Lot do Neapolu zabukowaliśmy z półrocznym wyprzedzeniem, dlatego mieliśmy dużo czasu, aby kupiony nieco później przewodnik do spółki z Internetem karmiły nas wyobrażeniami na temat celu naszej podróży. Okrągłe zdania o unikatowym charakterze miasta przeplatały się z zapewnieniami, że naszymi pierwszymi neapolitańskimi doznaniami z pewnością będą dźwięk klaksonów wszędobylskich skuterków oraz unoszący się w mieście zapach kawy.
Część internetowo-przewodnikowych opowieści potwierdziła się już kilka kroków po wyjściu z lotniska. Kroki te prowadziły przez przejście dla pieszych i zmuszone były przybrać całkiem szybkie tempo, aby uchronić nas od bycia przejechanymi przez jadące zewsząd samochody i skutery, których właściciele zdawali się nie mieć ochoty nadmiernie forsować hamulców ani po to, żeby nas przepuścić, ani tym bardziej po to, żeby dać nam szanse na ujście z życiem, kiedy wreszcie ośmieliliśmy się „wymusić pierwszeństwo”.
Dalsze minuty w neapolitańskiej rzeczywistości potwierdzały uparcie tę część przepowiedni, która odnosiła się do skuterkowych klaksonów, a szerzej rzecz ujmując – neapolitańskiego upośledzenia komunikacyjnego. Zanim bowiem lotniskowy autobus mógł nas w końcu zawieźć do centrum miasta, musiał włączyć się do ruchu, co okazało się być zadaniem jeszcze trudniejszym niż na warszawskich ulicach. W porównaniu z ilością samochodów, które zdążyły jeszcze przejechać pasem ruchu zanim któryś kierowca zlitował się, ustępując pierwszeństwa autobusowi, a także skuterków, które zdołały się jeszcze zmieścić między owym zatrzymanym samochodem i autobusem, polscy kierowcy osobówek wręcz kochają swoich „autobusiarzy”. Zaskakujące było też to, że nawet kiedy próbując walczyć o swoje miejsce w komunikacyjnym stadzie, autobus wychynął już na tyle ze swojej zatoczki, że zajmował sporą część prawego pasa, niechętni do przerywania podróży kierowcy, omijali go zjeżdżając na lewy pas i oczywiście powodując na nim niemały drogowy armagedon. Cała ta scenka działa się zaś w korku, przez co włoska zaciekłość drogowa, w myśl której każdy walczy jedynie o własne cztery kółka i litery, wydaje się być tym bardziej nieuzasadniona. Powolne korkowe przesuwanie podzielnego przez cztery życiowego inwentarza za autobusem lub też przed nim naprawdę nie powinno wpływać na pozycję głównych zainteresowanych na drogowej drabinie społecznej.
Podróż autobusem kontynuowała utwierdzanie nas w tym, że włoskiego stylu jazdy opartego na nadużywaniu klaksonu, wypracowanym do perfekcji poczuciu odległości minimalnej oraz bezkresnej kreatywności przepisowo-przestrzennej nie opiszą żadne słowa ani nie odda żaden filmik. Włoską świadomość drogową pojąć można jedynie, przenosząc się do centrum tego komunikacyjnego zamieszania i co najdziwniejsze – człowiek znajdujący się w godzinach szczytu na samym środku najruchliwszej ulicy w mieście nie jest tu niczym nadzwyczajnym. Przejścia dla pieszych są tu bowiem pojęciem wyjątkowo nieuchwytnym.
W efekcie włoskiego stylu jazdy, podróż autobusem przypominała raczej przejazd rollercoasterem, szczególnie jeśli do całego obrazka dołączyć efekty specjalne w rodzaju przewalających się po autobusie walizek oraz goniących dobytek swojego życia właścicieli. Szczątkowe obserwacje rzeczywistości za oknem dokonane spomiędzy ludzkich sylwetek wypełniających autobus dawały nam zaś do zrozumienia, że z pewnością nie znaleźliśmy się w centrum europejskiej cywilizacji.
Kiedy wysiedliśmy wreszcie z naszego autobusowego rollercoastera, zaatakował nas wbrew powszechnym zapewnieniom nie zapach kawy, bez której neapolitańczycy nie potrafią przetrwać choćby jednego dnia, lecz wszędobylska woń à la górka śmieciowa na warszawskim Radiowie, bez której jak się później okazało, żaden dzień w Neapolu także odbyć się nie może. Niedługo też przekonaliśmy się, że nasze węchowe spostrzeżenia nie były bezzasadne, bowiem neapolitańskie ulice i chodniki wyposażone są w rosnące sterty śmieci.
Im bardziej zagłębialiśmy się w neapolitańskie zakamarki, zmierzając w kierunku wynajętego przez nas mieszkania, tym bardziej docierało do nas, że jeżeli Neapol rzeczywiście jest pięknym miastem, to jest to raczej piękno ukryte. Każdy następny dzień tylko utwierdzał nas w tym przekonaniu, a dotarcie do tej reprezentacyjnej, choć zdecydowanie nie reprezentatywnej części zajmowało nam pół godziny (w porywach nawet do godziny) w zależności od humorów neapolitańskiego metra.
Skłamałbym jednak, twierdząc, że przedzieranie się przez neapolitańskie sterty śmieci jest bezzasadne. Wręcz przeciwnie – wyłowione z tego komunikacyjno-architektoniczno-śmieciowego kociołka typowe turystyczne atrakcje, a także miejsca absolutnie niewpisujące się w standardowe kategorie turystycznych punktów zainteresowania, same zaplanowały nasz tygodniowy pobyt, skracając do minimum czas przeznaczony na sen.
Koniec końców, zgodnie z popularną tytułową sentencją, po zobaczeniu Neapolu śmiało mogą umierać ci, którzy cały pobyt spędzili w jednym z hoteli położonych wzdłuż wybrzeża (a dokładniej w jednym ze znajdujących się na ich dachach basenów), opcjonalnie docierając starannie dobranymi pod względem czystości ulicami do placu Plebiscytu czy Castel Sant’Elmo. Na zabój w mieście zakochać się też można, jeśli do worka skojarzeń z napisem „Neapol” dorzuci się także wycieczkę na Capri czy Wezuwiusza, a samą stolicę Kampanii trzymać się będzie „na dystans”, bowiem neapolitańska panorama to ten rodzaj widoku, który nie tyle wygląda równie dobrze, jak na zdjęciach, co wręcz żadne zdjęcie nie jest w stanie oddać go w pełni.
Ci zaś, którzy zanurzyli się w neapolitańskie realia nieco głębiej, z pewnością wzbogacą swój życiorys o niezapomniane wrażenia i doświadczenia, jednak naszym zdaniem, poproszą życie o drugą szansę w kwestii wyboru miejsca pochówku.