć na bacówce aż do redyku – kończącego sezon hucznego zejścia z pastwisk z dobrodziejstwem owczego inwentarza przy niezbyt pewnie pochwalnym przez kierowców wykorzystaniu dostępnej infrastruktury drogowej. O ironio, rozpalenie watry (ogniska) z wykorzystaniem pobłogosławionego w kościele drewna stanowi raczej magiczny, okraszony zaklęciami rytuał aniżeli chrześcijański obrzęd. Cóż, kult ognia jest dużo starszy od katolicyzmu, a góralom zdaje się nie przeszkadzać ten magiczno-chrześcijański mezalians. Pierwszy z członów tej mieszanki jest tu zaś bardziej zakorzeniony niż by się mogło wydawać. Skromne tylko świadectwo stanowi magiczna symbolika: parzenica na portkach czy wszechobecna na Podhalu rozeta, która zdobi przecież także świątynie. Inne, bardziej widowiskowe przejawy góralskiej magii skrywają się zaś zazwyczaj za kotarą wymijającego milczenia.
Jeśli teraz powiem, że zgodnie z unijnymi wytycznymi, które chronią nasze nabiałowe dobro narodowe od 2008 roku, prawdziwy oscypek musi być wytworzony tradycyjnymi metodami, a więc z grubsza zgodnie z powyższymi realiami bacówkowymi, sprawa nabiera powagi już na starcie. Do tego dołożyć trzeba uwarunkowania lokalizacyjne, które dopuszczają „produkcję” oscypka wyłącznie na terenie określonych gmin regionu. Dotyczy to nie tylko samego wytworzenia, lecz także pochodzenia owczego mleka, którego w oscypkowym składzie musi być co najmniej sześćdziesiąt procent (resztę dopełnić może mleko krowie, ale wyłącznie pochodzące od Polskiej Krowy Czerwonej). Koszone przez owce tatrzańskie trawy mają przecież niebagatelny wpływ na smak produktu finalnego.
Nie bez znaczenia jest też kształt oscypka. Egzamin zdadzą wyłącznie wrzecionowate sery z charakterystycznym wzorem nadanym przy pomocy drewnianej formy – oscypiorki, która – jak sama nazwa wskazuje – rozszczepia się na dwie części. Pełni też ona funkcję hipotetycznej matki nazewniczej samego oscypka – produktu wykonanego przy pomocy oscypiorki właśnie. Jak to jednak w przypadku naukowych domysłów bywa, o jednogłośności w zakresie tej teorii można tylko pomarzyć. Kontrpropozycja dopatruje się nazewniczej etymologii oscypka w szczypaniu sera na jednym z etapów jego wytwarzania. Górale pochodzeniem nazwy najsłynniejszego podhalańskiego sera nie zaprzątają sobie jednak zbytnio głów, wszak oscypki się robi, a nie rozwodzi nad ich pochodzeniem. Szczególnym przykładem tego podejścia jest baca Staszek, który uczone dywagacje nazewnicze ma ponoć w… tak tak, dokładnie tam gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę.
Do określenia autentyczności oscypka przyda się też miarka, waga i kalendarz. Pełnoprawny oscypek ma od siedemnastu do dwudziestu trzech centymetrów długości i waży od sześćdziesięciu do osiemdziesięciu dekagramów. Wytrawny baca musi więc mieć miarkę w oku i wagę w dłoni. Uwarunkowania mleczarskie determinują zaś jego wytwarzanie w okresie od maja do września, sprzedaż zaś do końca października. Zimowy turystyczny szturm na Zakopane o prawdziwych oscypkach może więc jedynie pomarzyć.
Połączenie następujących faktów: mlecznej wydajności owiec, wynoszącej od pół litra do litra mleka dziennie, oraz wymagań serotwórczych, wahających się od pięciu do siedmiu litrów mleka na kilogram sera, prowadzą do jednego wniosku – owcze mleko jest bardzo cennym surowcem. Niegdyś skutkowało to tym, że oscypkami płacono podatki, a dziś stanowią one przede wszystkim przedmiot wewnątrzgóralskiej wymiany okazjonalnej. W ten sposób rarytasy te lądują na ślubnych czy komunijnych stołach, rzadko kiedy zaś na turystycznych straganach.
Co zatem można spotkać na bangladeskich targowiskach? Przede wszystkim gołki – niestrzeżone unijnym prawem sery, które również wykonywane są w tradycyjny sposób, lecz powstają najczęściej wyłącznie z mleka krowiego. Nie ma w tym oczywiście nic złego, czego nie można już powiedzieć o tytułowaniu hasłem „oscypki” straganów, na których w najlepszym razie w gąszczu innych serów przechowywany jest na wypadek kontroli pojedynczy oscypek-weteran.
Olbrzymią popularnością cieszą się też prawne slalomy przybierające miano „łoscypków”, „serków górskich” i innych tego typu „lekko słonych” czy „mocno słonych” historii. Znakomita większość tych produktów to nic innego, jak uciśnione, pozbawione tożsamości gołki, które całe swoje serowe życie udają oscypki. Paradoksalnie więc krupówkowi spacerowicze jedzą gołki, o których istnieniu zapewne nigdy nie słyszeli, myśląc że to oscypki, których prawdopodobnie nigdy nie mieli okazji spróbować (i nie chcę się tu bynajmniej wywyższać, bowiem przed wizytą w Muzeum Oscypka również należałem do nieuświadomionej większości).
Powyższe opowieści z zaaranżowanej w centrum Zakopanego muzealnej bacówki to zaledwie kilka stron z dziejów oscypka i innych podhalańskich serów. Na ciąg dalszy tej historii serdecznie zapraszają baca Staszek oraz kierownik muzeum, a ja wtóruję ich słowom, bo naprawdę warto zafundować sobie ten szok poznawczy.
Spokój tylko na cmentarzu?
Po bangladeskim epizodzie, który z pewnych względów można by uznać za turystyczny antyporadnik, pora wreszcie na kilka wartych odwiedzenia miejsc spoza utartego szlaku. Paradoksalnie wejście do pierwszego obiektu z subiektywnego zakopiańskiego programu poleceń zlokalizowane jest zaledwie sto kilkadziesiąt metrów od jednego z krańców Krupówek. Być może o dużo niższej, niż na straganiarskim pasażu, frekwencji zadecydował już ten subtelny dystans, a może jednak przede wszystkim fakt, że mowa tu o cmentarzu. Nie jest to jednak zwykły cmentarz, lecz Stary Cmentarz na Pęksowym Brzyzku – jedna z najsłynniejszych i zarazem najbardziej urokliwych (jeśli epitet ten przystaje do zbiorowiska grobów) polskich nekropolii.
Skoro podjąłem już próbę umotywowania estetycznych walorów cmentarnych odwiedzin, pozostaje jeszcze pytanie: czy Stary Cmentarz jest rzeczywiście taki stary? Odpowiedź jest raczej twierdząca, choć bez przekonania, bowiem połowa XIX wieku nie jest w kontekście nekropolii aż tak szczególnym osiągnięciem. Co ciekawe, zgodnie z początkowymi założeniami, cmentarz stanowić miał miejsce pochówku dla „zwykłych” mieszkańców Zakopanego i okolic. Pierwszy „sławny” pogrzeb miał zaś miejsce w 1889 roku, kiedy spoczął tu Tytus Chałubiński, przyrodnik i lekarz, który umiłował Podhale, a Podhale umiłował jego, podarowując mu miano „Króla Tatr”. Wieczny odpoczynek znalazł tu też chociażby Mariusz Zaruski – człowiek orkiestra, który odegrał w życiu wiele ról, a jedna z nich nosiła tytuł „założyciel i pierwszy naczelnik Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego”. Wraz z tymi i wieloma innymi nazwiskami uzasadnienie zyskała alternatywna nazwa cmentarza, zamiast starości akcentująca właśnie znamienitość pochowanych tu osób – Cmentarz Zasłużonych na Pęksowym Brzyzku.
Przewachlowaliśmy więc pierwszoczłonową alternatywę nazewniczą, ale czyż tym większej uwagi nie domaga się ten nieszczęsny Pęksowy Brzyzek? Co to u licha jest? Wyjaśnienie okazuje się całkiem przejrzyste, choć raczej niespodziewane. Otóż cmentarz utworzono na ziemi należącej do Jana Pęksy, który nie miał działki płaskiej, lecz urozmaiconą terenowo. Brzyz – posiadający w góralskiej gwarze bardzo szczegółową definicję – to urwisko nad potokiem.
„Jedna ręka strzelała, a inna kierowała kulą”… a jeszcze inna budowała świątynię
Pozostając w tematyce sakralnej, przenieśmy się nieco dalej na zachód – do realiów o wiele bardziej monumentalnych niż na Pęksowym Brzyzku. Punktem wspólnym obu tych miejsc jest zaś zaszczytne nazewnictwo – na Krzeptówkach znajduje się bowiem Sanktuarium Matki Bożej Fatimskiej i to nie byle jakie, bo od 2018 roku – mocą uchwały Konferencji Episkopatu Polski – narodowe.
Historia tego sławnego dziś na całą Polskę miejsca sięga połowy ubiegłego stulecia. Wówczas osiedlili się tu Pallotyni, którzy w 1961 roku otrzymali od prymasa Polski, kardynała Stefana Wyszyńskiego, figurę Matki Bożej Fatimskiej podarowaną przez diecezję fatimską. Prezent zza żelaznej kurtyny nie mógł jednak stanąć w gablotce w prezbiterium, lecz zobowiązywał obdarowanych do pielgrzymowania z figurą po całym kraju. Pallotyni wzięli sobie to bardzo mocno do serca, a okres pielgrzymkowej tułaczki, zwany rekolekcjami fatimskimi, trwał ponad ćwierć wieku. Był to początek maryjnego związku z Krzeptówkami, jednak obecnej świątyni nie było wówczas nawet w planach.
13 maja 1981 roku miała miejsce nie tylko rocznica pierwszego objawienia fatimskiego. Ogólnoświatową rzeczywistość przeszyła wówczas wiadomość o zamachu na niedawno wybranego papieża Polaka. Podczas modlitewnego czuwania w krzeptowskiej kaplicy, niezdolnej pomieścić wszystkich wiernych gotowych wypraszać modlitwą zdrowie Karola Wojtyły, padły wówczas znamienne słowa: „Jeżeli Bóg uratuje życie Jana Pawła II, to na tym miejscu zostanie wybudowany kościół dziękczynienia za uratowanie Najwyższego Pasterza”.
Szczęśliwe zakończenie tych dramatycznych wydarzeń dla górali, poza ogromna radością, oznaczało przy okazji konieczność wypełnienia danej obietnicy. Mieszkańcy Podhala okazali się w tej kwestii dużo skuteczniejsi niż Sejm Czteroletni, a monumentalny, jak na tatrzańskie standardy, efekt końcowy zagościł na Krzeptówkach zaledwie jedenaście lat po zamachu, co w kontekście 225-letniego oczekiwania na Świątynię Opatrzności wydaje się zaledwie mgnieniem.
Chałupa Narodowa
Zakopane ma w swej historii nie tylko szturm turystyczny, lecz także zmasowany atak artystów, którzy ulubili sobie podhalańskie realia. W tym uwznioślonym sosie pławił się też wspominany już Stanisław Witkiewicz, który wzdrygał się zapewne, kiedy obserwował panoszące się pod Tatrami szwajcarskie czy tyrolskie wpływy architektoniczne. Wierząc w „dobre, bo polskie”, postanowił sprzeciwić się budowlanym makaronizmom i stanąć na czele narodowego ruchu architektonicznego. Do propagowanych na łamach prasy wyznaczników nowej sztuki budowlanej bazującej na miejscowych motywach przekonał zamiłowanego w góralszczyźnie Zygmunta Gnatowskiego. Pomimo iż ziemianin z ukraińskich terenów powodowany był potrzebą posiadania góralskiej chałupy, zgodził się stanowić wizytówkę nowego stylu witkiewiczowskiego. Budowa willi Koliba, której nazwa nawiązuje do koleby – rodzaju szałasu pasterskiego – rozpoczęła się w 1892 roku, jednak prawdopodobnie najważniejsze prace miały miejsce dopiero dwa lata później, bowiem Witkiewicz odpowiadał także za szeroko pojęty wystrój wnętrz, zakładający przykładowo zaprojektowanie na tę okoliczność klamek czy karniszy.
Efekt końcowy nie bez powodu określany jest pierwszą budowlą wzniesioną zgodnie z wytycznymi stylu zakopiańskiego. Pomimo charakterystycznego otwarcia, witkiewiczowska moda w budownictwie przyjęła się jedynie na około dwóch dekad. Swoistym gwoździem do trumny okazało się w tym przypadku przywiązanie do drewna. Charakterystyczna stylistyka kiepsko przyjmowała się w murze, choć adaptacyjne próby podjął nawet sam pomysłodawca, przykładowo przy projekcie centralnego gmachu Muzeum Tatrzańskiego (w którym obecnie trwa gruntowny remont).
Również losy samej Koliby były dalekie od witkiewiczowskiego ideału. Po zaledwie siedmiu latach od ukończenia willi, właścicielowi zamarzyła się rozbudowa, która naruszyła architektoniczny ideał. Dalej było już tylko gorzej: pensjonat wczasowy dla kolejarzy czy siedziba Hitlerjugend – nowi właściciele dbali co najwyżej o to, by budynek się nie zawalił, nie zważając raczej na to, jakie klamki naciskają, by otworzyć drzwi.
Los uśmiechnął się do Koliby dopiero w połowie lat osiemdziesiątych – wówczas budynek został zabezpieczony przez Muzeum Tatrzańskie i rozpoczęło się jego przystosowanie do przyjęcia w 1993 roku pierwszych gości pod postacią Muzeum Stylu Zakopiańskiego. Niedawno została zaś ukończona gruntowna modernizacja, w wyniku której w powitkiewiczowskich wnętrzach zagościła nowoczesna wystawa multimedialna obejmująca informacje na temat koncepcji stylów narodowych, założeń stylu zakopiańskiego, a także życia i twórczości samego Witkiewicza. W jednej z górnych izb znalazło się nawet miejsce na upamiętnienie górskich wypraw Tytusa Chałubińskiego.
Z wizytą u Kasprowicza
„Niemożliwe, czyżby pierwszy gość?” – te pełne niedowierzania i nieskrywanej ekscytacji słowa przywitały mnie na Harendzie, w willi należącej niegdyś do Jana Kasprowicza. Było kilka minut do godziny otwarcia muzeum pierwszego dnia po panowaniu Lockdownu II. Przesympatyczna pani kustosz nie spodziewała się chyba tak ekspresowych odwiedzin. Kiedy wystawiała przed budynek tablicę informującą kolorową kredą o ponownym otwarciu placówki, przysiadłem na chwilę na werandzie, by przekonać się, za co poeta tak pokochał to miejsce. Status inauguracyjnego (i na tamten moment jedynego) gościa wiązał się zaś z przywilejem w postaci prywatnego zwiedzania muzeum ze szczegółowym przewodnickim komentarzem.
Dom, na którego deskach wysłuchałem kasprowiczowych opowieści, obchodził w zeszłym roku swoje setne urodziny. Wybudowany w charakterze pensjonatu przez górala powracającego zza wielkiej wody został jednak wkrótce sprzedany brytyjskiej malarce Winifrid Cooper. To chyba dosyć nietypowa właścicielka, od której przyszło kupić tę willę Kasprowiczowi, który osiadł tu w 1923 roku, w wieku 63 lat. Wielokrotny gość Zakopanego wreszcie stał się pełnoprawnym gazdą na Harendzie, która wówczas stanowiła teren absolutnie niezagospodarowany. Fakt ten upamiętnia wyryty na sosrębie rok objęcia domu przez poetę. Choć zwyczajowo na podsufitowej belce obwieszcza się datę budowy nieruchomości, w tym przypadku można chyba przymknąć oko na tę drobną nieścisłość, tym bardziej zważywszy na trzy początkowe lata wzmożonej wymiany właścicielskiej.
Na Harendzie Kasprowicz zamieszkał z ukochaną żoną Marią. W jego życiu uczuciowym nie zawsze było jednak tak sielsko, jak na werandzie nad szemrzącą w dolinie Zakopianką. W opisie matrymonialnych wzlotów i upadków poety sprawdziłoby się niezbyt chyba poetyckie powiedzenie „do trzech razy sztuka”. Z pierwszą żoną Kasprowicz rozstał się już po kilku miesiącach małżeństwa, natomiast druga zostawiła go dla jego literackiego konkurenta – Stanisława Przybyszewskiego, który po tym zagraniu śmiało zasługiwał już na miano osobistego rywala. „Trzeci raz sztuka” padło na Marię Bunin – córkę rosyjskiego generała. W tym miejscu warto zaznaczyć, że Kasprowicz pochodził z chłopskiej rodziny, więc już z założenia związek ten miał pod mezaliansową górę.
Do ich pierwszego spotkania doszło we włoskim Sorento w 1907 roku. Następny raz widzieli się zaś dopiero po dwóch latach. Wtedy swój sens udowodniło kolejne przysłowie – „co się odwlecze, to nie uciecze”. Podróżująca przez Lwów Maria przypomniała sobie przypadkowego bohatera „pamiętników z wakacji”. Bez pomocy Facebooka czy Messengera odszukała Kasprowicza w mieście, które nie bezpodstawnie mógł on nazywać swoim domem. We Lwowie Kasprowicz spędził z przerwami ponad trzydzieści lat swojego życia, osiągając największe sukcesy naukowe, w tym kuriozalne wprost dla osoby chłopskiego pochodzenia uzyskanie posady rektora Uniwersytetu Jana Kazimierza. Spotkanie pary po latach (dwa to już przecież liczba mnoga) okazało się momentem przełomowym, choć nie wysłało ich ekspresem na ślubny kobierzec. Małżeństwo zawarli po kolejnych dwóch latach, kiedy Maria miała zalewie dziewiętnaście lat.
Choć miny z powyższego zdjęcia mogą o tym nie świadczyć, była to bardzo zażyła relacja, w przypadku której sprawdziło się jeszcze jedno: „oraz, że cię nie opuszczę aż do śmierci” z tym, że niestety sucha kostucha upomniała się o duszę poety zaledwie trzy lata po tym, jak rozpoczął on ostatni etap w swoim życiu – spokojną starość na Harendzie. Wzruszającym przedłużeniem ich ziemskiej miłości było dozgonne przywiązanie Marii do wspólnego domu, który przecież z początku wydawał się jej niedostateczny, zważywszy na znane z dzieciństwa standardy.
Na ponowne spotkanie z mężem czekała aż 42 lata, a od 1950 roku prowadziła na Harendzie muzeum poświęcone życiu i twórczości swojego męża. Od 1964 roku miejscem tym zarządza powołane Stowarzyszenie Przyjaciół Twórczości Jana Kasprowicza. Nieocenionym atutem willi na Harendzie jest jej unikalny charakter, który praktycznie nie uległ zmianie od momentu ostatecznego przekazania nieruchomości po śmierci Marii Kasprowiczowej w 1968 roku.
Przedzielone jadalnianą sienią dwie kasprowiczowskie izby to bynajmniej nie koniec atrakcji na Harendzie. Sama willa skrywa w sobie jeszcze duży potencjał przestrzenny. Z boku budynku znajduje się wejście do pomieszczenia, w którym urządzono galerię obrazów Władysława Jarockiego – zięcia Kasprowicza. Kilkadziesiąt dzieł malarza rotacyjnie zajmuje miejsce na ścianach klimatycznej przestrzeni wystawowej. To przede wszystkim góralskie portrety czy krajobrazy, jednak zdarzyły się także wyjątki od tej reguły. Najbardziej chyba charakterystyczny jest wenecki epizod, który Jarocki zawdzięcza kilkumiesięcznemu stypendium wyjazdowemu ministra oświaty rządu austriackiego.
Artystyczna przestrzeń na Harendzie wyda się jeszcze spójniejsza, jeśli wspomnę, że w sąsiedniej chałupie funkcjonuje Dom Pracy Twórczej Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, a pobliski kościółek, przeniesiony w 1950 roku z odległego o prawie dziewięćdziesiąt kilometrów Zakrzowa, stoi na parceli udostępnionej przez Marię Kasprowiczową. Przy jego renowacji i dekoracji brał z zapałem udział wspomniany już Władysław Jarocki.
Zakopiańskie za i przeciw
Początkowo, objawiające się kontrolką „check engine” uwarunkowania techniczne usiłowały zapobiec mojemu wyjazdowi do Zakopanego. Na miejscu zaś okazało się, że wysłużony akumulator poddał się „zimie stulecia”. Kablowy defibrylator zrobił swoje, jednak przez pozostające do wyjazdu dwie noce, pacjent nocował obłożony moją własną kurtką upychaną co wieczór pod maskę. Być może za to zagranie zasługuję na miano „Janusza mechaniki”, jednak z uwagi na brak narzędzi do wymontowywania akumulatora, jak za „starych dobrych czasów”, zapewnienie mu puchowej „kołderki” na czas nocnych mrozów sięgających nawet minus dwudziestu stopni, wydało mi się pozornie całkiem sensowne. Bez względu na tę nadopiekuńczość, przez następne dni z niepewnością przekręcałem kluczyk w stacyjce. Los okazał się jednak wyrozumiały i umożliwił terminowy powrót do domu. Nawet, gdyby kwestie techniczne zmusiły mnie do przedłużenia pobytu, nie byłoby to powodem do cierpienia. Przekonałem się bowiem, że – wbrew obiegowej opinii – Zakopane da się lubić i to nawet, jeśli pozycją wyjściową jest sceptycyzm w wydaniu „jak pies do jeża”.
Czy ja właśnie niejako poleciłem miejsce, które mogłoby się reklamować hasłem „Są tu wszyscy, bądź i Ty!”? Na to wygląda. Głupio się teraz z tego wycofywać, jednak chciałbym w tym miejscu poczynić dwa założenia. Pierwsze z nich związane jest z epizodem bangladeskim. Odnoszę bowiem wrażenie, że satysfakcja z pobytu w Zakopanem, rośnie, w miarę oddalania się od najbardziej obleganych turystycznie obszarów. Odwiedzając zimową stolicę Polski, warto więc odnaleźć kilka mniej znanych, i przez to tym bardziej zasługujących na uwagę atrakcji lub choćby przespacerować się mniej popularnymi od Krupówek ciągami komunikacyjnymi w poszukiwaniu klimatycznych reliktów przeszłości.
Jeszcze silniejszym argumentem przemawiającym za pojawieniem się w tej części Podhala są krótsze i dłuższe, górskie i dolinne wypady. Chociaż wiele z tras znajduje się jeszcze w obrębie Zakopanego, szlakowe opowieści przeciążyłyby ten wpis do granic możliwości. Na zimowe wyprawy zapraszam więc do oddzielnych wpisów, w których obłędne śnieżne krajobrazy znalazły należyte miejsce. Uwadze polecają się Dolina Strążyska, Dolina ku Dziurze czy Dolina Kościeliska z jaskiniowymi urozmaiceniami, a także legendarna trasa do Morskiego Oka, podejście na Kasprowy Wierch z Kuźnic przez Halę Gąsienicową (wkrótce), widokowy duet Wielki Kopieniec-Nosal z Jaszczurówki (wkrótce) oraz trio Wiktorówki-Rusinowa Polana-Gęsia Szyja (wkrótce).
Źródła:
- Drobik A., Skąd pochodzą górale? Inwazja Wołochów zmieniła historię polskich gór, http://naszahistoria.pl/skad-pochodza-gorale-inwazja-wolochow-zmienila-historie-polskich-gor/ar/12701192
- Jarząbek-Giewont M., Kurierzy tatrzańscy, http://tatry-przewodnik.com.pl/blog/?kurierzy-tatrzanscy
- Jarząbek-Giewont M., Sanktuarium na Krzeptówkach, http://tatry-przewodnik.com.pl/blog/?sanktuarium-na-krzeptowkach
- Jarząbek-Giewont M., Stary Cmentarz na Pęksowym Brzyzku w Zakopanem, http://tatry-przewodnik.com.pl/blog/?stary-cmentarz-w-zakopanem
- Jarząbek-Giewont M., Stary Kościół w Zakopanem, http://tatry-przewodnik.com.pl/blog/?id=p6cm693h
- Król K., Mariusz Zaruski, http://portaltatrzanski.pl/wiedza/historia/mariusz-zaruski,1143
- Król K., Ślady historii na Krupówkach, http://portaltatrzanski.pl/wiedza/historia/slady-historii-na-krupowkach,1316
- Król K., Tytus Chałubiński, http://portaltatrzanski.pl/wiedza/historia/tytus-chalubinski,958
- Kyc P., Spacerkiem pa żółtym szlaku im. Jana Kasprowicza, http://watra.pl/zakopane/rozmaitosci/2020/02/09/spacerkiem-pa-zoltym-szlaku-im-jana-kasprowicza
- Leleń M., 43 wygrane na 43. urodziny. Każde zwycięstwo Małysza było wyjątkowe, http://sport.tvp.pl/51157392/adam-malysz-43-wygrane-na-43-urodziny-kazde-zwyciestwo-bylo-wyjatkowe
- Trebunia-Tutka K., Słowniczek pasterski, http://malopolskanawypasie.pl/kultura-pasterska/slowniczek-pasterski/
- Witczyk Ł., Te obrazki zapamiętamy na długo. Zobacz pierwszą wygraną Małysza w Zakopanem (wideo), http://sportowefakty.wp.pl/skoki-narciarskie/918650/te-obrazki-zapamietamy-na-dlugo-zobacz-pierwsza-wygrana-malysza-w-zakopanem-wide
- http://behappymuseum.com/o-nas
- http://egzotyczne-zakopane.pl/
- http://ezakopane.pl/atrakcje/caloroczne/wielka-krokiew/
- http://ezakopane.pl/turystyka/ulice-zakopanego/rowien-krupowa/
- http://facebook.com/MyszoGrod/about/?ref=page_internal
- http://festiwale.zakopane.pl/festiwal-koled/
- http://festiwale.zakopane.pl/festiwal-koled/o-festiwalu/historia/
- http://gazetakrakowska.pl/trwa-przebudowa-sredniej-krokwi-za-kilka-lat-bedzie-tu-puchar-swiata-zdjecia-lotnicze/ar/c2-14812798
- http://harenda.com.pl/muzeum,historia
- http://i-tatry.pl/cmentarz-peksowym-brzyzku/
- http://i-tatry.pl/kosciol-na-peksowym-brzyzku/
- http://i-tatry.pl/sanktuarium-na-krzeptowkach/
- http://mountain.pl/oscypki/
- http://muzeumoscypka.pl/oscypek/poznaj-oscypka
- http://muzeumtatrzanskie.pl/filie/willa-koliba-muzeum-stylu-zakopianskiego/
- http://pl.wikipedia.org/wiki/Kolej_linowo-terenowa_na_Gubałówkę
- http://pl.wikipedia.org/wiki/Kolej_linowo-terenowa_na_Żar
- http://seroscypek.pl/atrakcje/udoj-owiec-w-koszorach
- http://smbf.pl/pielgrzymi/informator-pielgrzyma/
- http://smbf.pl/sanktuarium-narodowe/sanktuarium-narodowe/
- http://tischner.pl/krupowki-historia-ulicy/
- http://wgospodarce.pl/informacje/16598-baca-oscypka-nie-ma-prawa-produkowac-unia-europejska-zabrania
- http://zakoatrakcje.pl/atrakcja/myszogrod-zakopane/
- http://zakopane.cos.pl/1814/kolej-linowa-na-wielkiej-krokwi
- http://zakopane.cos.pl/375/wielka-krokiew
- http://zakopane.cos.pl/752/historia
- http://zakopane.pl/strefa-turystyczna/kultura/festiwale/festiwal-koled-pastoralek-i-piesni-bozonarodzeniowych-dobrze-zes-sie-jezu-pod-giewontem-zrodzil
- http://zakopane.pl/strefa-turystyczna/turystyka/koleje-linowe/kolej-linowo-terenowa-gubalowka
- http://zakopane.pl/willa-koliba-po-prawie-740-dniach-remontu-znow-jest-otwarta
- http://zjazd.pl/gubalowka-atrakcje/kolejka-pkl/
- http://z-ne.pl/s,doc,22111,1,1300,willa_koliba.html